Co nam papież powie 1 maja

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Większość ludzi w Polsce nie ma wątpliwości: Jan Paweł II jest w niebie, w maju zostanie to tylko oficjalnie potwierdzone. A czy za tym idzie nasze codzienne życie, to już całkiem inna sprawa.

I niewiele tu zmienia fakt, że przygotowania do beatyfikacji ruszyły pełną parą, a programy uroczystości dopina się na ostatni guzik od Rzymu po najmniejszą wiejską parafię. Jedni pojadą z tej okazji na plac św. Piotra, inni na Górę św. Anny. Wielu pójdzie do najbliższego kościoła. A w telewizji transmitującej beatyfikację padną prawdopodobnie wszystkie rekordy oglądalności.

Można być pewnym, że sześć lat po śmierci papież raz jeszcze da nam trochę radości, dowartościuje nas, sprawi, że poczujemy się z nim i przy nim trochę lepsi.

Nigdy jeden przeciw drugiemu

Tylko że pamiętając papieża, można sądzić, że chciałby on pewnie, by ta beatyfikacja - jak wolność - była nam jednocześnie dana i zadana. I z tej drugiej perspektywy, nie wątpiąc w to, że papież jest szczęśliwy w niebie, warto pomyśleć, czy byłby dziś szczęśliwy z nami tutaj. Konkretnie w Polsce.

Co by powiedział na wieść, że niektórzy politycy muszą jechać na beatyfikację osobno, tak wiele ich dzieli. Co by powiedział na prowadzoną w ostatnich dniach kampanię wyborczą na grobach ofiar smoleńskiej tragedii.

Może przypomniałby słowa ze słynnego gdańskiego kazania o "Solidarności": Solidarność - to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni przeciw drugim. I nigdy "brzemię" dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza od solidarności. Nie może być program walki ponad programem solidarności. Inaczej - rosną zbyt ciężkie brzemiona. I rozkład tych brzemion narasta w sposób nieproporcjonalny. Gorzej jeszcze: gdy mówi się: naprzód "walka" - choćby w znaczeniu walki klas - to bardzo łatwo drugi czy drudzy pozostają na "polu społecznym" przede wszystkim jako wrogowie. Jako ci, których trzeba zwalczyć, których trzeba zniszczyć. Nie jako ci, z którymi trzeba szukać porozumienia - z którymi wspólnie należy obmyślać, jak "dźwigać brzemiona".

Tylko że papież w sensie dosłownym niczego już nam nie powie. Teraz sami musielibyśmy te słowa przeczytać i co jeszcze trudniejsze - choć trochę się nimi przejąć. Podobnie jak listem napisanym przez papieża do Mehmeta Alego Agcy, zamachowca, który strzelał do niego 13 maja 1981 roku.

"Chodzi o to - pisał papież - by nawet takie wydarzenie jak to z 13 maja nie wykopało przepaści między człowiekiem a człowiekiem. Chrystus nauczył nas słów prawdy, która nie przestaje stwarzać kontaktu między ludźmi, bez względu na to, jak daleko od siebie, a nawet przeciwko sobie, mogłyby ich postawić wydarzenia".

Przed beatyfikacją warto sobie przypomnieć, że papież nie tylko tak pisał, ale też tak żył. Rozmawiał z każdym i każdego próbował zrozumieć, także oceniając krytycznie - i Pinocheta, i Jaruzelskiego.

Wiesz, w co wierzysz?

Zastanawiam się, jaki obraz Jana Pawła II został w oczach i w głowach jego rodaków przed beatyfikacją. I nie myślę tu wcale narzekać, że z całego nauczania papieskiego pamiętamy tylko kremówki zjadane po maturze i wspomnienia z turystycznych szlaków snute pod koniec mszy w Starym Sączu. Po pierwsze, nie jest chyba z tym pamiętaniem papieskich nauk aż tak źle, a po wtóre, to były naprawdę urokliwe teksty.

Dużo bardziej niepokoi obraz Jana Pawła II wytworzony przez szkolne podręczniki i powtarzane cyklicznie w telewizji migawki z jego wizyt w Polsce. Nie tylko dlatego, że przez wielokrotne powtarzanie najpiękniejsze i najwznioślejsze słowa trochę się banalizują - te z placu Zwycięstwa o odnowie oblicza ziemi, te z Gniezna o dwóch płucach Europy i te z Błoń, o potrzebie przyjęcia tego dziedzictwa, któremu na imię Polska.

Na nic się zda narzekanie, że Polacy nie czytają papieskich encyklik. Nieprędko zaczną, bo to są bardzo trudne teksty, więc i czytane w elitarnych środowiskach. Za życia papieża w pewnym sensie łatwiej było sięgnąć po jego teksty, wychodząc od fascynacji jego osobą i życiem. Teraz będzie to chyba jeszcze trudniejsze niż dawniej.
Może niepokoić co innego. Lubimy się chlubić poziomem intelektualnym polskiego papieża, podreślać, jak wielkim był filozofem, teologiem i myślicielem, ile znał języków. Ale wcale nam - w wielu przypadkach - nie przeszkadza, że sami kompletnie nie wiemy, w co wierzymy, dlaczego wierzymy albo dlaczego nie wierzymy. I śmiejąc się z bohaterów serialu "Ranczo", którzy nie znają imion czterech ewangelistów, coraz częściej nie śmiejemy się z siebie, bo nam ta niewiedza nie przeszkadza.

Polacy kształcą się bardzo intensywnie, uczą się języków i na tym tle pozytywnie wyróżniamy się w Europie. Ale to intelektualne ożywienie słabo się przekłada na wiedzę religijną.

Kto komu robi łaskę

Trochę nam chyba grozi, że ten pamiętany przez nas Jan Paweł II staje się ogromnie patriotyczny, oficjalny i fragmentaryczny. Papież jako kiler komunizmu jest tyleż atrakcyjny, co łatwy do podziwiania. Skoro komunizm się skończył. Trudniej pamiętać, że przy całym splendorze papiestwa pozostawał po prostu pobożnym człowiekiem usiłującym prowadzić ludzi do Boga i otwartym na kontakty z innymi.

To wyobrażenie o tyle byłoby dziś potrzebne, że zdaje się dziś w Polsce nasilać funkcjonowanie chrześcijan praktykujących, ale niekoniecznie wierzących. W dodatku z utrwalonym obrazem Kościoła jako instytucji średnio zarządzanej i świadczącej usługi dla ludności - chrzest, pogrzeb, bierzmowanie, Pierwsza Komunia św. - ale z kompletnym pominięciem tego, że w tej strukturze Pan Bóg jest obecny i jest najważniejszy.
Od takiego myślenia - zdaje się, że kompletnie odległego od wizji życia Jana Pawła II - krok tylko do przekonania, że to nie Bóg daje nam łaskę, ale to my robimy łaskę Jemu, idąc do kościoła, posyłając dzieci na religię, przyjmując sakramenty itp.

Wielu z nas słusznie narzeka na "niewyraźność" części biskupów, tych księży, którzy nie dorównują nie tylko Janowi Pawłowi II, ale i kapłanom z jego czasów pobożnością i zaangażowaniem. Z drugiej strony - zdecydowaną większość owych biskupów powołał do służby właśnie Karol Wojtyła, a księża nie są misjonarzami z dalekich krajów. Wyszli z naszych domów i rodzin.

Zostały dwa tygodnie

Jeszcze jedno zdanie z początku pontyfikatu Jana Pawła II powinno nam dzwonić w uszach stale. Papież mówił do młodych: Jesteście nadzieją Kościoła, jesteście moją nadzieją.
Najłatwiej byłoby w tym kontekście ponarzekać na młodzież, że jej w kościele ubywa, że wielu z młodych ludzi - jak Balladyna - żyje tak, jak gdyby nie było Boga.

Tylko że słowa o nadziei papieża i Kościoła Jan Paweł II wypowiadał do pokolenia ich rodziców. Więc nikogo nie potępiając, trudno nie zauważyć, że gdzieś zerwała się międzypokoleniowa komunikacja, także ta, która umożliwia transmisję wiary i kultury.

I nie chodzi o moralizatorski ton. Nie powinien on zresztą przesłaniać osobistej więzi wielu Polaków z papieżem, także trwajacej od dawna modlitwy za jego wstawiennictwem. Warto też pamiętać, jak wiele dzieł zapoczątkowanych przez Karola Wojtyłę w Polsce funkcjonuje znakomicie, począwszy od domów matki i dziecka rozsianych po tylu diecezjach.

Ale jednocześnie byłoby fatalnie, gdyby przeżycie beatyfikacji miało się skończyć na obejrzeniu w telewizji transmisji z Rzymu i - Bóg wie, który raz - jednej z fabularyzowanych biografii Karola Wojtyły. Na pewno warto się zastanowić, co by nam chciał powiedzieć z okazji beatyfikcji. Do 1 maja zostało trochę ponad dwa tygodnie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska