Kulisy srebrnego ekranu. Jakie były początki telewizji

Jolanta Jasińska Mrukot
Ekran dla projekcji telewizyjnej miał dwa metry kwadratowe powierzchni i składał się z 10 tysięcy małych żarówek, które tworzyły obraz. Rok 1935.
Ekran dla projekcji telewizyjnej miał dwa metry kwadratowe powierzchni i składał się z 10 tysięcy małych żarówek, które tworzyły obraz. Rok 1935.
- Pół wieku temu to była inna telewizja, nie tylko od strony technicznej - mówi Hubert Waliszewski, kamerzysta i twórca Muzeum TVP. - Jak człowiekowi przed pierwszym zabrakło pieniędzy, to pożyczał od samego szefa. I nie było w tym nic dziwnego.

Dzisiaj szeregowy operator kamery miałby problem z dotarciem do sekretarki szefa TVP, a cóż dopiero do niego samego.

- To nie przesada, jeśli powiem, że w rodzącej się TVP byliśmy jak jedna rodzina. Kiedy były święta, sylwestry, to w kawiarence biesiadowaliśmy przy przyniesionych z domów ciastach - wspomina Waliszewski, w telewizji od 1957 roku.

Wtedy nie przypominała ona w niczym dzisiejszego molocha.
- Na początku studio mieściło się na 240 metrach kwadratowych - opowiada Waliszewski. - Rok przed moim przyjściem TVP kupiła nowe kamery "Marconi", to było cudo ówczesnej techniki.
Teraz Hubert Waliszewski codziennie opowiada o tym, oprowadzając wycieczki zwiedzające muzeum TVP, otwarte kilka tygodni temu w nowym budynku na rogu ulic Samochodowej i Woronicza. Widać początki telewizji ludzi interesują, bo przez muzeum przewija się codziennie ponad dwieście osób.

Zatrzymują się przy tej kamerze "Marconi", którą TVP kupiła w 1956 roku w Anglii. Potem oglądają magnetofon na korbkę, którym na taśmie utrwalono głos Marleny Dietrich, lampy ikonoskopowe z lat 30. ubiegłego wieku, które zamieniały obraz optyczny na elektryczny, oraz wiele innych kamer, którymi od lat 50. rejestrowano programy. Łącznie w muzeum jest ponad dwieście takich eksponatów przypominających początki TVP. A zaczęło się od sklejarki filmowej…

- Wtedy, inaczej niż teraz, na montażu filmowym pracowały głównie kobiety - podkreśla Waliszewski. - Właśnie Zosia Dmoch z montażu podarowała mi sklejarkę do taśmy filmowej, to był pierwszy eksponat. Poza tym zbieractwo to rodzinna pasja, bo szuka i kolekcjonuje też mój syn. Ale on szuka w ziemi, w Libanie. Jest archeologiem, a ja szukam po starych magazynach.
I dodaje, że ma jedno marzenie.

- Kiedy rozpoczynałem pracę, to telewizja miała dwa wozy transmisyjne, teraz to niebywałe zabytki, ale nie mogę ich znaleźć - wyjaśnia. - Mam cichą nadzieję, że kiedyś jeszcze trafią do naszego muzeum.

Waliszewski przerywa rozmowę, bo właśnie weszła wycieczka gimnazjalistów z południa Polski. Pan Hubert opowiada im o początkach telewizji.

- Pierwsze eksperymenty z telewizją prowadzono jeszcze w przedwojennej Polsce, byliśmy w grupie kilku państw na świecie, które miały udział w jej rozwoju - podkreśla Waliszewski. - Wówczas siedziba TVP mieściła się w przedwojennym "drapaczu chmur", jak wtedy nazywano siedemnastopiętrowy budynek Hotelu Warszawa. Na dachu wieżowca stała antena do emisji sygnału telewizyjnego. Mało kto wie, że podczas olimpiady w Berlinie w 1936 roku działała tam już telewizja. A rok przed wybuchem wojny już nadawaliśmy próbne emisje telewizyjne, oglądane na czterech odbiornikach. Wojna przerwała te eksperymenty.
Pan Hubert opowiada też zwiedzającym o dobranockach. Ci starsi aż krzyczą z radości, kiedy słyszą "Jacek i Agatka", tytuł kultowej dobranocki z lat 60., prowadzonej przez aktorkę Zofię Raciborską. Teraz mogą na żywo zobaczyć pacynki Jacka i Agatki - okazuje się, że to zwykłe drewniane główki naciągnięte na czarne rękawiczki. Proste aż do bólu. Nastolatków wychowanych na japońskich kreskówkach dziwi, że taka dobranocka mogła kogoś zainteresować. - A gromadziła przed telewizorami miliony polskich dzieci - usłyszą od pana Huberta.
A teraz, drogie dzieci…
Druga dobranocka, o którą pytają pamiętający tamte czasy, to "Miś z okienka". Większość ma wciąż w pamięci niski, ale ciepły głos Bronisława Pawlika, który opowiadał misiowe historyjki. Ale pamiętają też jego wpadkę, o której długo cała Polska opowiadała. Pewnego wieczoru zgromadzone przed telewizorami dzieci - a także dorośli, bo oni też oglądali dobranocki - usłyszały na koniec bajki: "a teraz, moje drogie dzieci, pocałujcie mnie w d…".
- Taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce - przyznaje Waliszewski. - Dobranocka zaczynała się od tego, że Pawlik otwierał to okienko i pod koniec programu je zamykał. Właśnie już po takim zamknięciu Pawlik, przekonany, że dźwiękowiec wyłączył już mikrofon, powiedział te słowa. No i poszło…

Szef wezwał go na dywanik, zmył Pawlikowi głowę, ale wyrzucać z telewizji nie zamierzał. Dziś nie do pomyślenia, mielibyśmy aferę, którą zajmowaliby się posłowie i rząd.
- Wtedy sprawa rozeszła się po kościach, bo wszyscy doskonale znaliśmy dowcipnisia Pawlika - wspomina pan Hubert. - To była mimo wszystko nadzwyczajna osobowość, których było wtedy wiele w telewizji.

Wszyscy się znali, trzymali razem, a szef nie zgrywał dygnitarza, był jednym z nich, blisko zespołu. - Od dyrektora Pańskiego, mojego pierwszego szefa telewizji, pożyczyłem 500 złotych - wspomina z rozrzewnieniem Waliszewski. - Wtedy zatrudnionych w telewizji może była setka, potem z czasem przybywało ludzi i rozmaitych produkcji telewizyjnych. A myśmy w latach 50. i 60. też kręcili reportaże.

Okazuje się, że reportaż z akcją w rzeczywistym czasie to nie wynalazek współczesnej telewizji. - W latach 50. kręciliśmy z redaktorem Karolem Lubelczykiem wprost z sali operacyjnej, gdzie przeprowadzano trepanację czaszki - opowiada pan Hubert. - Ale widzowie protestowali, że to zbyt drastyczne, więc telewizja poniechała takich programów.
Były też inne reportaże. W latach 60., za Gomułki, dla zwykłych ludzi kraj był zamknięty i odizolowany. A ci z telewizji jeździli po świecie. Waliszewski poleciał wtedy już jako operator filmowy na reportaż do Stanów, potem na Kubę.

- W Stanach kręciliśmy reportaż o człowieku, który uciekł z getta żydowskiego w Warszawie - wspomina. - Taki materiał musiał mieć walor artystyczny. Potem materiał filmowy o przemianach na socjalistycznej Kubie, zgodny z duchem propagandowym tamtych czasów. Takich reportaży, w większości trwających nawet godzinę, nakręciłem kilkaset. W tamtym okresie byłem też z telewizją w Afryce i Australii.

Wielki brat z KC
Władza się od razu zorientowała, jaką moc ma obraz ze srebrnego ekranu. Komitet Centralny PZPR miał stały podgląd tego, co się działo w TVP. - Były stałe łącza z KC - wyjaśnia Waliszewski. - Kiedy im coś nie pasowało, to zaraz dzwonili.

Na stałe siedział też cenzor, który miał baczenie, żeby za dużo się nie powiedziało. - Ale dotyczyło to głównie "Dziennika Telewizyjnego", ówczesnych "Wiadomości", na innych rzeczach oni się przecież nie znali - śmieje się Waliszewski. - Cenzorzy mieli czasami śmieszne wpadki, kiedy kazali wycinać całe akapity, których nie rozumieli. A to całkowicie burzyło wymowę i sens materiału.

Cenzura nie mieszała się tylko do teatru telewizji. - Raz tylko próbowali coś zmieniać u Szekspira, ale szybko tego poniechali - śmieje się pan Hubert. - Teatr robiony na żywo to była chluba naszej telewizji. Kultura miała trafiać pod strzechy i trafiała!

W latach 60. w TVP pojawili się nawet twórcy z brytyjskiej telewizji BBC. - Przyjechali, żeby zobaczyć, jak na 240 metrach kwadratowych można robić teatr na żywo - wspomina. - Trudność w tych przedstawieniach polegała na przestawianiu scenografii na oczach telewidzów. Trzeba było akcję tak poprowadzić, żeby aktorzy mogli się przemieszczać, odtwarzając swoje role.

No i wszystko się mogło zdarzyć - dosłownie na oczach widza.
- Bywało, że podczas przedstawienia pękały przegrzane reflektory, oczywiście aktorzy nadal grali, a widzowie słyszeli tłukące się szkło - wspomina. - Albo upadała cała scenografia. W przerwie wnoszono stolik, przy którym odczytywano "Wiadomości TVP", wtedy jeszcze bez materiału filmowego.

Narodziny gwiazd
Popularnych przez długie lata spikerów, Edyty Wojtczak i Jana Suzina wtedy jeszcze w telewizji nie było.
- Pamiętam telewizyjne narodziny Edyty, ale wcześniej była Alina Rudnicka, przedwojenna spikerka radiowa - wspomina Waliszewski. - Alina po przeczytaniu programu w telewizji wybiegała na Myśliwiecką, na swój dyżur do radia.

Edyta Wojtczak została wyłoniona w konkursie ogłoszonym przez tygodnik "Przekrój". - Telewizji uczyła się od Ireny Dziedzic, ale też na własnych błędach, bo razem z Ireną analizowały, co jeszcze można poprawić. Wchodziły do spikerskiej "dziupli", Edyta siadała w kucki i obserwowała, jak robiła to Irena, a potem o tym rozmawiały.

W suterenie urzędowały charakteryzatorki. Wcześniej pracowały w teatrze, a w telewizji oprócz tego, że malowały spikerki, robiły nawet dla aktorów rzęsy i peruki. Obok charakteryzatorni była telewizyjna kawiarenka, na siedemnaście stolików. Przesiadywali tam Ignacy Gogolewski, Adam Hanuszkiewicz, można było tam też spotkać Kalinę Jędrusik, Wojciecha Młynarskiego, Andrzeja Munka i Jana Kobuszewskiego - śmietankę artystyczną z tamtego okresu.
- Wchodzili też ludzie z miasta, ale na początku lat 70. kawiarenka stała się miejscem już tylko dla ludzi z telewizji - dodaje pan Hubert.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawili się nowi spikerzy, w telewizji zrodził się pierwszy telewizyjny talk-show. - Tele echo, echo, echo… - ten sygnał znała cała Polska. A kiedy leciała czołówka programu, pokazywano też operatorów kamer, wśród nich Huberta Waliszewskiego.

"Tele echo" prowadziła Irena Dziedzic, w niedzielne popołudnia z uwagą śledziła je cała Polska. Ludzie patrzyli z zachwytem, jak pani Irena, prawdziwa dama pamiętająca jeszcze czasy polskiego Lwowa, sadzała w studiu na zabytkowych kanapach przy stolikach z porcelanową zastawą swoich gości i zadawała im pytania. Tajemnica sukcesu programu Ireny Dziedzic tkwiła m.in. w tym, że zapraszała do niego różnych ludzi: od artystów, naukowców, lekarzy i zakonników (co przy ateistycznym PRL-u było niezwykłe) po zwykłych ludzi, którzy mieli się czym podzielić z telewidzami.

Widzów przyciągał też przed ekrany program prof. Wiktora Zina "Piórkiem i węglem". Ludzie patrzyli, jak spod ręki profesora wychodziły fragmenty architektury rysowane węglem. - Program robiony był na żywo - podkreśla pan Hubert. I z dumą pokazuje jedno z dzieł profesora, stary dworek, którym go obdarował po programie.

- Programy Ireny Dziedzic i profesora Zina przyciągały klimatem i klasą - mówi Hubert Waliszewski. - Można się z tego śmiać, ale dzięki temu w tamtych siermiężnych czasach prawdziwa kultura rzeczywiście trafiała pod strzechy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska