Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?

Michał Wandrasz
Andrzej Młynarczyk, oficer policji z Głubczyc, o istnieniu niejakiego Krzysztofa W. dowiedział się osiem lat temu, ale nie zapomni tego człowieka do końca swych dni. Zafundował mu on bowiem najgorszych pięć lat w życiu.

W 1994 roku policja w Głubczycach otrzymała informację, że niejaki Krzysztof W., właściciel hurtowni w Zdzieszowicach, pobrał z Zakładów Piwowarskich w Głubczycach piwo warte około 5 tysięcy złotych, za które potem nie zapłacił. Po sprawdzeniu okazało się, że właściciel hurtowni już zniknął ze swego mieszkania w Zdzieszowicach. Zostało wszczęte dochodzenie i kiedy policjanci zaczęli sprawdzać hurtownika, dowiedzieli się, że ma on bardzo bogatą i barwną przeszłość kryminalną.

- Okazało się, że "naprzekręcał" o wiele więcej ludzi i instytucji niż tylko głubczycki browar - opowiada policjant. - Był karany wielokrotnie za różne przestępstwa, ale jego specjalnością były oszustwa. Facet miał co najmniej kilka wcieleń. Podawał się za wicedyrektora katowickiej dyrekcji PKP, zastępcę dyrektora Państwowej Straży Pożarnej w Tychach, lekarza okrętowego, oficera Marynarki Handlowej i wiele, wiele innych osób. Oszukując ludzi i wyłudzając od nich pieniądze, powoływał się też na znajomości z Sejmie i za granicą. Działał w całym kraju, ale najwięcej przekrętów zrobił w południowej Polsce.

Kiedy okazało się, że Krzysztofa W. nie ma już w Zdzieszowicach, rozesłano za nim listy gończe.

W maju 1996 roku w Rabce tamtejsza policja została pewnego wieczora wezwana do jednej z restauracji, aby zająć się awanturującym się, zalanym "w pestkę" klientem. Mężczyzna siedzący przy stoliku był ubrany na czarno i kiedy policjanci zapytali go, kim jest, przedstawił się jako... zakonnik z Palermo.

Ponieważ "zakonnik" nie chciał pokazać żadnych dokumentów, a policjantom wydało się dziwne, że osoba duchowna "daje w gaz" w miejscu publicznym, mężczyzna został zatrzymany i przewieziony na komendę. Po kilku przesłuchaniach poskładano w całość szczątkowe informacje, jakie mężczyzna podawał na swój temat i okazało się, że jest to poszukiwany przez głubczycką prokuraturę Krzysztof W. Z Rabki przewieziono więc oszusta na Opolszczyznę.

- Kiedy przesłuchiwałem po raz pierwszy W., przyjechali do nas akurat koledzy z PG z komendy wojewódzkiej i jeden z nich, komisarz Dłużewski, był cały czas podczas przesłuchania - wspomina Młynarczyk.

Oszust w czasie przesłuchania przyznał się częściowo do winy i odmówił składania dalszych wyjaśnień. Oficer skontaktował się więc z prokuratorem, aby przekazać mu wynik przesłuchania i ustalić termin doprowadzenia oszusta w celu aresztowania. Prokurator powiedział, aby Andrzej Młynarczyk jeszcze spróbował namówić W. do dalszych zeznań i dopiero potem dostarczył go do prokuratury.

- W., po kilkuminutowej przerwie, zgodził się na kontynuowanie zeznań i dodał jeszcze, co zrobił z pobranym towarem, przyznał się do kolejnych wyłudzeń, a także stwierdził, że przebywał w Palermo we Włoszech, gdzie pracował i ma na koncie około 40 tysięcy marek niemieckich. Zobowiązał się oddać długi zaraz po wyjściu z aresztu - opowiada policjant.

Po przedstawieniu oszustowi zarzutów, trafił on do prokuratury, gdzie został przesłuchany i aresztowany. Nie miał szans na wyjście na wolność i odpowiadanie przed sądem z wolnej stopy, bo jako recydywiście groziła mu dłuższa odsiadka, bez możliwości jej zawieszenia.

Sprawa ciągnęła się już około pół roku, w czasie którego W. wielokrotnie był przesłuchiwany, okazywany poszkodowanym i brał udział w innych czynnościach procesowych. Nigdy nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Aż do pierwszej rozprawy w sądzie.
Przed obliczem sądu oszust stwierdził, ku zdumieniu oskarżyciela, że kiedy był po raz pierwszy przesłuchiwany przez Andrzeja Młynarczyka w komendzie w Głubczycach, policjant dopisał całą drugą część zeznań. W. stwierdził, że niczego takiego nie mówił, niczego nie podpisywał, a podpis sfałszował policjant. Sąd, nie mając innego wyjścia, zawiesił sprawę do czasu wyjaśnienia tych zarzutów.

Krzysztof W. przestał więc być na jakiś czas oskarżonym, a stał się poszkodowanym i 16 grudnia 1996 roku złożył w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie. Sprawa przypadła do prowadzenia pani prokurator Katarzynie Kroze z Prokuratury Rejonowej w Kędzierzynie-Koźlu.

Podczas kolejnego przesłuchania, w czerwcu 1997 roku, W. zmienia zdanie i stwierdza, że protokół jego zeznania został sfałszowany nie w komendzie, ale później, kiedy siedział już w areszcie w Kędzierzynie-Koźlu. Według tej wersji, podczas pierwszego przesłuchania w komendzie Andrzej Młynarczyk miał rzekomo pisać wszystko w brudnopisie, a potem przyjechał do aresztu w Koźlu i dał W. przepisany na czysto protokół do podpisania. Według W., protokół składał się wtedy z jednej części.
Jako świadka w tej sprawie prokurator Kroze z Kędzierzyna-Koźla przesłuchała w sierpniu 1997 roku także prokuratora rejonowego z Głubczyc, który nadzorował sprawę oszusta. Głubczycki prokurator zeznał, że w momencie doprowadzenia Krzysztofa W. do prokuratury, protokół jego przesłuchania wyglądał tak samo, jak w chwili jego przesłuchiwania, czyli składał się z dwóch części. Prokurator zeznał, że protokół nie wzbudził w nim żadnych podejrzeń, co do autentyczności, a poza tym treść zeznań W. złożonych na policji była identyczna z jego zeznaniami przed prokuratorem.
Pani prokurator nie wierzy jednak swemu koledze z Głubczyc i powołuje biegłego grafologa, profesora F. z Uniwersytetu Śląskiego. Prokuratura zleca mu wykonanie kilku ekspertyz, po około tysiąc złotych każda.
Najpierw profesor F. bada, czy podpisy nakreślone na protokole przesłuchania, są podpisami W. Według biegłego - nie. Druga ekspertyza ma odpowiedzieć na pytanie, czy obie części protokołu są pisane na tej samej maszynie i czy cechy tego dokumentu wskazują na to, że napisała go ta sama osoba. Profesor stwierdza, że tak - obie części pisane były jedną maszyną i przez tę samą osobę (czemu nigdy Młynarczyk nie zaprzeczał). W trzeciej ekspertyzie profesor F. jednoznacznie określił, że podpis W. został sfałszowany przez Andrzeja Młynarczyka.

Dysponując tak jednoznacznymi, jakby się wydawało, opiniami biegłego, prokuratura w sierpniu 1997 roku stawia Andrzejowi Młynarczykowi zarzuty sfałszowania dokumentów, poświadczenia nieprawdy i fabrykowania dowodów. Policjantowi grozi nawet kilka lat odsiadki. W chwili postawienia zarzutów zostaje on zawieszony w czynnościach, co wiąże się z obcięciem połowy pensji, niemożnością awansu i otrzymywania jakichkolwiek nagród.

- Z zarzutami oczywiście się nie zgodziłem, zresztą od samego początku tej paranoi twierdziłem, że jestem niewinny - mówi Młynarczyk. - Poprosiłem panią prokurator o powołanie innego biegłego, gdyż doszły do mnie słuchy, że opinie pana profesora F. są często obalane przed sądem przez innych biegłych. Prosiłem także o konfrontację z W., aby wyjaśnić rozbieżności, jakie się pojawiły. Wnioski te zostały odrzucone, a pani prokurator zleciła profesorowi F. kolejną ekspertyzę, w której jeszcze raz stwierdził, że to ja podpisałem się pod drugą częścią zeznań W.. Wszystkie moje wnioski zostały odrzucone. Pani prokurator uznała także za niewiarygodne zeznania policjanta z komendy wojewódzkiej, który był obecny podczas tamtego feralnego przesłuchania.

Andrzej Młynarczyk na własny koszt zlecił wykonanie ekspertyzy wrocławskiemu ekspertowi z listy biegłych sądowych. Stwierdził on, że Krzysztof W. potrafi tak zmieniać swój podpis, że za każdym razem może się on podpisać inaczej i dlatego nie można jednoznacznie stwierdzić, czy podpis na protokole jest jego. Ekspertyza została dołączona przez sąd do materiału dowodowego.
Mimo tak niekorzystnych dla Młynarczyka wyników ekspertyz grafologicznych profesora F., sąd, wziąwszy pod uwagę cały zebrany materiał dowodowy, w listopadzie 1998 roku uniewinnił Andrzeja Młynarczyka od zarzucanych mu czynów.
Nie godząc się z porażką, prokurator Kroze złożyła do Sądu Wojewódzkiego w Opolu apelację od wyroku. Sąd drugiej instancji uchylił wyrok oraz nakazał powołanie kolejnego biegłego grafologa. Był nim biegły z listy Sądu Wojewódzkiego, który stwierdził, że podpis na protokole sporządził... nie Młynarczyk, a W.

Prokurator Kroze powołała wówczas następnego biegłego z Katowic, który także stwierdził, że podpis został wykonany własnoręcznie przez Krzysztofa W.

Nie mając już innej możliwości, 22 marca 2002 roku, czyli po prawie pięciu latach od rozpoczęcia sprawy, prokurator Katarzyna Kroze wycofuje z sądu akt oskarżenia przeciwko Młynarczykowi.

Chcąc uzyskać przynajmniej moralne zadośćuczynienie, w maju tego roku Andrzej Młynarczyk złożył do prokuratury zawiadomienie przeciwko W., który swoimi pomówieniami zatruł policjantowi pięć lat życia. Pismo trafiło do Kędzierzyna-Koźla, ale tamtejsza prokuratura 14 czerwca odmówiła wszczęcia śledztwa, bo przestępstwo popełnione przez W... zdążyło się przedawnić. Nastąpiło to 5 czerwca 2002 roku.

Andrzej Młynarczyk zażalił się na decyzję kędzierzyńskiej prokuratury do Prokuratury Okręgowej w Opolu, która je odrzuciła. Obecnie sprawę Młynarczyka bada Sąd Rejonowy w Kędzierzynie-Koźlu.

A co się dzieje z Krzysztofem W.? Otóż latem 1997 roku, kiedy przeciwko Młynarczykowi zostało już wszczęte śledztwo, oszust pisze zażalenie na aresztowanie i wychodzi na wolność. Zaraz potem znika i prawdopodobnie czmycha do Włoch. Jest tak bezczelny, że wkrótce wysyła do sądu widokówkę z pozdrowieniami z Palermo, w której pisze, że nie mógł stawić się na sprawie, ale że przyjedzie na następną. Od tamtej pory wszelki ślad po nim zaginął.

P.S. Poprosiliśmy prokurator Katarzynę Kroze o rozmowę na temat sprawy Młynarczyka. Odmówiła.

Inicjały oszusta i jednego z policjantów zostały zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska