Czy Niemiec wart jest mszy?

fot. Krzysztof Świderski
20.06.1999 r. - pielgrzymka mniejszości narodowych na Górę św. Anny w 10. rocznicę pierwszej mszy św. w języku niemieckim odprawionej tu po wojnie.
20.06.1999 r. - pielgrzymka mniejszości narodowych na Górę św. Anny w 10. rocznicę pierwszej mszy św. w języku niemieckim odprawionej tu po wojnie. fot. Krzysztof Świderski
Jeszcze nie było struktur mniejszości niemieckiej, gdy na Górze św. Anny pierwszy raz odprawiono mszę w "języku serca". Dziś nabożeństwa po niemiecku są codziennością. Tylko tłumy zmalały.

Historia niemieckich nabożeństw na Górze św. Anny rozpoczęła się tego samego dnia, o którym Joanna Szczepkowska powiedziała, że wtedy skończył się w Polsce komunizm. Nabożeństwo odprawiono czwartego czerwca 1989 po południu.
Śpiew, tłum i łzy

Pytam kilkunastu uczestników mszy sprzed lat, co im zostało pod powiekami z tego dnia. Jak na prawdziwie historyczne wydarzenie przystało, każdy pamięta je trochę inaczej. We wszystkich wspomnieniach przewijają się tylko trzy motywy: śpiew, tłum i łzy.

Ludzi było tylu, że żaden z moich rozmówców nie zmieścił się wewnątrz bazyliki św. Anny. Szczęściarze stali zaraz za progiem, a większość na rajskim placu, na schodach albo jeszcze dalej, gdzieś za płotem. Proszę o wspomnienia wyłącznie mężczyzn, a i tak wszyscy bez wyjątku opowiadają, że płakali z radości.

- Miałem wtedy 55 lat, jestem twardym mężczyzną, nauczonym, że nie należy okazywać wzruszeń - mówi Richard Urban z Nakła, wtedy założyciel rodzącej się właśnie mniejszości w Jemielnicy - a i tak połykałem łzy, kiedy ojciec Teofil powitał nas od ołtarza po niemiecku. Ale największe wzruszenie przyszło dopiero wtedy, kiedy tłum zaśpiewał "Sankt Anna voll der Gnaden" (O Anno, łaskiś pełna).
Richard Urban o pierwszej niemieckiej mszy dowiedział się poufnie, pocztą pantoflową. Bernard Kus z Psurowa usłyszał tę wieść oficjalnie, w kościele.

- Pojechaliśmy z żoną - wspomina pan Bernard - i uderzyło mnie, że już na parkingu wszyscy mówili po niemiecku, nawet do dzieci. Dziś myślę sobie, że to była trochę manifestacja. Że przynajmniej część tych dzieciaków nie bardzo wtedy rozumiała, czego rodzice od nich chcą. Ale ludzie mieli potrzebę pokazania swojej tak długo skrywanej tożsamości, a w świętym miejscu czuli się pewnie bezpieczniej niż gdzie indziej.

Papież był za

Żeby na mszę w "języku serca" mogli się odważyć wierni, najpierw musiał się odważyć ich biskup. Na szczęście miał za sobą aprobatę samego papieża.

- Na Nowy Rok 1989 Jan Paweł II wydał orędzie "Poszanowanie mniejszości warunkiem pokoju" - wspominał po latach abp Alfons Nossol. - Kiedy byłem na posiłku u papieża, powiedziałem mu, że ten dokument jest do głębi przepojony Ewangelią, ale w naszej diecezji wprowadzenie go w życie nie będzie łatwe, bo oznaczałoby to oficjalne uznanie mniejszości niemieckiej i kościelne przyznanie jej prawa do odprawiania jej mszy św. w języku serca. I to będzie wymagać niezwykłej odwagi, aby rzecz rozpocząć. I na to rzekł mi Ojciec św.: Owszem, ale w końcu trzeba zacząć. I jest to twoje zadanie, aby tam, w domu, na Górze św. Anny i wokół niej, można było również niemieckie nabożeństwa sprawować.

Wierni, którzy przyjechali na niemiecką mszę, pewnie o tych słowach papieża nie wiedzieli. Formalnie trwał przecież PRL. Przełożony franciszkanów, o. Dominik, w obawie, że "smutni panowie" oskarżą go o germanizację Ślązaków poprosił biskupa o nakaz na piśmie. Pokazywał ten papier nękającym go panom z Urzędu ds. Wyznań. A jak ci przychodzili do kurii, abp Nossol tłumaczył, że przed wojną na Górze św. Anny też były nabożeństwa dla mniejszości - po polsku. Tradycja dwujęzycznego duszpasterstwa stawała się tym samym faktem.

Uczestnicy mszy mieli świadomość, że w tłum wmieszali się tajniacy, ale niezbyt się nimi przejmowali.

- Skoro pozwolono nam w takiej liczbie wziąć udział w tym nabożeństwie - wspomina Bruno Kosak - a po gromkim śpiewie "Grosser Gott, wir loben Dich" (Ciebie, Boże, wielbimy) nikt nas w powrotnej drodze nie próbował pałować, to nabraliśmy przekonania, że władza ma już wyrwane zęby i rzeczywiście coś będzie się zmieniać. Czwarty czerwca 1989 r. to był przełom i dla polskiej większości, i dla nas.

Nie dali się sprowokować

Alojzy Niestrój z niemieckim modlitewnikiem: - Na niemiecką mszę w Nowej Wsi Królewskiej przychodzi nas nie więcej niż 60-70 osób.
(fot. fot. Krzysztof Świderski)

To, że w tłum na Górze św. Anny, nie wjechała milicja, nie oznaczało wcale pełnej akceptacji.

- Nawet część Ślązaków patrzyła wtedy na nas krzywo i mówiła o nas farbowane lisy - przyznaje Richard Urban.

- A jak po mszy schodziliśmy po wielkich schodach z bazyliki, niedaleko ustawiło się ze trzydziestu młodych rosłych mężczyzn - wspomina Alojzy Niestrój z Opola Nowej Wsi Królewskiej - i równym mocnym głosem wrzeszczeli: "Precz z Niemcami"! Było nas wielu, także mężczyzn, ale poczuliśmy się nieswojo. Przez moment miałem myśl, a może ruszyć na nich. Na szczęście szedł z nami mój kuzyn ksiądz, i to on poradził nam, żeby nie dać się sprowokować. Na krzykach się skończyło.

Pan Alojzy po latach woli pamiętać raczej, jak wielkie poruszenie i radość wywołało w parafii ogłoszenie o niemieckiej mszy. Z Nowej Wsi Królewskiej pojechało na Górę św. Anny ponad 30 osób. Dziś większość z nich nie żyje. Alojzy Niestrój na mszy niemieckiej jest w każdą niedzielę. Nie musi oczywiście jeździć na Górę św. Anny. O 8.00 odprawia się ją w parafialnym kościele. Ale ludzi przychodzi nie więcej niż 60-70 osób. Głównie ludzie starsi i w średnim wieku. Młodzież można policzyć na palcach dwóch rąk… drwala.

- Myślę, że i tak przychodzi nas dużo - uważa Alojzy Niestrój - po prostu w naszej dzielnicy tylu jest Niemców.

I to jest pewien paradoks sytuacji mniejszości niemieckiej w 20 lat po pierwszej mszy św. w "języku serca". Prawo do takich nabożeństw zostało wpisane w dokumenty I Synodu Diecezji Opolskiej i w duszpasterską praktykę zdecydowanej większości parafii, w których mniejszość funkcjonuje. Do historii należą czasy, w których tu i ówdzie lider TSKN podsuwał niemiecki mszał i lekcjonarz księdzu, który nie znał języka i - jeśli wystarczyło mu dobrej woli - uczył się dla dobra swoich parafian. Ale diabeł i tak - jak zwykle - tkwi w szczegółach.

Puste ławki

- My od pewnego czasu mszy św. po niemiecku nie mamy - przyznaje Bernard Kus. - Prawdopodobnie proboszcz z niej zrezygnował, bo rzeczywiście chodziło na nią mało wiernych.

Taka sytuacja nie jest ani wyjątkiem, ani regułą. Nie ma powrotu do sytuacji z początku lat 90., gdy na niemieckie msze waliły tłumy, a uczestnictwo w nich było formą plebiscytu: kto chodzi na Gottesdienst, ten popiera mniejszość niemiecką. Ale też nie wszędzie niemieckie msze święcą pustkami.

Bruno Kosak przypomina, że w czasie, kiedy startowało duszpasterstwo w "języku serca", listy z poparciem mniejszości podpisało około 400 tysięcy osób. Ile z nich odeszło w ciągu minionych 20 lat? Ilu podpisałoby takie deklaracje dziś? Sądząc po poparciu TSKN w wyborach samorządowych mogłoby być ich w porywach jakieś 50-60 tysięcy. Skoro tylu Niemców ubyło w życiu politycznym i społecznym, to w pewnym sensie nie mogło ich nie ubyć w kościołach.

- Skoro cała działalność mniejszościowa budzi mniejsze emocje niż dawniej, to i duszpasterstwo po niemiecku nie angażuje już ludzi tak mocno - przyznaje Joachim Niemann. - Ale w mojej parafii na mszy po niemiecku - obojętnie czy jest ona celebrowana w sobotę wieczorem, czy w niedzielę rano - jest mniej więcej tylu wiernych, co na nabożeństwie po polsku. Młodzież - studenci i uczniowie dwujęzycznej szkoły w Solarni - włącza się w przygotowanie mszy św. Nie ma z tym problemów.

Zwolennicy odprawiania mszy św. po niemiecku podkreślają, że opinie typu: mniejszość na niemieckie msze nie chodzi, jest stereotypem.
- Zapraszam do mojej parafii, św. Zygmunta w Koźlu - mówi Bruno Kosak. - Liturgia jest świetnie przygotowana, ludzi na mszy niemieckiej bardzo dużo, śpiew głośny, zagodnie ze śląską tradycją. I moja parafia nie jest wyjątkiem. Tam, gdzie przez lata niemieckie msze były odprawiane co niedzielę i rano, tam zwykle nie ma większych problemów. Ale jeśli ksiądz odprawia niemiecką mszę raz albo góra dwa razy w miesiącu w dodatku o 13.15, gdy Ślązacy właśnie jedzą obiad, to rzeczywiście ludzie nie chodzą, a ksiądz ma pretekst, żeby mszę zlikwidować lub zastąpić mszą polską.

Ksiądz pana wini, pan księdza

I to jest kolejny paradoks, że środowisko mniejszości, tradycyjnie przywiązane do Kościoła i otaczające szacunkiem duszpasterzy, w kontekście niemieckich nabożeństw ocenia tych księży, którzy do ich odprawiania podchodzą niechętnie, bardzo krytycznie. Zarzuty typu: "nie chce im się" albo "my mamy prawo, a oni nas dyskryminują" należą do łagodniejszych.

Krytykowani księża też mają swoje argumenty. Podstawowy: msze niemieckie nie gromadzą tłumów. Młodzież jest na nich rzadkością, a i wracający z pracy na saksach często wybierają polską mszę. Więc wyznaczanie dobrej porannej godziny na takie nabożeństwo część proboszczów uważa za duszpasterską stratę i unika mszy św. dla kilkunastu, maksimum kilkudziesięciu osób. Pół biedy, gdy problem dotyczy większej parafii, w której jest więcej niż jeden ksiądz. Wtedy łatwiej zgodzić się nawet na dodatkową mszę po niemiecku i nie przejmować się frekwencją. Ale w diecezji opolskiej przytłaczająca większość parafii ma jednego księdza, który może w niedzielę odprawić maksimum trzy msze św., ale często w dwóch albo i w trzech kościołach, wtedy sprawa prosta nie jest.

Przeciwnicy odprawiania mszy po niemiecku dla każdej wspólnoty, która tego chce i o godzinie, w której chce, podkreślają często, że na poranną mszę św. lubią chodzić nie tylko Niemcy. Księża też o tym wiedzą, więc zwykle przynajmniej Ewangelia, kazanie i ogłoszenia są po polsku. Często pada też argument, że przecież wszyscy członkowie mniejszości język polski znają. I wielu członków mniejszości modli się prywatnie właśnie w tym języku.

Zwolennicy upowszechniania niemieckich nabożeństw przypominają, że, owszem, polski znają, ale ich "językiem serca" jest niemiecki. Powołują się na śląską tradycję duszpasterstwa dwujęzycznego, które "za Niemca" funkcjonowało aż do roku 1938. Przypominają, że niemiecka msza nie jest żadną łaską, tylko prawem, jak dwujęzyczne tablice i nauczanie języka mniejszości. Podkreślają wreszcie, że praw mniejszości nie da się ustalić na drodze referendum, bo wtedy zawsze większość wygra. A msze św. po niemiecku już dawno przestały być plebiscytem i chętnie chodzą na nie także znający język niemiecki Polacy.

Czy te racje uda się ostatecznie pogodzić? Łatwo nie będzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska