Mam na sumieniu kilka ciężkich grzechów

Redakcja
Rozmowa ze Stanisławem Soyką, wokalistą, kompozytorem, aranżerem.

- Jak pachnie królowa angielska?
- Elegancko, dość wyraziście.

- Skąd pan to wie?
- Miałem kiedyś okazję spotkać jej wysokość na bardzo kameralnym, kilkunastoosobowym spotkaniu zorganizowanym przez British Council. To było ładnych kilka lat temu. Do sonetów Shakespeare'a w przekładach Macieja Słomczyńskiego i Stanisława Barańczka skomponowałem muzykę. Materia ciekawa, choć nieco archaiczna. W każdym razie ktoś uznał wtedy, że krzewię kulturę brytyjską, i zostałem zaproszony na spotkanie, podczas którego miałem okazję wręczyć swój krążek królowej Elżbiecie. Gdy go przekazywałem, poczułem zapach jej perfum. To było niezwykłe przeżycie również dlatego, że królowa okazała się skromną osobą.

- Królowej uścisnął pan dłoń, a Rayowi Charlesowi, swojemu muzycznemu idolowi - nie. Choć była okazja. Czemu?
- Faktycznie, minęliśmy się na kilku muzycznych imprezach i faktycznie myślałem wtedy o tym, by mu choć podziękować. Ale nie bardzo wiedziałem, jak mam to zrobić. Powiedzieć: kocham Cię, Ray? Bo jesteś, nagrywasz, tworzysz? Wydało mi się to absurdalne. Uznałem, że większy hołd złożę, słuchając tego, co tworzy. I nie podszedłem do niego.

- Niedawno, przy okazji setnej rocznicy urodzin Czesława Miłosza, nagrał pan płytę z utworami poety i swoją do nich muzyką. To niełatwa materia. Czemu pan po nią sięgnął?
- Czesław Miłosz to wybitny świadek swojej epoki. Człowiek, który żył długo i mądrze. Potrafił jak nikt obserwować i stawiać trafne diagnozy w najbardziej subtelny i dobitny zarazem sposób - wierszem. "Może byście jednak trochę popłakali, zamiast szczerzyć zęby i fikać koziołki dla pełnej sali..." - taki fragment jednego z utworów przemawia do mnie bardziej niż tysiące zapisanych stron. Pierwszy raz jego poezja zapadła mi mocno w pamięć, kiedy przeczytałem wiersz "Który skrzywdziłeś człowieka prostego..." wygrawerowany na pomniku upamiętniającym poległych robotników Stoczni Gdańskiej w 1970 roku. Lata temu postanowiłem go nagrać. Udało się niedawno - znalazł się na płycie "Studio Wąchock" wydanej dwa lata temu. Potem poszło niemal lawinowo. Kolejne wiersze Miłosza znajdowałem w kupowanych w antykwariatach tomikach jego poezji. Zafascynowały mnie.

- Od jakiegoś czasu chętnie sięga pan po utwory uznanych poetów. Była Agnieszka Osiecka, teraz jest Miłosz…
- Bo doszedłem do takiego momentu na zawodowej drodze, kiedy mogę zupełnie swobodnie sięgać po to, co mnie zachwyca, czym się akurat pasjonuję i co mnie wzrusza. Poza tym dobrych autorów, którzy piszą mądre teksty, nie ma dziś wielu. Sam to kiedyś robiłem, ale teraz wolę śpiewać Miłosza, niż Soykę (śmiech). Odkrywam jakiś wiersz, potem do jego naturalnej melodyjności - i oczywiście dzięki odrobinie muzycznego talentu - dokładam nuty. A na koniec śpiewam. Taki wers jak "Ach te muchy, ach te muchy, wykonują dziwne ruchy" ma melodię zawartą w słowach.

- Z piosenkami Agnieszki Osieckiej też tak było? Same się zaśpiewały?
- Sięgnąłem po jej twórczość po tym, jak Agata Passent, jej córka, namówiła mnie do zaśpiewania podczas opolskiego festiwalu na koncercie galowym poświęconym pamięci jej matki. Najpierw zareagowałem bez entuzjazmu. W końcu te piosenki były już śpiewane na wiele sposobów. Ale okazało się, że zbiory utworów Osieckiej - w tym takich nigdy nie publikowanych - są ogromne! Odnaleziono ich i sklasyfikowano około dwóch i pół tysiąca. Ukazały się w dwóch olbrzymich tomach wydanych kilka lat temu. Po telefonie Agaty pomyślałem, że gdyby mi pozwoliła wybrać coś nieznanego z repertuaru mamy, to zmierzyłbym się z tym chętnie. Zgodziła się bez wahania i tak powstał album.

- I został ciepło przyjęty przez publiczność, choć to przecież kolejna płyta na rynku z piosenkami Osieckiej.
- To również zasługa tego, że Agnieszka cieszy się u nas wielkim szacunkiem. Wystarczy wypowiedzieć jej nazwisko i natychmiast publiczność nastawia ucha. Dobrze się kojarzy, ludzie lubią jej twórczość.

- Znał ją pan?
- Poznałem - przez Magdę Umer i Marylę Rodowicz - u was, w Opolu. Ona była już wtedy znaną i kochaną poetką i autorką tekstów, a ja raczkowałem. Mijaliśmy się potem nie raz na Saskiej Kępie w Warszawie, gdzie obydwoje mieszkaliśmy. Uśmiechała się pięknie. Może nawet się w niej, jak wielu mężczyzn, podkochiwałem… W każdym razie cieszyłem się jej życzliwością.

- Była Agnieszka Osiecka, był Czesław Miłosz. Poprzeczka związana z warstwą tekstową pana płyt zawisła bardzo wysoko. Kogo teraz chce pan wziąć na warsztat?
- Już wziąłem - Czesława Niemena. To artysta, którego twórczość chodzi za mną od czasu, kiedy on sam był jeszcze wśród nas. Dostałem nawet jego błogosławieństwo na sięgnięcie do repertuaru. Potem Czesław zmarł i długo nie mogłem wrócić do tego pomysłu - choćby dlatego, że wtedy wszyscy go śpiewali. Liczę, że teraz minął już odpowiedni czas i można wrócić do idei. Materiał jest już w zasadzie gotowy, ale ukazać ma się w przyszłym roku. Nie chciałem wydawać płyt jedna po drugiej. To by wprowadziło niepotrzebny zamęt.

- Na ostatnim festiwalu w Opolu dostał pan nagrodę Grand Prix za całokształt twórczości. To swego rodzaju podsumowanie pana dokonań. Tak to pan traktuje?
- Na pewno nie zamierzam kończyć kariery ani przestawać grać. Obiecuję! Śpiewam i tworzę już wprawdzie ładny kawałek czasu, bo 32 lata, ale wiele jeszcze przede mną.

- A jak się panu w Opolu podobało? Dyskusje o jakości festiwalu trwają od lat.
- Nie wpiszę się do grona tych, którzy na tę imprezę narzekają i krytykują. Chyba całkiem nieźle wyszło zintegrowanie jej z telewizją publiczną. Jest to przecież festiwal polskiej piosenki i jej promowanie współgra z misyjnością tego medium. Może komuś mniej lub bardziej przeszkadzać to, że dziś festiwal to już nie wielogodzinne wspólne śpiewanie i biesiadowanie, tylko regularny program, produkcja robiona pod widza. Na czas, bez szans na żywiołowe wspólne śpiewanie. Ale może takie mamy czasy. Bardziej mi w nim brakuje kogoś na miarę Jonasza Kofty, człowieka, który czuwa nad całością, sprawia, że jest spójna, określona i dopięta jakościowo na ostatni guzik. Dla mnie w Opolu ciągle zbyt wiele jest przypadkowości. I nie rozumiem, co na tym festiwalu robią piosenki anglojęzyczne.

- W 2005 roku śpiewał pan w kampanii dla PiS-u. Dziś się pan nie angażuje, nie widać pana przy polityce.
- Postanowiłem sobie, że wtedy to był pierwszy i ostatni raz.

- Dlaczego?
- Zrobiłem to w dobrej wierze, przekonany o tym, że państwu potrzebna jest silna władza, mocne instytucje. To było zbieżne z założeniami PiS-u. Ale po wyborach klimat związany z próbą wprowadzania tych założeń tak mnie przeraził, że powiedziałem sobie: nigdy więcej.

- Mocno się pan wkurzył, skoro chwilę po tamtych wyborach mówił pan nawet o wycięciu wszystkich polityków i wysłaniu ich w niebyt.
- Nie byłem zachwycony. Teraz, już na spokojnie, twierdzę, że trzeba uczestniczyć w życiu publicznym, mieć na nie wpływ, wybierać i pilnować, kto nami rządzi, ale nade wszystko - robić swoje.

- Żałuje pan - prócz tej kampanii - jeszcze czegoś, co w życiu zrobił?
- Mam kilka ciężkich grzechów na sumieniu.

- Jakich?
- A takich, z których można się spowiadać tylko Bogu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska