Jacek Pałkiewicz: Poznałem prawdziwych Korowajów

fot. Archiwum
Rozmowa z podróżnikiem, który w ciągu 44 dni samotnie przeprawił się przez Atlantyk a Saharę zna jak własą kieszeń.

- Wie pan, co to strach?
- Kiedy miałem 14 lat i zajmowałem się żeglarstwem, a na Bałtyku pojawiała się większa fala, bardzo się bałem. I ten strach się utrwalił. Ale po latach w Paryżu poznałem legendę światowego żeglarstwa, komandora marynarki francuskiej, Erica Tabarly. "Zdarza się, że na morzu się boisz?" - spytałem, a on zareagował niejakim zdziwieniem. "Oczywiście" - powiedział. "Co chwilę". Objąłem go, podziękowałem, bo pozwolił mi zrozumieć, że strach to nic wstydliwego, a jeśli ktoś mówi inaczej, jest samobójcą. Nie zatrzyma się przed przeszkodą, tylko zrobi jeden krok za daleko. Warto także pamiętać, że adrenalina wyzwala w nas siłę, potrzebną do pokonania przeszkody.

- Podczas 44-dniowej, samotnej przeprawy przez Atlantyk musiały się panu zdarzać sytuacje ekstremalnego zagrożenia...
- Po 10 dniach natrafiłem na sztorm. Przez trzy dni i trzy noce musiałem walczyć, żeby nie zginąć. To są momenty, kiedy człowiek modli się o pomoc, o to, by nie nastąpiły chwile zwątpienia, bo kiedy się podda, to koniec. Trzeba mieć talent literacki, żeby to wszystko opisać, bo wielkość żywiołu i nicość człowieka, który jawi się kroplą w wielkim oceanie, te proporcje jawią się tak astronomiczne, że nie sposób sobie wyobrazić. Za mną pojawiała się kilkupiętrowa ściana wody. Były chwile, gdy z niej zjeżdżałem, a i takie, kiedy fala była szybsza, załamywała się i wypełniała łódź w całości. Ale okazuje się, że jeśli się chce, bardzo się chce, można sobie poradzić.

- Udało się włączyć, jak pan to nazywa, "szósty bieg".
- Posiadam go dzięki doświadczeniu. Wiem już, że mogę dużo więcej, niż dawniej mi się wydawało. Włączam ten bieg podczas wypraw, ale niektórym przydałby się na co dzień. Na przykład mojej żonie, bo zanim wyjdzie z domu, już się boi, czy znajdzie miejsce do parkowania. Są różne skale trudności.

- Jak było na Saharze?
- Przez jakiś czas jeździłem tam co roku. Kiedyś w Mali przez dwa tygodnie szedłem w karawanie wiozącej sól. Pozwolili mi dołączyć, ale gdybym rano zaspał, nikt by mnie nie budził, więc cały czas musiałem się pilnować. Otarłem sobie nogi, ledwo się wlokłem, a rytm karawany się nie zmieniał, 6, 7 km na godzinę. Nawet poganiacz przygotowywał herbatę w kociołku, nie zatrzymując się, i w ruchu częstował smolistym, bardzo słodkim naparem. Kiedyś zdarzyło się, że skończyła się woda, a od następnej studni dzieliło nas półtora dnia drogi. Przychodzimy, a tam zdechłe zwierzę, więc woda nie nadawała się do picia. Trzeba było dalej wędrować.

- Pewno wtedy z sentymentem wspominał pan Syberię?
- Oczywiście. Pamiętam, jak z Jakucka wyjeżdżaliśmy na reniferach na biegun zimna, a miejscowi mówili: - Uważaj, Jacek, uważaj na "naleć", jak lód się załamie. - Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, bo jak to możliwe przy 50 stopniach mrozu... Do czasu, kiedy rzeczywiście konwój znalazł się po kolana w wodzie i trzeba było wyciągać renifery, a one się opierały, bo woda miała zero stopni i było im ciepło. Na dodatek sanie skuł lód, więc trzeba było go odrąbywać. To była naprawdę walka o przeżycie. W międzyczasie wysłałem człowieka, by rozpalił ognisko i żebyśmy mogli uwolnić z lodu nasze walonki, bo razem z nim stanowiły jedną bryłę.

- Była to, jak czytałam, pierwsza rosyjska wyprawa bez aniołów stróżów...
- To prawda. Gorbaczow osobiście wydał zgodę na tę ekspedycję.

- Widać cieszył się pan względami władzy.
- Takimi, że do 1989 r. w ogóle mnie do Rosji nie wpuszczano. A potem na Syberii otwarto mi drogi tam, gdzie nawet rosyjscy dziennikarze nie zawsze mieli wstęp.

- Pana największe zagrożenie, połączone z ryzykiem utraty życia?
- O, było kilka takich sytuacji. Na oceanie mogłem się tylko modlić i całymi godzinami robić rachunek sumienia. Ale podczas zamachu stanu w Nigrze w 75 r. - byłem tam wtedy chyba jedynym białym, pożary, na ulicach setki trupów, strzelanina, czołgi - w pewnym momencie poczułem lufę na plecach, z drugiej strony także żołnierz podbiegł z kałasznikowem... To były ułamki sekundy, nie miałem czasu pomyśleć o niczym - z piskiem zatrzymał się samochód, wyszedł oficer... któremu poprzedniego dnia postawiłem whisky... No i jestem.

- Właściwie po co to wszystko, po co targowanie się z Panem Bogiem? Niemal za każdym razem stawiał pan na szali własne życie.
- To trudne pytanie. Zadaje je wiele osób, a ja nie znajduję odpowiedzi. Podróżowanie, ekstremalne warunki to mój świat, filozofia życia, pasja, która nie pozwala mi usiedzieć w domu. To się zaczęło, kiedy zacząłem czytać Stevensona, Conrada, Coopera. "Kim będziesz, jak dorośniesz?" - zagadywano mnie w dzieciństwie. Zawsze mówiłem: podróżnikiem.

- Należy pan do tych nielicznych chłopców, którzy spełnili swoje marzenia. I dzięki temu chłopcem poniekąd pozostał.
- To psychicznie bardzo podnosi, że można realizować coś, co się planuje. Nie lubię określenia - marzy, nie zgadzam się też, gdy ludzie mówią, że "Pałkiewiczowi znowu się udało". Udać może się raz, może dwa, trzy razy. Mnie nic się nie udaje, to wszystko jest wyharowane, opłacone potem i strachem.

- W pana książkach często pojawia się przestroga "nie poddawaj się psychicznie". Łatwo powiedzieć...
- Ale nie ma innego wyjścia. Znam siebie wystarczająco, żeby wiedzieć, że w trudnych, krańcowych sytuacjach nie wolno się poddać. Jeśli nawet nie mam żadnych szans, pazurami będę walczył o przetrwanie. Jeśli ktoś będzie uparcie powtarzać "nie!" - ma szansę wyjść z opresji.

(fot. fot. Archiwum)

- Polowano kiedyś na pana głowę?
- Kiedy po raz pierwszy dwadzieścia kilka lat temu wybierałem się na Borneo, nie wiedziałem, czy łowcy głów rzeczywiście istnieją. Pytałem o nich na uniwersytecie w Indonezji i nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Mogło się wydawać, że mamy do czynienia z legendą, ale kiedy znalazłem się w wiosce, gdzie w szałasie było kilkadziesiąt czaszek, zacząłem w to wątpić.

- Są i inne zagrożenia: co zrobić, gdy tubylcy częstują pieczonymi myszami czy mózgiem małp, a gość ma świadomość, że odmowa będzie źle widziana?
- Są także inne smakowitości: cuchnące mięso kajmana czy podpłomyk z mielonymi mrówkami. Mam na to swoją metodę: jeśli coś byłoby trudno mi przełknąć, wymiguję się skrajną niedyspozycją żołądkową. To skutkuje, szczególnie gdy równocześnie proszę o leki.

- A co z propozycją przespania się z żoną hodowcy reniferów?
- Dwa pokolenia temu odmowa mogłaby się źle skończyć. Ale dzisiaj, kiedy tradycje pojmuje się bardziej na luzie...

- Może szkoda?
- O nie. Brak wody, a co za tym idzie - higieny, brak intymności zepsułyby całą przyjemność. Nawet mężczyznę, który pościł rok, nie pociągnie prymitywna, bezzębna, stara kobieta.

- Przyjemniej już było skorzystać z zaproszenia Korowajów do szałasu, dwadzieścia metrów nad ziemią?
- Nawet wyżej. Sam się wprosiłem, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Do domu na rozgałęzieniu, o powierzchni 5 na 8 m początkowo wchodzi się po bardzo prymitywnej drabinie, która cały czas tańczy, a potem po palu z wyciosanymi schodkami. Niewielcy, szczupli Korowaje radzą sobie jak małpy - kobieta w siatce na plecach dźwiga prosię, a w ręku trzyma dziecko - ale trzy razy cięższy Europejczyk ma niemały problem. Kiedy udało mi się wspiąć, długo dochodziłem do siebie. Ale było warto: już nie gryzły malaryczne komary, nie było robactwa, jadowitych pająków ani węży, a poza tym jak wspaniały widok roztaczał się na dżunglę!

- To tłumaczy, dlaczego Korowaje zdecydowali się mieszkać tak wysoko...
- Nie tylko. W ten sposób zabezpieczają się przed atakiem wrogiego plemienia, monstrów i złych duchów, którymi - wierzą w to mocno - zapełnia się dżungla, gdy zapada ciemność. Korowaje znani są od kilkunastu lat i to tylko ta ich część, która żyje na granicy naszej cywilizacji - są bardziej ubrani, nie pozwolą sobie zrobić zdjęcia, jeśli się im nie zapłaci. Natomiast ja byłem u tych prawdziwych, żyjących głęboko w interiorze.

- Miał pan do czynienia z innymi mało znanymi plemionami?
- Dzisiaj dosyć dużo wiemy o Yanomami w Wenezueli na granicy z Brazylią, jak się przypuszcza - potomków pierwszych mieszkańców Ameryki Północnej, ale kiedy odwiedziłem ich w połowie lat 70., miałem do czynienia z plemieniem, które po raz pierwszy zobaczyło białego człowieka.

- Jak zareagowali?
- Jakbym przybył z Marsa. Dotykali, szczypali, sprawdzali brodę, bo nie mają takiego owłosienia jak my, a kiedy próbowałem zdjąć koszulę, zaczęli krzyczeć w przekonaniu, że zdejmuję skórę. Zaczęli zabierać różne przedmioty; pojęcie własności u nich nie istnieje. Początkowo kobiety z dziećmi uciekały, ale potem powoli zaczęły się zbliżać.

- Jak się pan czuł podczas tego spotkania?
- Obyło się bez specjalnych emocji. Kiedy do nich dotarłem, byłem tak skonany, że o niczym nie byłem w stanie myśleć. Trzydzieści kilka stopni, wilgoć dochodząca do stu procent, wrażenie, jakby od rana do wieczora było się w saunie. Do tego komary malaryczne i robactwo... Dopiero kiedy wróciłem do cywilizacji, kiedy odpoczywałem w luksusowym hotelu, pomyślałem z satysfakcją: o, byłem tam, widziałem rzeczy tak odległe od naszego świata...

- Poznał pan inne zagrożenia, wynikające z różnic cywilizacyjnych?
- Zawsze przygotowuję się do wyprawy. Jeśli jadę do Iranu, wiem, że nie wolno mi pić piwa, a kobiecie, która mi towarzyszy, nie może się wymknąć kosmyk włosów. W Wenezueli nie wkładam sandałów ani szortów - chodzą w nich jedynie przedstawiciele mniejszości seksualnych, w Indiach nie daję przedmiotów z krowiej skóry, a w Chinach zegarka, żeby nie budzić skojarzenia ze śmiercią (w chińskim "dać zegar" brzmi podobnie, jak odwiedzić umierającego rodzica). Wszędzie chodzę niemalże na palcach, a potem ci, co przyjeżdżają z rewizytą, każą zdejmować krzyż w moim domu. Nie słucham, choć znam liderów politycznych, którzy ulegają. Taka poprawność polityczna niedługo nas zgubi.

- Zdarzały się sytuacje, do których wolałby się pan nie przyznać?
- Jeśli nawet upadam, to sobie wmawiam, że to nie był upadek. Ale o takich okolicznościach można przeczytać, kilka dni temu odbyła się oficjalna prezentacja mojej biografii. Wydawca jest bardzo zadowolony, bo uważa, że Andrzej Kapłanek wyciągnął ode mnie dużo.

- Szkolił pan kosmonautów...
- Po wypadku, jaki spotkał Rosjan. Wylądowali daleko od przewidzianego miejsca, dopiero po trzech dobach odnaleziono załogę i z trudnością uratowano. Wtedy zdecydowano, że kosmonautów trzeba nauczyć przetrwania w różnych środowiskach. Na pustyni, za polarnym kręgiem, na morzu i w tajdze. Miałem zaszczyt wprowadzać to szkolenie.

- Podobno pan sam chciał lecieć w kosmos?
- To prawda, ale cena okazała się za wysoka. Przy 50-procentowej uldze, jaką mi proponowano - 10 milionów dolarów.

- Nie bałby się pan?
- Każdy się boi, chociaż rzadko kto do tego się przyznaje. Hermaszewski powiedział, że kiedy pojazd wchodził w stratosferę, cały się trząsł. Są to takie drgania, jakby wszystko miało się rozlecieć, a kula ognia za pojazdem wszystko zapalić. W takiej sytuacji nie ma mocnych.

- Szkolenie brygad antyterrorystycznych także odbywało się pod pana kierownictwem.
- Na wypadek, gdyby polskiego obywatela trzeba było wyzwolić na pustyni czy w dżungli. Zanim nadejdzie pomoc, a zwykle trwa to do 48 godzin, zaznajomić go z obcym środowiskiem przyrody i nauczyć, jak powinien się zachować, jak przetrwać.

- Jak bronić się przed sobą samym?
- Szukać wewnętrznej siły i wywołać mocny sprzeciw - nie dopuszczę, nie przyjmę warunków, w jakich się znalazłem, nie godzę się z nimi.

- Po kilkudziesięciu latach uprawiania survivalu czuje się pan silniejszy?
- Pokonanie trudności wzmacnia, to oczywiste. Inne problemy, nawet duże, okazują się niewielkie.

- 30 lat małżeństwa i długich wypraw nie wykluczyły się nawzajem?
- Powiem więcej: moje małżeństwo dzięki temu umacnia się.

- Na koniec spytam, czy ludzie, którzy uczestniczą w wyprawach organizowanych przez firmy turystyczne, mają szansę poznania świata?
- Nie. Zobaczą to, co przemysł turystyczny chce im zaoferować, dziesiątą część tego, co ja widzę. Zobaczą cepelię, natomiast nie poznają prawdziwych Korowajów.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska