Przy Jeziorze Turawskim powstaje kompleks trzech basenów

fot. Marek Świercz
Jacek Pawlicki: - Dzieci muszą gdzieś dać nura, a o jeziorze można zapomnieć.
Jacek Pawlicki: - Dzieci muszą gdzieś dać nura, a o jeziorze można zapomnieć. fot. Marek Świercz
Absurd? - Konieczność - odpowiada szef ośrodka "Korab" Jacek Pawlicki, który próbuje w ten sposób poradzić sobie z inwazją sinic.

Bo Pawlicki nie wierzy już w to, że turawski zbiornik uda się kiedykolwiek oczyścić. I wróży, że będzie coraz gorzej. Dowodów nie trzeba daleko szukać, wystarczy zejść do zatoczki, gdzie już teraz - a rozmawiamy w połowie maja - płytka woda ma barwę gnijących glonów. - Osiem lat temu, gdy zaczynałem tu pracę, zakwity występowały dopiero pod koniec sierpnia - mówi. - W tym roku dam głowę, że pojawią się na początku czerwca, jeszcze przed sezonem.

Regiopedia: Jeziora Turawskie

Kiedyś kwitnące sinice traktowano jak przeziębienie, które trzeba szybko zdiagnozować i wyleczyć. Dziś wydają się nieuleczalną chorobą, z którą trzeba nauczyć się żyć.

W pogoni za trucicielem

Kilka lat temu nastroje były zupełnie inne. Gdy fetor glonów zaczął płoszyć turystów i psuć interesy, ruszyło szukanie winnych. Najpierw typowano właścicieli ośrodków wczasowych, którzy mieli po kryjomu spuszczać swoje ścieki do jeziora. Potem na celowniku znaleźli się okoliczni rolnicy, którym zarzucano, że opróżniają szamba do rowów. Dziennikarze, także nto, czaili się w krzakach o brzasku, by przyłapać kogoś, kto opróżnia beczkowóz z fekaliami wprost do zbiornika. Bo ponoć były i takie przypadki.

Przez moment furorę robiła teoria spiskowa, która wiązała zakwity glonów z polityczno-sanitarną aferą w Lublińcu. Wybudowano tam oczyszczalnię, która nie trzymała parametrów i nie radziła sobie z miejskimi ściekami. By to ukryć przed radnymi, ścieki spuszczano do Lublinicy, która jest częścią zlewni Małej Panwi. I to one miały rzekomo zatruć naszą Turawę.

Naukową diagnozę postawił w końcu dr Artur Skowronek, który przebadał osady denne jeziora dużego. - Mamy tam cała tablicę Mendelejewa - oświadczył po przeanalizowaniu wyników.

Winna miała być powódź tysiąclecia z lipca 1997 roku, kiedy to razem z wielką falą do jeziora wpłynęły wypłukane szamba, zmyte z pól nawozy i część hałdy Huty Małapanew w Ozimku.

Jak odeprzeć atak glonów?

Równocześnie kombinowano, co zrobić z panoszącymi się coraz bardziej sinicami. Gdy Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej zaczął na zimę spuszczać wodę, pojawił się pomysł posypania dna jeziora wapnem. Nic z tego nie wyszło, ale ówczesny wójt Turawy Walter Świerc cieszył się, że może mróz wytłucze glony. Sinice okazały się jednak mrozoodporne.

W poszukiwaniu recepty chwytano się wszystkiego. Piotr Sosnowski z Politechniki Łódzkiej proponował biomanipulację: gdyby do jeziora wpuścić armię szczupaków, to te zjadłyby okonie żywiące się planktonem, dzięki czemu tenże plankton mógłby zabrać się do eksterminacji sinic.

Obecnie na tapecie są aeratory, które wymyślił inny łódzki naukowiec, prof. Tadeusz Podsiadłowski. Jeden taki aerator natlenia już wodę w jeziorze średnim. Jeśli się sprawdzi, podobne ustrojstwa mają się pojawić na dużym, w liczbie co najmniej dziesięciu.

Jest też plan radykalny, proponowany już przez Skowronka. Trzeba po prostu zdjąć z dna kilkumetrową warstwę toksycznego mułu i gdzieś go wywieźć. Problem w tym, że najbliższe składowiska przyjmujące odpady niebezpieczne mamy w Tarnowskich Górach. Co znaczy, że koszt transportu musiałby dodatkowo podnieść koszty operacji, którą i tak szacowano na 60 mln zł.

Te pieniądze miała nam dać Warszawa, ale sanacja Jeziora Turawskiego wypadła z listy zadań kluczowych. I raczej na nią nie wróci. Podczas wizyty w Opolu minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska dała do zrozumienia, że nie warto czyścić jeziora, skoro dorzecze Małej Panwi nie jest skanalizowane i cały czas do zbiornika wpływają nowe ścieki.

Biznes w cieniu sinic

7 maja 2009 r. Jezioro duże już kwitnie...
(fot. fot. Marek Świercz)

Jacek Pawlicki, który pilnie śledził te dyskusje jako członek władz Stowarzyszenia Na Ratunek Jeziorom Turawskim, już kilka lat temu stracił nadzieję, że coś z tego będzie. Tym bardziej, że RZGW, gospodarz zbiornika, zaczęło na potęgę spuszczać wodę.

W 2001 roku, gdy Pawlicki został dyrektorem ośrodka "Korab", na początku czerwca wody było tyle, że niemal przelewała się przez koronę wału. Dziś koronę wału od tafli jeziora dzielą ze trzy metry. - A gdy wody jest mało, szybko się nagrzewa i glony natychmiast zaczynają gnić - kwituje sytuację szef "Koraba".

W 2003 roku uznał w końcu, że nie ma na co czekać. Zimą wynajął za 20 tys. zł potężny spychacz, który - w oparciu o sugestie geodety - zepchnął w głąb niecki muł z zatoczki przy ośrodku. Poziom dna został wymierzony tak, by woda gładko odpływała z zatoczki, gdy poziom w jeziorze się obniża. Dzięki temu w zatoczce nie zostają już kałuże z gnijącymi i śmierdzącymi glonami.

Następnym krokiem, wiosennym, było wkopanie przy samym brzegu jeziora plastikowego basenu o wymiarach: 11,5 metra długości, 5,5 szerokości i niecałe 2 metry głębokości. - Bo dzieciaki, jak już sobie pokopią piłkę albo wrócą z wycieczki, to gdzieś muszą dać nura - tłumaczy Pawlicki. - A o jeziorze można zapomnieć, bo jak ktoś wybiera się na łódkę i przy wchodzeniu choćby zamoczy nogę, to po godzinie ma wysypkę do kolan. Sanepid ostrzega nie bez powodu: ta woda nie tylko brzydko pachnie.

Właściciele okolicznych ośrodków wczasowych kwitowali pomysły Pawlickiego wzruszeniem ramion. Do czasu, aż zobaczyli, że basen się sprawdził i do "Koraba" przyjeżdża coraz więcej turystów z małymi dziećmi. Bo im jest nawet wygodniej, że maluchy pluskają się w bezpiecznym basenie, a nie w jeziorze.

I tak oto dwa lata temu położony tuż obok "Peters" też zafundował sobie taki basenik. A Pawlicki postanowił pójść za ciosem i na ten sezon szykuje już kompleks trzech baseników (w tym brodzik dla bardzo małych dzieciaków).

Kosztowało to jakieś 40 tysięcy zł, ale Pawlicki twierdzi, że inwestycja się zwróci. Bo na letników tradycyjnych, co to chcą po prostu przyjechać "nad jezioro", nie ma już co liczyć.

Całkiem inny turysta

Nad Jeziorem Turawskim wypoczywają dziś zupełnie inni ludzie niż kilka lat temu. Wtedy, oprócz wpadających w weekendy mieszkańców Opola, przeważali goście z czarnego Śląska. Na promenadzie na północnym brzegu jeziora w niedzielę rano można było spotkać leczących kaca młodych mężczyzn z charakterystycznymi czarnymi obwódkami pod oczami (zmycie pyłu węglowego to nie taka prosta sprawa).

Właściciele ośrodków na południowym brzegu wspominają z kolei autokary pełne górników, którzy zjeżdżali na weekend ze skrzynkami gorzały. A dziś turyści z województwa śląskiego to rzadkość.

Kto w takim razie przyjeżdża? Paradoksalnie, turyści z Pomorza czy Podhala, którzy nie tyle chcą wypocząć nad jeziorem, co zwiedzić Opolszczyznę. Nocują nad wodą, ale Turawę traktują jako bazę wypadową. Zwykle zamawiają tylko śniadania i kolacje, bo obiad jedzą gdzieś w Brzegu czy na Górze św. Anny.

Im nie przeszkadza to, że w lipcu jezioro wygląda tak, jakby ktoś wylał do niego cysternę starej zielonej farby. Bo kąpiel ich nie kręci. Są też rodziny z małymi dziećmi, dla których uruchomiono kilka miniogrodów zoologicznych z egzotycznymi kózkami. Bo jak nie można się wykąpać, to przynajmniej można nakarmić koziołka.

A Pawlicki pracuje nad kolejnym targetem: schorowanymi seniorami. Z myślą o nich zaprasza w sezonie lekarzy z rodzinami, oferując im tani pobyt w ośrodku. W zamian dwa razy dziennie udzielają porad wiekowym letnikom. A ci, mając bezpośredni dostęp do lekarza rodzinnego, czują się bezpiecznie i chętnie przyjeżdżają.

Basen... w jeziorze

Co dalej? Jacek Pawlicki nie liczy na rewitalizację jeziora, więc chce stworzyć nowe. Proponuje, by zatoczkę, w której było kiedyś tarlisko leszcza, odgrodzić od jeziora wałem i napełnić czystą wodą (choćby z dwóch studni, które ma na terenie ośrodka).

Na obszarze 0,5 hektara można by najpierw stworzyć kąpielisko, a docelowo - kompleks dużych basenów. Może nawet, bo czemu nie, z jakimś basenem krytym, żeby można było kusić turystów przez cały rok.

Zdaniem Pawlickiego, inwestorem mogłaby być gmina Turawa. Jej łatwiej byłoby sięgnąć po unijne pieniądze na rozwój turystyki (to ta sama pula, z której budujemy bazy pobytowe na Euro 2012).

Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej stwierdził już, że nie ma problemu, bo wyłączenie zatoczki nie wpłynie na zdolności retencyjne zbiornika. Sprawa rozbija się jednak o twarde stanowisko inspekcji ochrony środowiska, która zapowiedziała, że nigdy nie wyrazi zgody na to, by tysiące litrów chlorowanej wody spuszczać do jeziora. A w sezonie wodę trzeba by ze dwa razy wymienić. Ochrona środowiska mówi jednak jasno: ta woda musi trafić do kanalizacji. Tyle tylko, że kanalizacji wciąż nie ma. Zresztą gdyby była, to pewnie nie trzeba by wymyślać takich ekstrawaganckich pomysłów jak basen z widokiem na jezioro.

Na razie wygląda więc na to, że turyście wypoczywającemu nad jeziorem o powierzchni 24 km kw możemy zaoferować kąpiel w basenie o wielkości oczka wodnego w przydomowym ogródku. Zawsze coś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska