- "Jeszcze w zielone gramy/jeszcze nie umieramy/ jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany..." Tę optymistyczną, zwłaszcza dla pokolenia 50+, piosenkę ze słowami Wojciecha Młynarskiego ma pani w repertuarze. A sama Magda Umer wciąż gra w zielone?
- Gram. Ciągle jestem ciekawa świata, ludzi, ciekawa tego, co zdarzy się jutro i mimo swojego wieku, w środku czuję się młoda. Uważam nawet, że młodsza niż wtedy, gdy miałam lat 30. Na własny użytek wymyśliłam zresztą taki rym, z którego jestem dumna: Nawet i siwa może być szczęśliwa. W październiku skończę 64 lata i wcale nad tym nie ubolewam. Przypomniałam sobie teraz taką historię: Swego czasu Janusz Gajos zaprosił mnie na swoje 64. urodziny. Podczas tego przyjęcia zadzwonił do mnie Jeremi Przybora, wówczas już pan ponad 80-letni. Kiedy mu powiedziałam, gdzie i z jakiej okazji jestem, westchnął: "Mój Boże, żebym ja miał tylko 64 lata".
- Czuje się pani młodo i nie chce przyjąć do wiadomości, że świat zmienia się na gorsze.
- No, nie chcę, choć dokładnie wiem, że w wielu dziedzinach tak się zmienia. Dlatego sama ratuję się, uciekając w inny świat - książek, wierszy, przyrody i bardzo malutkiej dziewczynki... mojej wnuczki.
- A co w tym naszym świecie tak panią boli, drażni, przeraża?
- Że jest powierzchowny, banalny i taki... przeciętny. W środkach masowego przekazu jedyne kryterium brane dziś pod uwagę to oglądalność. Chodzi tylko o zarabianie pieniędzy. Produkują to, co się opłaca, czyli, co chce obejrzeć największa liczba ludzi. I jak się okazuje ta większość chce - delikatnie mówiąc - świata bez finezji, w nim dziś, na przykład, nie byłoby miejsca na taki fenomen jak Kabaret Starszych Panów. Zmienił się gust, ale to, że on się zmienił, ma jakąś przyczynę. To trochę wina rodziców, którzy nie interesują się tym, co oglądają dzieci. I też wina takiej pogoni za wszystkim, co materialne. Dziś odpowiadając na pytanie: mieć czy być, pewnie większość nie ma wątpliwości, że mieć.
- Oby polityka nie kojarzyła się wyłącznie z walką na jakość jadu, wyplutej śliny - takie noworoczne życzenie wyraziła pani bodaj na progu 2012 roku. I co, nie sprawdziło się.
- Niestety. Jeśli chodzi o tak zwaną sytuację polityczną, drażni mnie głupota i interes własny. Ponieważ nie czuję się na tyle silna, żebym sama mogła w tej sprawie coś zmienić, już od lat nie oglądam telewizji, staram się po prostu, jak radził Wojciech Młynarski, robić swoje, otaczać się tym, co mądre, piękne i przekazywać to ludziom.
- Sądzi pani, że w tym naszym tu i teraz, takim powierzchownym, jak pani mówi, stawiającym na przeciętność, odnaleźliby się pani przyjaciele, wielkie indywidualności - Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora?
- Agnieszka tak, ona by się w każdym świecie odnalazła, byłaby takim osobnym domem kultury. A Jeremi nie. On mógłby się załamać i jeszcze bardziej zaszyć w swojej samotni. Mógłby mówić, że nie ma dla kogo pisać.
- Tęskni pani za nimi, za rozmowami "o zmierzchu i świcie"?
- Bardzo mi ich brakuje i będzie brakowało już do końca życia. Tęsknię za ludźmi, których nie da się zastąpić. Nie da się! Jeremi Przybora był moim guru. Wychowałam się na Kabarecie Starszych Panów, oni stwarzali taką zastępczą ojczyznę, w której chciało się mieszkać. W ogóle miałam to szczęście, że za mojej młodości tworzył i Jeremi, i Agnieszka, zaczynał Wojciech Młynarski i śpiewał Bułat Okudżawa. Było z kogo brać przykład.
- Gdy wspomina pani Agnieszkę Osiecką, to...
- W co drugiej chwili mojego życia myślę o tym, co by powiedziała na to, czy na tamto, co by napisała. Agnieszka, jako osoba piekielnie inteligentna, znała swoją wartość, a przy tym była nieprawdopodobnie skromna, życzliwa ludziom, starająca się zrozumieć każdego.
- Agnieszka Osiecka zmarła 7 marca 1997 roku, a kilka miesięcy później podczas opolskiego festiwalu w amfiteatrze odbył się poświęcony jej koncert "Zielono mi". Dziś kultowy albo raczej wyjątkowy, bo słowo "kultowy" chyba się trochę zdewaluowało.
- No tak, teraz już co druga rzecz jest kultowa, choć rzeczywiście tamten koncert okazał się bardzo ważny, nie tylko dla mnie, ale i dla ludzi, którzy go obejrzeli. To wielkie szczęście, że dane było mi go zrobić. Chciałam, by się odbył w Teatrze Kochanowskiego, a nie w amfiteatrze. Lęk mnie paraliżował, bałam się tzw. szerokiej publiczności, przyzwyczajonej do kołysania i tupania. Tymczasem ludzie fantastycznie mnie rozczarowali i nadzwyczajnie nas przyjęli. Po koncercie nie skorzystałam z żadnego zaproszenia, tylko poszłam do pokoju hotelowego, gdzie czekał na mnie mój mały syn Franek, dziś 28-letni mężczyzna. Napięcie opadło i całą noc przepłakałam. Z radości, i z cierpienia. Może to dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że Agnieszki tak naprawdę już nie ma.
- Dla pani właściwie w Opolu... wszystko się zaczęło?
- Bardzo lubię to miasto, ono kojarzy mi się ze wspaniałymi przeżyciami. Pierwszy raz tu przyjechałam jako niespełna 20-letnia dziewczyna, w lutym 1969 roku. Dostałam nagrodę na Zimowej Giełdzie Piosenki, pierwszy raz w życiu wystąpiłam w telewizji i od tego momentu liczę lata mojej działalności artystycznej. Potem, w 1971 roku, był festiwal opolski i "Koncert jesienny", w 1972 piosenka "o niebieskim, pachnącym groszku". W 74, 75 i 77 robiłam tutaj koncerty jako imprezy towarzyszące. To w 1974 roku wymyśliłam scenariusz, w którym wszyscy wykonawcy, najwybitniejsi aktorzy i piosenkarze, przez cały czas trwania spektaklu byli obecni na scenie. Reżyserowali ten koncert Krystyna i Michał Bogusławscy, otrzymał entuzjastyczne recenzje i do dziś nie mogę odżałować, że nie został zarejestrowany. Podobnie zresztą jak koncert w 1975 roku, na którym m.in. odbyła się prapremiera "Szalonej lokomotywy" Witkacego - Grechuty i Kantego Pawluśkiewicza. Ale mam nadzieję, że Opolanie, którzy na nich byli, pamiętają je do dziś.
- W 1997 była pani w amfiteatrze ostatni raz. Teraz na jubileuszowym 50. festiwalu Magda Umer znów zaśpiewa.
- Przyjadę i zaśpiewam "Okularników", piosenkę, która wygrała festiwal w roku 1963. Tam jest taki tekst: "potem wiążą koniec końcem za te polskie 2 tysiące". W pierwotnej wersji było: "żyją w jakimś mieście za te polskie 1200". Cenzor stwierdził jednak, że to niedobrze, za mało i trzeba było pensję podwyższyć.
- Dziś można by wrócić do pierwowzoru, bo kwota się zgadza, cenzury już nie ma. A Agnieszka Osiecka zerka na Opole z uniwersyteckiego wzgórza.
- Cieszę się, że znowu ją odwiedzę. Kiedy pan Molenda rzeźbił ten pomnik, jeździłyśmy do niego z Agatą Passent, dawałyśmy mu zdjęcia Agnieszki i obserwowałyśmy każdy etap pracy. I dziś uważam, że to najlepsza rzeźba Agnieszki, a jest ich już kilka.
- Ona śpiewa duszą - mówiła o pani właśnie Agnieszka Osiecka. Na forach fani piszą: "Głos pani Magdy to balsam dla duszy", "Szkoda, że takich jak ona jest teraz tak mało". Podobno pewien nowozelandzki profesor też się pani głosem zachwycił, choć po polsku nie rozumiał ani słowa. Czuje się pani dotknięta palcem Bożym?
- To jest taki rodzaj szczęścia, że jestem potrzebna ludziom - od tych najmłodszych, którzy zasypiają przy "Kołysankach-utulankach", które śpiewam z Grzesiem Turnauem, i słuchają bajek, które czytam z Wojtkiem Mannem, poprzez te wszystkie piosenki o nieszczęśliwych miłościach dla młodych dziewczyn, czy o rozmowach z Panem Bogiem - dla ludzi starszych. Tak, czasami czuję, że to moje życie jest nie tylko przeze mnie napisane. Na pewno nie. My - jak pisała Agnieszka - jesteśmy tylko zabawkami Pana Boga.
- Czyli "nawet i siwa może być szczęśliwa"?
- Tak. Nawet i ona. Ale nie musi. Wystarczy, że bywa szczęśliwa. Albo bywała. Nie lubię narzekających na wszystko staruszek. Widziałam cudowny film Doroty Kędzierzawskiej "Inny świat". Ze wspaniałą Danutą Szaflarską w roli... Danuty Szaflarskiej. Emitowałabym go na wszystkich kanałach telewizyjnych w porach największej oglądalności. Piękny człowiek z cudownym stosunkiem do życia i ludzi.
Magda Umer była gościem Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Opolu.