Janusz Majewski: - Uważano mnie za wariata

Redakcja
Janusz Majewski
Janusz Majewski Paweł Stauffer
Rozmowa z reżyserem Januszem Majewskim.

- "Wszystkie zdarzenia opisane w tej powieści wydarzyły się lub mogły się wydarzyć naprawdę" - napisał pan w związku z "Małą maturą". Gdzie przebiega granica pomiędzy jednym a drugim?
- Czasem trudno określić. Opisałem sytuację, kiedy bohater mojej książki, Ludwik...

- A tak naprawdę Janusz...
- Niezupełnie. Tylko w pewnej mierze to moje alter ego, czemu dałem prowokacyjny sygnał, przypisując bohaterowi moją datę urodzenia. Ale wracając do prawdy i fikcji: opisałem sytuację po ucieczce mojej rodziny ze Lwowa na wieś, przez którą przeszła ofensywa, kiedy staliśmy się mimowolnymi świadkami bitwy frontowej. Schowaliśmy się za domem, w małej ziemiance. Przez uchylone drzwi widziałem całą bitwę, jak w kinie, nacierające czołgi, piechotę sowiecką, ostrzeliwujące się spod kościoła czołgi niemieckie i latające samoloty. A potem - widziałem i napisałem - kiedy kościelny zaczął dzwonić, na głowę spadł mu zastrzelony obserwator niemiecki. Parę lat temu wybrałem się do tej wsi koło Rzeszowa i przekonałem się, że nie mogło być epizodu z dzwonem, bo nie ma tam dzwonnicy i nigdy nie było. Więc z jednej strony przedstawiłem prawdziwy obraz bitwy, z drugiej - posłużyłem się fikcją. Może ktoś to opowiadał, może taką scenę widziałem w jakimś filmie i wszystko zlało mi się w całość.

- Jako reżyser rzadko kiedy sięga pan do czasu teraźniejszego. Zdarzenia filmowe wywołane są z pamięci, wyobrażone lub przedstawione na podstawie literackiego zapisu.
- Są artyści, którzy tworzą pod wpływem natury, i tacy, którzy kreują swoje światy pod wpływem kultury, w pewnym sensie z drugiej ręki. Całą swoją wiedzę zawdzięczają lekturom, dorobkowi przeszłości, tradycji. Tak byli wychowani, z takim bagażem przystąpili do pracy. Zdecydowanie należę do tej drugiej grupy. Poza tym dość wcześnie zorientowałem się, że polityka, problemy społeczne, wszystko, co dzieje się doraźnie, w porównaniu z tym, co posiada wartość uniwersalną, ma krótki żywot. Wczoraj czy ileś tam lat przed Chrystusem wszyscy musieli się urodzić, umrzeć, bali się śmierci, cierpieli z powodu chorób czy innych przypadłości, przeżywali ból, strach, kochali, nienawidzili, zazdrościli. To rzeczy odwieczne. Ten aspekt życia zdecydowanie bardziej mnie interesował i interesuje niż okoliczności doraźne. Całe moje dorosłe życie, w tym zawodowe, przypadło, niestety, na PRL. Po co miałem filmować wydarzenia dziejące się za oknem, w pewnym sensie oczywiste, skoro mogłem poświęcić się odtwarzaniu ciekawszego świata.

- Nigdy nie podpisał pan żadnej listy, żadnego protestu, wzorem Wajdy, Holland czy Kutza...
- Nikt się do mnie o to nie zwracał. Uważano mnie za wariata, robiącego dziwaczne filmy, które nikogo ani niczego nie atakują ani nie popierają.

- Nie wszyscy tak uważali...
- Kiedy powstali "CK Dezerterzy", okazało się, że ludzie nie potrafią odczytać ich inaczej niż poprzez język aluzji. Ponieważ niedługo po zakończeniu stanu wojennego w atmosferze opresji rządy przejęła Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, uważano, że posługuję się aluzją do współczesności. Że wyśmiewam się z wojska. Krótko po premierze na oficjalnym spotkaniu zaczepił mnie generał Jaruzelski: "A pan to mi niezłą łatkę przypiął". Zastygłem z wrażenia. Na szczęście ktoś szybko wtrącił, że film opowiada o maruderach cesarsko-królewskiej armii, a nie o wojsku polskim. "Ja wiem, ale..." - ripostował generał - "No dobrze" - dał w końcu za wygraną. "Zgódźmy się, że to jest o każdej armii na świecie".

- Dodajmy, że atakował ówczesnego prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich, organizacji odwieszonej wraz z zakończeniem stanu wojennego.
- Nasze środowisko uchodziło za podejrzane i po "wojnie" pozwolono na zjazd pod warunkiem, że nie wybierzemy Wajdy. Koledzy zaczęli namawiać na kandydowanie mnie, człowieka skrajnie apolitycznego, a Andrzej przekonywał w stylu swoich filmów: "Kiedy na polu bitwy trafią chorążego, ten, który jest najbliżej, przejmuje sztandar". Nawiasem mówiąc, nie przypuszczałem, że zostanę wybrany przeważającą liczbą głosów, pozostawiając nawet Kazimierza Kutza w tyle. Wdziałem kostium człowieka na wariackich papierach i w sytuacjach, gdy ktoś inny by się bał, mówiłem wprost, jak dziecko. Nie miałem nic do stracenia. Nie mogli mnie z niczego wyrzucić, bo nie należałem do żadnej partii.

- Pana twórczość dowodzi, że w ludowej Polsce jednak można było realizować autorski program...
- Pod warunkiem, że się znalazło na to sposób. Zaczynałem od krótkich filmów, a że trwała epoka festiwali krótkometrażówek, zacząłem je wysyłać i zbierać nagrody. Władze uświadomiły sobie, że warto mieć artystów, których twórczość świadczy, że w socjalistycznej Polsce istnieje jakaś swoboda.

- "Zaklęte rewiry" przypieczętowały sprawę...
- Tym bardziej że była to koprodukcja, a Czesi po naszej niechlubnej inwazji znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną okoliczność: współcześni młodzi publicyści, którzy wtedy byli dziećmi, stworzyli obraz PRL-u jako gułagu, w którym nie było nic do jedzenia i stosowano wyłącznie represje polityczne. Nie znosiłem tamtej rzeczywistości, robiłem wszystko, by jej w moich filmach nie było, przypomnę jednak, że właśnie wtedy rozkwitła polska muzyka, szkoła plakatu, weszły do światowego obiegu nasze filmy, działali i pisali wielcy pisarze. Przyjęto na zasadzie urzędowego prikazu, że kultura musi kosztować i trzeba na nią łożyć. Kiedy zdecydowałem się zrealizować "Królową Bonę", budżet na tamte czasy był gigantyczny, wynosił 60 milionów zł. Producenci obliczyli koszta, tyle im wyszło i tyle dostaliśmy. Ponieważ część reżyserów pracowała zgodnie z tym, co wymarzyła sobie partia, pozostali mieli łatwiej. Powstał jakiś margines swobody.

- "Nigdy nie lubiłem płakać, wolałem się śmiać" - ten cytat może służyć jako pana zawodowe credo.
- Kto, widząc tylko "tragizm istnienia", nie zauważa śmieszności towarzyszącej każdemu wydarzeniu, nie różni się od innych stworzeń. Chociaż... Psy także się śmieją.

- W tym pański.
- Mieszkaliśmy wtedy z żoną na wsi, kiedy niespodziewanie odwiedził nas Ryszard Kapuściński. Usiedliśmy na tarasie i rozmawialiśmy w towarzystwie naszego jamnika Rysia, który do dziś, gdy przychodzą goście, nie może opanować zazdrości. Tak właśnie było wtedy. Koniecznie chciał zwrócić na siebie uwagę, więc zaczął przynosić patyki i uśmiechać się, merdając ogonem, drapać i wskakiwać mi na kolana. W pewnym momencie krzyknąłem: "Rysiek, uspokój się!", w odpowiedzi na co Kapuściński pobladł: "A co ja takiego zrobiłem?".

- Dobry humor, siła spokoju, kult rodziny, to wszystko dało o sobie znać w "Siedlisku". Film powstał niedaleko mazurskiej posiadłości pana i już nieżyjącej pana żony, Zofii Nasierowskiej.
- W gospodarstwie nad jeziorem, którego właściciel był pracownikiem leśnym. W drugim odcinku serialu zostaje odznaczony przez nadleśniczego.

- W "Małej maturze", zarówno w książce, jak i w filmie, nie ma "pobliża". Jak już zostało powiedziane, bohaterem jest Janusz Majewski.
- Powieść wymaga jednak konwencji artystycznej, odpowiedniej formy, co rozumiem aż nadto dobrze jako architekt z wykształcenia. Bohater to może rzeczywiście ja, wydarzenia zdarzyły się naprawdę, natomiast szczegóły, konteksty i aura są tworem wyobraźni, co nie wszyscy są w stanie zaakceptować. Proszę sobie wyobrazić, że mieszkańcy miejscowości, z której w "Siedlisku" wzięliśmy tylko nazwę - "Panistruga" - wystosowali protest, że ich wójt nie jest małym pijaczkiem, lecz młodym, przystojnym mężczyzną. A że miejscowość wygląda kompletnie inaczej, że jest to fikcja, a nie reportaż, tego nie zauważyli.

- Powieść "Mała matura" została przyjęta bardzo dobrze, ale równocześnie spotkała się z krytyką. Za zbyt wyidealizowany Lwów.
- Zupełnie się tym nie przejmuję. Nie jestem historykiem ani dokumentalistą, pokazuję miasto, jakim je zapamiętałem. Wiem, że z jednej strony się zmieniło, bo ludzie, bo ulica jest inna, z drugiej - nie, bo niektóre gmachy, bo kościoły - widziałem to zaledwie kilka miesięcy temu - jednak się zachowały. Zresztą nieważne. Moje miasto trwa i nie mogę się tego wyprzeć. Inni mają własne Lwowy, a wszystkie spotykają jedynie na płaszczyźnie faktów.

- Film powstał po pana oficjalnym pożegnaniu z kinem w 2005 r. Po nakręceniu "Po sezonie" z Niemczykiem i Cielecką.
- Z kinem rozstawałem się wielokrotnie, jak rozstają się kochankowie, a potem się okazuje, że nie można się rozstać z kimś lub z czymś, co się kochało i żyło przez pół wieku.

- Realizując "Małą maturę 1947", pociągnął pan całą grupę zaprzyjaźnionych aktorów, na czele z Markiem Kondratem, który także zarzekał się, że w filmie już nie wystąpi.
- Ale kiedy powiedziałem: "Marek, już ci dziękuję, że się zgadzasz", nie miał wyjścia. Przypomnę, że wykreowałem go w "Zaklętych rewirach", dzięki czemu rozpoczął wspaniale swoją aktorską karierę, ale też razem ze mną został honorowym prezesem Krajowego Stowarzyszenia Kelnerów (!). "Muszę, chociaż, jak wiesz, nie chcę" - powiedział.

- Teraz już pan nie oświadcza, że koniec z filmem.
- Nic nie obiecuję, ponieważ życie rozstrzyga samo. Równocześnie wiem, jak trudno zebrać pieniądze na film. Wymyśliliśmy, sam brałem w tym udział, że państwo będzie dotować realizacje w połowie, oczywiście pod warunkiem, że scenariusz zostanie zaakceptowany przez zespół ekspertów. Trzeba mieć "tylko" 50 procent, obojętne - z banku czy od sponsorów. W tej sprawie złożyłem tylko jedną wizytę i doznałem takiego upokorzenia, że powiedziałem - już nigdy w życiu.

- Chodziło o "Ekscentryków" wedle książki Włodzimierza Kowalewskiego?
- Tak. Nie zdołałem namówić banku do pożyczenia 5 milionów.

- Polskie filmy ogląda pan rzadko i, że tak powiem, bez satysfakcji. Wyjątki to m.in. "Dzień świra" i "DAAS".
- Nie podobają mi się tytuły, które próbują naśladować amerykańskie komedie romantyczne czy filmy sensacyjne. Zawsze okazuje się, że to tylko imitacja i że nigdy nie osiągają poziomu oryginału. Doskonale, że pokazały się "W ciemności", "Róża" czy "Pokłosie", ale to tylko wyjątki. Oglądałem je z ciekawością, ale też z obowiązku, choćby jako członek Polskiej Akademii Filmowej.

- Ma pan za złe polskim reżyserom, że nie lubią ludzi. Czyżby sympatia przekładała się na jakiś walor?
- Nie mam za złe polskim reżyserom, niech sobie robią, co im w duszy gra, ale jeden z wielkich amerykańskich producentów już na podstawie scenariusza orzekał o autorze. Jeżeli dochodził do wniosku, że ten nie lubi ludzi, nie dawał pieniędzy. Coś w tym jest. Przy czym lubić ludzi to według mnie ich rozumieć. Nie przepadam za wszystkimi na świecie, więcej, większość uważam za nieszczęsnych idiotów, jest jednak jakiś procent lub promil ludzi świadomych, którzy rozumieją świat i drugiego człowieka i są na niego otwarci.

- A jak jest z lubieniem samego siebie? Radykalnie zmieniło się pana życie po śmierci żony, począwszy od porzucenia wymarzonej wsi i powrotu do Warszawy.
- Staram się, by nic nie zakłócało mojego spokoju. Zawsze bardzo ceniłem sobie samotność, ona była bardzo przydatna zawodowo w trakcie pisania, przygotowywania się do realizacji filmu. A tymczasem - żona, dwoje dzieci - było o nią trudno. Utrwaliłem sobie taki obraz: wakacje nad polskim morzem, plaża, daleko od tłumu, leżymy na ręcznikach, po czym dzieci odchodzą z żoną po lemoniadkę i zostaję sam. Prawdziwa chwila szczęścia. Albo: wszyscy wyjechali, a ja zostałem w pustym domu. Siedzę na strychu, bo tam miałem pracownię, deszcz bębni o blaszany dach. Gęsty, lipcowy deszcz, z ogrodu przez otwarte okna przenika zapach świeżej, mokrej zieleni. To też było piękne. Teraz mam takich chwil aż nadto, tyle że nie nazywają się już "szczęście".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska