Z perspektywy zambijskiego sierocińca Afryka jest piękna i straszna zarazem

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Wolontariuszka pomaga odrabiać lekcje i organizuje czas wolny, a często powinna po prostu być.
Wolontariuszka pomaga odrabiać lekcje i organizuje czas wolny, a często powinna po prostu być. archiwum prywatne
Magdalena Mika z Winowa jest od stycznia wolontariuszem misyjnym w Zambii.Pracuje w sierocińcu, ale więcej niż sierot ma pod opieką dzieci, które doświadczyły przemocy, także seksualnej. Trzeba z nimi być i rozmawiać, żeby poczuły, że ktoś je kocha.

Misyjna wolontariuszka z Opolszczyzny poleciała do Zambii w połowie stycznia, żegnana przez bliskich i przyjaciół w Winowie śpiewem i wspólną modlitwą. Ale nie tylko. Zbiórka na rzecz dzieci, do których wyjechała, przyniosła 10 tys. zł. Jak na afrykańskie standardy to duża suma.

Zostanie na Czarnym Lądzie do końca 2016 roku - na razie czeka na pozwolenie na pracę (przez pierwsze trzy miesiące pobytu nie jest ono potrzebne). Jako psycholog pracuje z dziećmi w sierocińcu w Livingstone. W placówce prowadzonej przez siostry werbistki przebywa około 40 dzieci i nastolatków. Pochodzą z różnych środowisk, niektóre doświadczyły śmierci bliskich - najczęściej z powodu choroby AIDS - a wiele z nich seksualnej albo fizycznej przemocy lub alkoholizmu w rodzinie. Często trafiają do sierocińca na czas procesu sądowego, ale w praktyce zostają na dłużej.

- Afryka potrafi nawet przerazić, kiedy się na nią patrzy, pamiętając europejskie standardy - mówi Magda. - Mamy w placówce dwóch braci - jeden ma siedemnaście lat, drugi dwanaście. Wujek czy znajomy zabrał ich z domu od rodziców. Mieli wybrać się razem w podróż, by chłopcy poznali jakiegoś innego krewnego. Kiedy przyjechali tutaj, okazało się, że nie tylko tego krewniaka nie ma na miejscu, ale wujowi skończyły się pieniądze. Opieka społeczna „przechowała” chłopców i tak trafili do naszego sierocińca. Mężczyźnie sfinansowano powrót do domu.

Pozornie wszystko skończyło się więc dobrze. W rzeczywistości wcale dobrze nie było. Ta historia zdarzyła się osiem lat temu.

Zaufali i nie szukali

- Od tego czasu chłopcy nie mają żadnego kontaktu z rodziną, choć teraz już wiemy, że ona istnieje. W zeszłym tygodniu starszy z braci uciekł z jednym z kolegów do Lusaki, czyli stolicy kraju - 500 kilometrów stąd - opowiada pani Magdalena. - Na szczęście odezwał się do mnie. Wiem, że dotarł do miejsca, gdzie kiedyś mieszkał jego ojciec. Już go tam nie ma. Ale ludzie pomogli mu znaleźć siostrę. Od niej dowiedział się, że wuj powiedział rodzicom, iż chłopaków zamordowali podczas rytuałów szamani. Prostoduszni ludzie nie szukali dzieci, ani ich grobów. Oni nawet nie przypuszczali, że ktoś mógł ich okłamać. W Europie rodzice alarmowaliby policję, natychmiast sprawdzaliby prawdziwość tego, co usłyszeli. Ale nie tutaj. Opieka społeczna także nie zrobiła przez te lata nic, by rodziców znaleźć. To pokazuje, jak ona działa, a właściwie, jak nie działa w Afryce. Mamy nadzieję, że chłopak znajdzie na powrót miejsce u swoich krewnych i że wróci po młodszego brata. Spodziewamy się go w przyszłym tygodniu.

Afryka bywa straszna, ale bywa też piękna. Nie tylko z powodu krajobrazów. Pielęgnowaną tutaj mocno wartością są więzi rodzinne. Jeśli ktoś decyduje się na ucieczkę z sierocińca, choć życie w nim wydaje się bezpieczne i wygodne - zwykle udaje się tam, gdzie, jak się spodziewa, mieszkają jego krewni. Jeśli ich znajdzie, raczej nie zostanie odtrącony. Bo tutaj nawet wśród biednych ludzi, rodzina naprawdę jest wspólnotą. To nie jest przypadek, że do sióstr i braci swoich rodziców dzieci zwracają się, jak do ojca i matki. Ciocia to jest ktoś bliski, na kogo pomoc w potrzebie można tutaj liczyć.

- Tutejsi ludzie naprawdę są fajni. Oni po prostu żyją. Nie tylko bez pośpiechu, jaki znamy z Europy, ale także bez narzekania na swój los - mówi Magdalena. - Bardzo bym chciała, żeby obraz Afryki widzianej moimi oczami nie wypadł jakoś rozpaczliwie. Nie tworzę listy wielkich zasług. Ani czyichś, ani swoich. Ale codziennie robię sobie listę tego, co mnie dobrego spotkało. Bo liczy się każde przyjazne spojrzenie i każde dobre słowo, jakie tutaj usłyszę.
Po pierwsze być. I rozmawiać

A co może dać dzieciom psycholog terapeuta, nauczyciel i doradca? (To są formalne i faktyczne obowiązki Magdy w sierocińcu). Wprost o Panu Bogu misyjna wolontariuszka rzadko ma okazję mówić, choć zdarzyło się jej w Wielkim Poście poprowadzić nabożeństwo drogi krzyżowej. Tym chętniej stara się uświadamiać dzieciom, że naprawdę są dziećmi Boga i że są czegoś warte. Przede wszystkim daje im swój czas i rozmowę, zwłaszcza taką poważną, prawdziwą, o życiu. W której mogłyby zadać ważne pytania: o własne emocje, uczucia i o to, jak sobie z nimi radzić. Także o sprawy seksu i o swoje trudne doświadczenia wyniesione z domu lub z sąsiedztwa. Trzeba o tym rozmawiać, ponieważ to są w domach tematy tabu.

- Dzieje się tak, choć większość plemion ma w swojej tradycji różne rytuały inicjacyjne - opowiada Magda. - Dziewczynka na około trzy miesiące zostaje zamknięta z mamą, babcią i kobietami z rodziny. I uczy się, jak być dobrą żoną i matką. Z tej nauki dziewczyny wynoszą przede wszystkim przekonanie, że mają być posłuszne swoim mężom. Chłopcy na trzy miesiące w grupach ze starszymi mężczyznami udają się do buszu. Uczą się, jak zdobyć wodę, jak polować itd. Na tym się przygotowanie do życia w rodzinie zaczyna i bardzo często na tym tylko kończy. O wzajemnych relacjach, uczuciach, także o erotyce raczej się nie rozmawia. Dzieci dorastają i nie bardzo wiedzą, jak sobie z tym radzić. Zwłaszcza jeśli brak dobrego przykładu z domu. Wtedy 13-latka bez szkoły, bez perspektyw, ucieka z sierocińca. Własna biologia, pozbawiona wiedzy o niej, pcha ją do mężczyzn. Nierzadko zachodzi więc w ciążę.

Żeby takich sytuacji było jak najmniej, Magda z jedną z koleżanek przygotowuje specjalne warsztaty.

- Mamy już teraz taki program. W piątki spotykamy się z samymi dziewczynkami - opowiada Magdalena Mika. - I rozmawiamy z nimi o „babskich sprawach”. Ale one muszą się najpierw nauczyć mówić o tym, co je trapi, czasem gnębi, co przeżywają. Dziewczyny u nas, pamiętam to także z własnego doświadczenia, prowadzą takie egzystencjalne rozmowy po prostu z koleżankami, do których mają zaufanie. Tu tego zwyczaju nie ma.

Niestety, przestrzenią do ważnych dla dzieciaków i dorastającej młodzieży rozmów rzadko jest szkoła. Trudno szczerze rozmawiać w przeludnionej, często liczącej 40-50 i więcej uczniów klasie. Trudno nawet lekcyjny materiał tłumaczyć indywidualnie. Zwłaszcza jak nauczyciel ma słabe przygotowanie pedagogiczne. Efekt? Dzieci przepisują mechanicznie treść lekcji z tablicy czy z książki, bardzo często nie rozumiejąc, co piszą.

- Skutek jest taki, że nierzadko 16-latek wprawdzie umie się podpisać, ale z płynnym przeczytaniem choćby kilku zdań ma poważny problem - przyznaje pani Magda. - Mnożenie 13 razy 15 wykonuje się w ten sposób, że na ziemi robi się patykiem 13 rzędów po 15 kresek i potem się te kreski zlicza jedną po drugiej. Tą samą metodą dodają. Żadnego ciekawego sposobu, uproszczonego liczenia nikt im nie pokazuje. Nic dziwnego, że nie lubią się uczyć. A najtrudniejsze jest to, że nie wyrabiają w sobie nawyku dociekania, odkrywania, zadawania pytań, ciekawości. Być ciekawym jest przecież niekulturalnie. Próbujemy ich więc powoli otwierać i to jest prawdziwa praca u podstaw. No i ćwiczymy z nimi czytanie.
Rodzice - podobnie jak w Polsce - tylko chyba jeszcze bardziej - zwalniają się z rozmawiania z dziećmi z powodu przepracowania, przemęczenia i braku świadomości, że to ważne.

- Odwiedziłam niedawno pana, który pracuje jako ochroniarz - relacjonuje Magdalena. - Według polskich standardów jego pięcioosobowa rodzina mieszka w slumsach. Mają do dyspozycji dwa pomieszczenia w surowym parterowym budynku (w pokojach obok mieszka ktoś inny). Woda jest we wspólnym z sąsiadami kranie. Prąd bywa. Mimo to rodzina ma telewizor, bo to on trzyma trzy córeczki w domu. Ojciec rodziny zarabia 50 dolarów miesięcznie, to mało, nawet na warunki afrykańskie, choć pracuje 12 godzin na dobę. A czasem jeszcze więcej. Agencji ochroniarskiej nie założy, bo nie ma pieniędzy na początek. Kredytu nie dostanie, bo nie ma zdolności. Koło się zamyka. Matka zarabia grosze, sprzedaje w wioskach z małym przebiciem chleb, który kupuje w hipermarkecie. Takich domów, gdzie rodzice pracują po 12-16 godzin jest tu wiele. Czasu rodzicom ledwo wystarcza na sen, załatwienie bieżących spraw i na pomoc dzieciom w nauce. Na plus tych rodziców, których odwiedziłam, trzeba zaliczyć, że kładą nacisk na edukację i dziewczynki uczą się dobrze. Choć książki zdobywają pokątnie.

Część dzieciaków pochodzi z rodzin zakażonych wirusem HIV. Te, które są sierotami, zwykle straciły rodziców właśnie z powodu AIDS. Nie pomaga naprawdę szeroko prowadzona - nie tylko w przychodniach i szpitalach - profilaktyka.

- Niektóre nasze dzieci też mają wirusa HIV, ale są to pierwsze stadia choroby - mówi Magda. - Nie spotykają się z żadnym ostracyzmem ani stygmatyzacją ze strony rówieśników czy kolegów. Także dlatego, że praktycznie się nie wyróżniają, jeśli nie liczyć tego, że częściej niż inni dostają owoce (są one tutaj stosunkowo drogie).

- Naszym dzieciom pomagam zorganizować także czas wolny, żeby odwrócić ich myśli od trudnej przeszłości - dodaje pani Magdalena. - Na przykład zabieram je do szkoły muzycznej, której istnienie odkryliśmy parę tygodni temu. Mają z tego dużo radości. Bo są generalnie bardzo muzykalne, tylko rzadko mają dostęp do innych instrumentów niż bębny. W szkole mają okazję wziąć do ręki choćby skrzypce. Co z tego wyjdzie, za wcześnie mówić, bo to dopiero początek drogi. Ale już to, że robią coś zupełnie innego, niż dotąd znali, jest ważne.

Misja, której częścią jest sierociniec, prowadzi zarówno bezpośrednią ewangelizację (np. organizując na wioskach biblijne warsztaty), jaki i warsztaty krawieckie dla kobiet zbyt dorosłych, by mogły wrócić do szkoły. Pomoc w zdobyciu nowej umiejętności i zawodu jest często dla nich ratunkiem przed trafieniem na ulicę.
Kasza kukurydziana jest OK

Terapeuta - czasem nawet nieświadomie - kształtuje także obraz białego człowieka w oczach dzieci.

- Niedawno jeden z chłopców z pozytywnym zdziwieniem spytał mnie, dlaczego ja na co dzień jem to samo, co oni - opowiada pani Mika. - Był zdziwiony, bo biali rzadko jedzą z nimi razem. A ja nie mam żadnych lęków związanych z pobytem w Afryce ani problemów z tamtejszym jedzeniem, dość zresztą podobnym do naszego. Do rozgotowanej kaszki kukurydzianej trochę podobnej do naszej kaszy manny, tylko bardzo gęstej można przywyknąć. A nawet trzeba, bo jemy ją dwa razy dziennie. To jest główny tutejszy zapychacz. Poza tym je się tutaj jajka, kapustę, fasolkę, pomidory, bakłażany i ryby, czyli produkty, które jemy także w Europie. Tylko mięso pojawia się tam na stole rzadziej. Ponieważ mieszkam i jem razem z nimi i chodzę po mieście jak oni, a nie jeżdżę samochodem czy taksówką, nie patrzą na mnie, jak na białego turystę. Krok po kroku rośnie zaufanie. Myślę, że to bycie razem pomaga, żeby częściej odważali się pytać o to, co ich niepokoi. Także rozmowa o tym, że ktoś z sierocińca uciekł, może być dobrym pretekstem do ich wygadania się o swojej trudnej przeszłości.

Niedawno 15-letnia dziewczyna podsunęła Magdzie kartkę z pytaniem o możliwość rozmowy na osobności. Dziewczyna, która dotąd pokazywała raczej postawę dominującą lub sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej, z płaczem opowiadała, że była w dzieciństwie molestowana, że nie radzi sobie ze sobą, ma myśli samobójcze itd.

- Nawet jak się jest przygotowanym do takiej rozmowy, nie są to łatwe dialogi - przyznaje Magda. - Ale wydawało mi się, że się porozumiałyśmy. Zaczęłyśmy nawet snuć jakieś plany jej przyszłości. Tymczasem tydzień później nie wróciła ze szkoły i uciekła. Uświadomiłam sobie, że nawet jak robię wszystko, co możliwe, ich reakcja pozostaje tajemnicą. Pozostało nam na razie tylko powiadomienie policji. Zwłaszcza, że nikt z kolegów nie wie, dokąd się udała.

Magdy o tyle Afryka nie przeraża, że wiedziała, na co się decyduje. Jeszcze jako studentka pojechała latem 2014 roku na sześć tygodni do tego samego sierocińca „Lubasi Home” (Lubasi=rodzina - przyp. red). I jak mówi, zostawiła tam całe serce.

- Bo mimo tego, co widziały i przeżyły, są to całkiem zwyczajne dzieci. Rozrabiają, śmieją się, biegają, brudzą ubrania, skaczą, bawią się, kopią piłkę, wycierają nos w rękaw, naśladują dorosłych, kłócą się o głupoty, śpiewają na cały głos, tańczą, oglądają obrazki w książkach zamiast je czytać, szukają czułości i akceptacji, kochają, ufają, czują - mówi.

Pomaganie Magda ma najwyraźniej we krwi. Już na Opolszczyźnie była harcerką, wolontariuszką w hospicjum, foundraiserką w Fundacji Dom. O wyjeździe na misje myślała od dawna. Przez internet nawiązała kontakt z siostrą Dolores Zok, wtedy misjonarką w RPA. Od niej dostała kontakt do werbistek w Zambii.

- Dostałam w życiu mnóstwo miłości, wiele dobrego. Chciałam się odwdzięczyć, więc pojechałam służyć innym. Wystarczyły dwa miesiące, by się przekonać, że po pierwsze tu jest prawdziwe życie, takie przez wielkie Ż. Ale jednocześnie, by nabrać świadomości, że więcej dostaję, niż daję. Te dzieci jeszcze odczuwają wdzięczność za lekcję, za dobre słowo, a nawet za to, że ktoś je cierpliwie wysłuchał. Ta wdzięczność, to jest najcenniejszy prezent, jaki przywiozę z Afryki.

Gdzie leży Zambia

Zambia - dawniej Rodezja Północna - państwo w południowej Afryce bez dostępu do morza o klimacie podzwrotnikowym suchym.

Kraj jest podzielony na 10 prowincji (główna rzeka Zambezi). Język urzędowy - angielski i około 10 języków plemiennych.

97 proc. mieszkańców Zambii to chrześcijanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska