Krakonosze dla Vaclava Havla

Redakcja
Czesi  ściągają do Hradeczka z całego kraju, żeby oddać hołd Vaszkovi pod jego górską chałupą.
Czesi ściągają do Hradeczka z całego kraju, żeby oddać hołd Vaszkovi pod jego górską chałupą. Paweł Stauffer
W śniegu pośród świec i kwiatów sterczą dwie butelki piwa "Krakonosz". Taki podarunek na ostatnią drogę w czysto czeskim stylu. Podobno ktoś położył też papierosy, ale się rozmokły, rozlazły i psuły estetykę. Trzeba było je wyrzucić.

Vaclav Havel lubił wpaść na kufelek do gospody podczas swoich rozlicznych wędrówek po okolicy, więc dlaczego mu żałować po śmierci. Krakonosz to sztandarowy produkt browaru z pobliskiego Trutnova, gdzie Havla znali wszyscy, bo bywał tam rok w rok na rockowych festiwalach. Sam zresztą pracował w tym browarze jako robotnik, gdy w latach 70. władza zabroniła mu pracować głową.

To pewnie dlatego kir na tutejszej szkole jest największy, jaki udało mi się zobaczyć w Czechach. No, może większy wywiesili tylko na Hradczanach.

Ale tu nie Hradczany, lecz Hradeczek. Mała osada w środku Karkonoszy, do której trudno trafić nawet z Googlem koło kierownicy. Tu umarł Vaclav Havel.

W telewizji powiedzieli, że Czesi ściągają do Hradeczka z całego kraju, żeby oddać swemu przywódcy hołd pod jego górską chałupą. Tworzy się nowe miejsce kultu.

Kto pozrywa gruszki?

Zabieramy autostopowicza w nadziei, że nam pokaże drogę. 35-letni Roman. Kolczyk w uchu, modna fryzura, twarz inteligenta. Bezrobotny. Na plecach plecak, a w nim świeczka dla Havla.

- To był nasz najumiło-wańszy prezydent. Niezastąpiony człowiek - tłumaczy, i w bek. Po chwili twardnieje i pyta, czy się dziwimy jego łzom. Nie dziwimy się, bo samym nam się zbiera.

Zwłaszcza, gdy na miejscu spotykamy Łukasza Pufka, który zarabia na życie rozwożeniem po knajpach gazu do piwa. Stanął naprzeciw stosu kwiatów, którego centrum stanowią dwie butelki krakonosza, przytulił do serca telefon komórkowy i odtwarza z niego przebój Beatlesów - "Here comes the sun". Taki hołd dla prezydenta, który był dla zapłakanego Łukasza jak słońce właśnie.

Myślałem, że nie będzie gdzie zaparkować. Że auta zawalą pobocza, a na długo przed celem wyrosną kanciaste sylwetki ochroniarzy, którzy zabronią, wygonią, nakażą zawracać. Tak nas jakoś ostatnio w Polsce wytresowano, że władza, nawet była, nawet nieżywa, lubi się izolować. Być od ochroną. Monitorować tych, którzy przychodzą całować ją w rękę.

A tu nic. Pusto. Żadnego policaja, żadnego goryla ze słuchawką w uchu. Żadnej czarnej limuzyny z przyciemnionymi szybami, która by z daleka roztaczała dyskretny dozór. Żadnej kamery, tabliczki, napisu ostrzegawczego. Drewniana furtka z popsutym zamkiem i niski płotek ze sztachet. Gdybym chciał, mógłbym wejść do ogrodu Havla i pozrywać gruszki z drzewa. Wiszą jak złote bomby pośród ogołoconych z liści gałęzi. Widać, że zostawiono je celowo - do pierwszych mrozów. Ponoć wtedy, ścięte zimnem, robią się wyborne. Kto wie, może Havel planował z nich zrobić williamsa? Znaczy - gruszkówkę.

Sam dom - jak dom. Mógłby należeć do sołtysa, naczelnika straży pożarnej, szefa tartaku. W oknie od zaplecza jakaś porcelanka, jakieś sztuczne kwiaty. Jak nie u prezydenta, jak nie u intelektualisty światowego formatu. Na dziedzińcu pomalowany na żółto pług - mocno wyeksponowany. Taka wiejska ozdoba, może z głębszym sensem, kto wie. Poza tym - żadnych zbytków, żadnej ostentacji.

Tylko asfalt położyli

Vaclav i Olga Havlowie kupili dom na Hradeczku w 1967 roku za 25 tysięcy koron. Znaleźli go z ogłoszenia w gazecie. Pokochali to miejsce i ono im się odwzajemniło. Stało się azylem nie tylko dla nich, ale i dla setek takich jak oni wyrzutków z komunistycznego raju: poetów, muzyków, pisarzy, aktorów, wariatuńciów. Azylem, ale i rozsadnikiem oporu. To tu Havel napisał "Siłę bezsilnych", esej, który przyniósł mu światową sławę i któremu do dziś poświęca się osobne konferencje naukowe.

Potem, gdy został już prezydentem i dostojnikiem, urywał się do Hradeczka, kiedy tylko mógł. Czasem przyjmował wielkich tego świata: szefową amerykańskiej dyplomacji Madeleine Albright albo Kofi Annana, szefa ONZ.

- Kogo tu nie było, panie - łapie się za głowę Miroslav Kralik z Mladych Buków. - Ale dom, jaki był, taki został. Jedynym, co się zmieniło za jego prezydentury jest to, że wyasfaltowano drogę.
Gdy Havel przestał być dostojnikiem, powrócił tu na stałe. I umarł - 18 grudnia, w niedzielę.

Z książki Pavla Kosatika "Olga Havlowa":

"Na Hradeczku nie było tradycyjnego podziału, znanego z innych letnich domków, na część przeznaczoną dla domowników i część gościnną. Tutaj każdy mógł wejść do sypialni i do kuchni. Każdy wiedział, że jeśli będzie miał ochotę na kawę, to najlepiej będzie, jeśli pójdzie do kuchni i sam sobie ją zaparzy. A skoro już tam będzie, to spyta pozostałych przyjaciół, czy też się nie napiją".

Dzyń, dzyń, kluczami...

Z gór schodzą ludzie. Ścieżkami, szlakami albo na rowerach, jak Miroslaw Kralik z Mladych Buków. Ubrani jak turyści. Górskie buty, górskie spodnie, polary, goreteksy. Żadnych krawatów, garniturów, czerni. Plecaki, czasem pies na smyczy. Jakby przyszli żegnać przewodnika górskiego albo szczególnie lubianego nauczyciela.

Na uboczu mój ulubiony gatunek ludzki: poczciwi wiejscy pijaczkowie. Ci tutaj są szczególni, tacy literaccy, w typie hrabalowsko-rumcajsowym. Ciepli i roztrzęsieni jak knedle, nie ma w nich agresji i zadzierżystości polskich wiejskich scyzoryków. Jakże się panu Havlowi musiało z nimi fantastycznie piwkować. Teraz też ciągną pilznera z puszek. Bez wstydu i krępacji, bo to przecież za pamięć sąsiada. Puszki ustawiają w śniegu - jak relikwie stylu życia. "Dekujeme, Pane Prezidente".

Jakiś człowiek wyjmuje klucze z kieszeni i podzwania nimi nad kwiatami jak ministrant dzwonkiem. Zrozumiem ten gest dopiero po powrocie do kraju, gdy w telewizji zobaczę archiwalne zdjęcia z placu Wacława. Jesień 1989 roku. Czechosłowacja podnosi głowę. Havel przemawiający w oknie, a w dole nieprzebrane tłumy podzwaniające kluczami.

Twarze w Hradeczku inteligenckie. Bo i takie zawody. Jana Leierova z Trutnova i Martina Chrastinova z Jańskich Łaźni. Nauczycielki. Przyszły z pokłonem i świeczkami. Co mogą powiedzieć o Havlu dziennikarzowi z Polski, poza banałem, że był wielki?

Z książki Pavla Kosatika "Olga Havlowa":

"Jeśli na Hradeczku w ogóle ktoś miał kucharskie ambicje, to był to Vaclav Havel. Olga wolała czytać książki kucharskie - po ich lekturze z reguły konstatowała, że "już nie jest głodna". Za to jego styl, specjalizujący się w pikantnych potrawach, robił wrażenie. Niektórzy, chwaląc kunszt Havla, dodawali jeszcze, że trzeba go zatrzymać zawsze na dwa takty przed dokończeniem potrawy. W przeciwnym razie może powstać - mówiąc słowami aktora Pavla Landovskiego - "intensywna kapusta". Vaclav Havel gotował bowiem w podobny sposób, jak pisał swoje sztuki czy urządzał mieszkanie, a później swoją kancelarię na Hradzie: wybitny architekt powiedział o jego stylu, że "trochę za bardzo zagęszcza przestrzeń".

Jakub Bożun się wyłamał

Stoimy przy ukwieconym płocie Havlów, a wokół w bukowych lasach porykują jelenie. Pod krzakami kicają w śniegu zajączki. Na drzewach przysiadają kruki. Jakby wraz z ludźmi przyszła pożegnać pana Vaclava także przyroda. Biblijna harmonia ludzi i zwierząt.

Czarnym bmw przyjeżdżają dwie młode kobiety, które wyglądają jak dziewczyny gangsterów. Są z Nachodu na granicy polsko-czeskiej. Wcześniej widzieliśmy je na stacji benzynowej z wielką czarną płachtą dziennika "Blesk", czegoś w rodzaju naszego "Faktu". Świeczka, płomyk, pochylenie głowy, świecka modlitwa.

Wśród kwiatów i zniczy nie ma ani jednego krzyża, ani jednego różańca, ani jednego świętego obrazka. Nie ma też barw narodowych, nie ma czeskiego lwa, ani niczego, co by wprowadzało nastrój podniosły. Prawie wcale czerni. A za to sporo serduszek namalowanych pisakami na obudowach świec. Czysta prywatność obrana do kości z mięsa religii, narodowych chrząstek i żył patriotyzmu.

- My tu ateiści, tu nikt nie postawi krzyża - tłumaczy Renata Portlova, kierowniczka ośrodka wypoczynkowego Vila Flora w Jańskich Łaźniach. - A ja przyszłam tu nie jak do prezydenta, lecz jak do człowieka. A raczej twórcy. Byłam kiedyś na jego sztuce w teatrze w Trutnovie. Tym mnie ujął - tłumaczy, a ja zamroczony jej uśmiechem, zapominam zapytać o tytuł sztuki.

Gmeram wśród kwiatów, zaglądam, buszuję i jest! Znajduję jeden, jedyny religijny akcent. Na wyrwanej z notesu kartce odręczny napis: "S bohem, Pane Prezidente. Jakub Bożun".

Dada nie da się

Nagle pod domem Havlów poruszenie. Ze starego volkswagena wysiada starsza pani prowadzona przez mężczyznę w opasce na głowie i długim czarnym płaszczu, jakie noszą zapoznani poeci. Kilku czeskich dziennikarzy startuje do niej z mikrofonami jak do celebrytki.

Trzeba mieć szczęście, żeby przyjechać na kilka godzin do Hradeczka i trafić akurat na Dadę Fajtlovą, jedną z najsłynniejszych czeskich góralek, ikonę "Solidarności Polsko-Czechosłowackiej". Jak mi powiedział Vladislav Prouza z praskiego dziennika "Pravo", o Fajtlovej mawiano, że nie bała się nikogo. Ani mgły, ani nocy, ani bezpieki.

84-letnia Dada Fajtlova przybyła pod płot przyjaciela w górskich butach. O klasę lepszych niż te, w których za komuny skradała się po Karkonoszach, przeprowadzając przez granicę kurierów z wywrotowymi książkami i bibułą. Za tamto poświęcenie otrzymała od Lecha Kaczyńskiego Krzyż Komandorski z Gwiazdą.

Pani Dada zapala świeczkę, roni łzę i mówi: Żegnaj, Vaszku. A zobaczywszy napis po polsku na kurtce, łapie mnie za dłonie i mówi, że zna Adama. Jakiego znowu Adama?

- Michnika - dziwi się mojemu zdziwieniu i wtedy przychodzi mi do głowy, że Czesi to mały naród, wszyscy się tu znają i myślą, że tak jest gdzie indziej. - Organizowałam spotkania Havla z Wałęsą na granicy, a z Adamem i Vaszkiem byliśmy razem na zdjęciu w "Lidowych Novinach", ale mnie redaktorzy urżnęli, na fotografii zostało tylko ucho.

Ostatni raz widziała się z Havlem w październiku. W Pradze, na urodzinach przyjaciela. A w Hradeczku bywała często. Oj, jakże tu bywało wesoło.

Pytana o jakąś lokalną historię związaną z Havlem, która byłaby esencją jego osobowości, pani Dada popada w zadumę. - To trochę szpatna historia - zaznacza. - Ale co tam... - i opowiada.

Gdy Vaszek osiadł tu z Olgą, do Hradeczka nie docierała poczta. Havel umówił się z sąsiadem po przeciwnej stronie doliny, niejakim Pechanem, że tamten będzie odbierał dla nich pocztę. Nastąpiło jednak to, co było do przewidzenia: bezpieka nacisnęła Pechana i ten odmówił Havlom przysługi. Unikał ich potem przez lata - zawstydzony, wystraszony, zahukany.

Gdy przyszła wolność, Havel z Pechanem spotkali się przypadkiem na wiejskim zebraniu. Pechan speszony, skonsternowany, spodziewający się ataku. A Havel do niego elegancko, ciepło i szczerze: - Witam szanownego sąsiada, jak zdrowie?
- Taki był mądry - komentuje Dada Fajtlova. - Umiał zapomnieć i wybaczyć. A widzi pan tę stodołę - wskazuje na budynek - The Plastic People of the Universe - mówi tajemniczo. - Byłam tu wtedy na tym ich koncercie.

Underground na Hradeczku

Gdy patrzę na tę staruszkę o uśmiechu anioła, trudno mi uwierzyć, że tuż obok, w stodole, do której przed chwilą próbowałem zaglądać ciekawskim okiem przez szpary w pobejcowanych dechach, uczestniczyła ona w epokowym dla czeskiego rocka wydarzeniu, jakim był zamknięty koncert grupy "The Plastic People of the Universe".

To było w 1978 roku, bezpieka czołgała się z lornetkami po górach, a "Plastikowi" odlecieli jak nigdy, bo z zapisu tego ich grania urodziła się słynna płyta "Egon Bondy's Happy Hearts Club Banned". Spotkać dziś kogoś, kto był wtedy w stodole u Havla, to jak natknąć się na uczestnika rejsu "Titanikiem". Z tym, że Dada Fajtlova miała wtedy więcej lat niż ja dziś. Oto chwile, w których człowiek kłania się życiu za jego niezwykłość i urodę.

Z książki Pavla Kosatika "Olga Havlowa":
"Należy również wspomnieć o otwartości Olgi Havlovej. Sprawy związane z praktycznym funkcjonowaniem domu, zaopatrzeniem, sprzątaniem i tym podobne, należały przeważnie do niej. Musiała być zawsze przygotowana (i była) na to, że nagle przyjadą zagraniczni goście, których trzeba nakarmić, napoić i gdzieś położyć. Kiedy chodziło o większe imprezy, jak na przykład koncerty muzyczne, takich gości było nagle około stu pięćdziesięciu. Olga nie była tylko tym, kto decydował, ale także tym, kto niemal zawsze rozwiązywał konflikty. Zwłaszcza od lat siedemdziesiątych, kiedy na Hradeczek zaczęli przyjeżdżać ludzie z undergroundu, często większość gości była o dwadzieścia lat młodsza od Olgi".

"Plastikowi" w niebie, ochranka w krzakach

"The Plastic People of the Universe" ze swym psychodelicznym rockiem i zachodnim stylem bycia to był policzek dla komunistycznej wizji kultury. Nic więc dziwnego, że Vaclav Havel stał się ich fanem. Prześladowani za angielską nazwę, zmuszani do obcięcia włosów i zmiany repertuaru na radziecki, nękani zakazami koncertów, ściągali miłość fanów i ich oddanie.

W Rudolfowie koło Budziejowic milicja, która nie mogła sobie poradzić z rozpędzeniem tłumów, wiwatujących na cześć "Plastikowych", zaczęła najeżdżać na publiczność samochodami i motorami, a domy, w których występował nieoficjalnie zespół, były niszczone. Jak ten nieopodal Czeskiej Lipy, który spalono trzy tygodnie po ich występie lub jak dom w Rychnowie, który po przejęciu za karę przez państwo został wysadzony w powietrze.

Trzeba było być naprawdę kozakiem, żeby w kwietniu 1978 roku użyczyć "Plastikowym" gościny na Hradeczku. Bo pamiętajmy, kim był wtedy Havel. Klepiącym biedę poeciną, którego władza mogła zgnieść jednym uderzeniem milicyjnej piąchy.

Jakaż to musiała być uczta! Beherovka, rum, piwo, kiełbasa, zapewne szczypta marychy i psychodeliczna symfonia wypełniająca dolinę do ostatniej dziupli w drzewie. A po krzakach funkcjonariusze "ochranki", czyli ichniejszej Służby Bezpieczeństwa. Płytę, która została tu wtedy nagrana, wydano we Francji.

- Trafiała do nas metodą na Bacha - śmieje się pani Dada. - Ktoś, kto przyjeżdżał z Zachodu, wkładał płytę w okładkę z Bachem i na granicy miał spokój.

Z książki Pavla Kosatika "Olga Havlowa":
"Wśród wrażeń, jakie większość odwiedzających wywoziła z Hradeczka, jedno dotyczyło na przykład pewnej obrzędowości, z jaką zasiadano tu do stołu. Dla wielu późniejszych gości, po podpisaniu Karty 77 żyjących często na granicy nędzy, przeżyciem była zarówno sama przyjemna atmosfera przy stole - serwetki, kieliszki, wieczorem zapalone świece - jak też prosty fakt, że jedzenia i picia było tu zawsze pod dostatkiem. Choć dla gospodarzy ich zdobywanie wiązało się czasem z nieoczekiwanymi doświadczeniami. Fakt, że w okresie totalitarnym Olga i Vaclav żyli dzięki tuzexowym (odpowiednik naszego Pewexu) honorariom za sztuki Havla, miał paradoksalne konsekwencje - między innymi takie, że zakup jakiegokolwiek luksusowego artykułu nie stanowił wielkiego problemu, ale już zdobycie koron na kupno chleba często nie było takie proste".

Piwo ze świętym Piotrem?

Wspinamy się na wzgórze, do którego przytuliło się domostwo Havlów. Jakby nas ktoś wpuścił na niemiecką rycinę z okresu romantyzmu. Spiętrzone głazy, a na nich ceglane ruiny ni to baszty, ni to wieży obserwacyjnej. Wokół potężne buki. Dzikość i piękno.

To miejsce zwie się Brecstejn i jest oznaczane na mapach gwiazdką, jako pełna uroku atrakcja. A przy tym odludzie. Trudno sobie wyobrazić lepszy zakątek dla filozofa i eseisty do samotnych rozmyślań o sile bezsilnych i innych ważnych sprawach świata. Na dole pod chałupą nowi ludzie. Kwiaty, świece. Powaga, ale taka nieprzesadna. Sprawdzam datę ważności piwa podarowanego mu na ostatnią drogę przez koleżków ze wsi. 19 stycznia.

- Dobrze się schłodziło - zauważa sterany przez życie facet w wełnianej czapce.
- Jak się święty Piotr pośpieszy, to wypiją już razem to piwo w niebie - mówię do niego, ale bez szczególnego odzewu. No tak, tu przecież nikt nie wierzy w niebo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska