Każdego dnia myślę o Ani

Redakcja
Nigdy temu lekarzowi nie wybaczę, że tak zwlekał z pomocą dla mojej córeczki
Nigdy temu lekarzowi nie wybaczę, że tak zwlekał z pomocą dla mojej córeczki Paweł Stauffer
Ze ściśniętym gardłem śledzi dramat rodziny Bonków. Sama siedem lat temu straciła podczas porodu dziecko. W tym samym szpitalu, u tego samego lekarza. I wciąż bezskutecznie czeka na sprawiedliwość. - Nie mogę sobie darować, że im tak ślepo zaufałam - mówi Anna.

- Od tamtych dramatycznych wydarzeń minęło sporo czasu. Ma pani dwójkę cudownych dzieci, które urodziły się po śmierci Ani. Do dziś nie potrafi pani jednak mówić bez emocji o tym, co się wtedy stało.
- Pewnie nigdy nie będę w stanie zapomnieć. Dziś moja córeczka miałaby 7 latek, szłaby do pierwszej klasy. Nie mogę przestać myśleć, jak dzisiaj wyglądałoby nasze życie, gdybym wtedy trafiła na innych lekarzy.

- Przez lata pani dramat rozgrywał się w czterech ścianach. Zdecydowała się pani o nim opowiedzieć dopiero teraz, gdy zrobiło się głośno o sprawie państwa Bonków, których córeczka przypłaciła poród poważnym niedotlenieniem mózgu. Dlaczego?
- W jednej chwili wspomnienia odżyły, doskonale wiem, co oni teraz przeżywają. Okazuje się, że za nasz i ich dramat odpowiada ten sam lekarz. Moja Ania zmarła kilka godzin po porodzie. Ja jeszcze w szpitalu, gdy ważyły się losy córeczki, modliłam się, żeby była zdrowa, a jeśli to niemożliwe, to żeby umarła, żebym nie musiała patrzeć jak cierpi.

- Kiedy była pani w ciąży, nie pojawiały się żadne komplikacje?
- W szóstym miesiącu ciąży trafiłam do szpitala na obserwację. Lekarka, zresztą ta sama, która była przy porodzie pani Bonk, zdiagnozowała u mnie nadciśnienie i stwierdziła, że ono może zagrażać dziecku. Dostałam lekarstwa, zalecenia, których miałam się trzymać, i wypisali mnie do domu.

- Po miesiącu znowu jednak trafiła pani do szpitala.
- Dostałam silnego krwotoku. Zadzwoniłam do szpitala, opowiedziałam, co się dzieje. Od pani z izby przyjęć usłyszałam, że mam wsiąść w samochód i przyjeżdżać. Mieliśmy do szpitala ok. 20 kilometrów, był środek zimy, na drogach śnieg i podróż trochę trwała. Karetką pewnie byłoby szybciej, ale nikt jej nie zaproponował. Bałam się o dziecko, więc nawet się o nią nie targowałam. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.

- Co wówczas stwierdzili lekarze?
- Przy pierwszym badaniu tętno dziecka było wyczuwalne. Później zaczęło zanikać, ale lekarz - ten sam, który przyczynił się do dramatu Bonków - zwlekał z decyzją, co dalej. Wyliczyłam, że od chwili, kiedy trafiłam do szpitala, do momentu wyjęcia dziecka minęła ponad godzina. Tyle czasu moje dziecko było pozbawione pomocy. Ważniejsze były dokumenty, ustalenie, jaki zawód wykonuje mój mąż, niż zdrowie mojej córeczki. Nie mogę sobie darować, że nie zrobiłam nic, żeby jej pomóc, że ślepo zaufałam lekarzom.

- Obwinia ich pani o zaniechanie opieszałość...?
- Kiedy dotarło do mnie, że nie słychać tętna, zaczęłam krzyczeć, że moje dziecko umiera. Wtedy lekarz stwierdził spokojnie, że musimy poczekać, aż zwolni się sala. Zaufałam mu, myślałam: wie co robi, dziecku nic nie grozi. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że czekam na cesarkę. Mąż był zdenerwowany, chciałam go uspokoić. Kiedy zapytał o dziecko, powiedziałam, że na razie żyje. Dopiero później zdałam sobie sprawę, jak prorocze były te słowa…

- Kiedy było już jasne, że dziecko urodzi się dwa miesiące przed terminem, pytała pani, czy ma szansę przeżyć?
- Tak. Lekarz powiedział, że jak najbardziej. To mnie uspokoiło. Dzisiaj wyrzucam sobie, że czekałam, zamiast domagać się wyjaśnienia, dlaczego nic nie robią. W końcu lekarz skończył zmianę, powiedział "do widzenia" i wyszedł z sali. Później szczycił się, że kiedy było już po wszystkim, przyszedł jednak, żeby zobaczyć, co z dzieckiem, choć już dawno mógł być w domu.

- Kiedy zorientowała się pani, że stan córeczki jest krytyczny?
- Gdy po porodzie pielęgniarka przyszła zapytać, czy chcę nadać jej imię. Proponowała, żeby nazwać ją Wiktoria, bo to znaczy zwycięstwo, ale ostatecznie córeczka dostała imię po mnie. Maleństwa nie widziałam nawet przez ułamek sekundy. Wyjęli je z brzucha i zabrali, zrobiło się zamieszanie… Ania nawet nie zapłakała. Kiedy zobaczyłam przerażone oczy młodziutkiej pielęgniarki, która miała mnie podtrzymywać na duchu, wiedziałam, że jest źle. Córeczka walczyła. Kiedy się urodziła, dostała zero punktów w skali Apgar. Z dokumentacji medycznej wynika, że dziecko zostało zarażone jakąś bakterią.

- Najtrudniejszy był pewnie powrót do domu…
- Gdy byłam w ciąży, oglądaliśmy z mężem wózki i ciuszki dziecięce, część rzeczy kupiliśmy wcześniej. A tu w jednej chwili wszystko się rozsypało. Jeszcze w szpitalu musiałam pomyśleć o trumience, o wianuszku pogrzebowym… Po powrocie do domu pozbyłam się wszystkich rzeczy, które przygotowaliśmy dla Ani. Patrzenie na nie sprawiało mi niewyobrażalny ból. Wyrzucałam sobie, że powinnam umrzeć razem z nią. Bez pomocy psychologa pewnie bym sobie nie poradziła.

- Dziś jest pani mamą dwójki dzieci. Nie było obaw, że historia się powtórzy?
- Na kolejne dziecko zdecydowaliśmy się po dwóch latach, ale poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej nie będę rodziła w opolskim szpitalu. Dwójkę kolejnych dzieci urodziłam w Niemczech. Mąż pracuje za granicą, więc na czas ciąży wyjechałam z nim. Drugie dziecko urodziło się przez cesarskie cięcie. Początkowo termin był wyznaczony na 3 lutego, czyli na dzień, kiedy urodziła się Ania, ale uparłam się, że nie będę rodziła w tym dniu. Niemieccy lekarze nie potraktowali tego jak fanaberię, uszanowali moją decyzję i zrobili mi cesarkę w piątek, choć zwykle takich zabiegów nie przeprowadzają tam pod koniec tygodnia. Któregoś razu, będąc w Polsce, spotkałam na ulicy lekarza, który był przy porodzie Ani. Szedł taki elegancki, w długim płaszczu i kapeluszu. Przeszło mi przez myśl, żeby podejść i rzucić się na niego z pazurami. Nigdy mu nie wybaczę, że tak zwlekał z pomocą dla Ani…

- Ostatecznie skierowała pani sprawę do prokuratury. Jak się potoczyła?
- Ciągnęła się prawie siedem lat! Najpierw ponad dwa lata trzeba było czekać na opinię biegłych. A kilka tygodni temu dostałam pismo informujące o jej umorzeniu. Prokurator stwierdził wprawdzie, że lekarze czekali za długo, ale jego zdaniem ja też nie byłam bez winy, bo zbyt późno przyjechałam do szpitala. Dla mnie to niepojęte! Przecież nie siedziałam w domu z założonymi rękami. Natychmiast wezwałam pomoc. Dlatego z mężem odwołamy się od tego postanowienia, będziemy walczyć dalej. Jesteśmy to winni Ani. Kiedy dowiedziałam się o dramacie państwa Bonków, napisałam do nich list. Chciałam opowiedzieć im o tym, co mnie spotkało, wiedziałam, że zrozumieją. Dzisiaj wyrzucam sobie, że 7 lat temu nie nagłośniłam mojej sprawy w mediach. Może gdybym wtedy narobiła rabanu, dziś Bonkowie mieliby zdrowe dziecko…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska