Marcin Zieliński pocałował Leonidasa w lewy sandał

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Nagrodą za ciężką pracę są starty i polskie niespodzianki. Na finiszu Opolaninowi towarzyszyły uczennice polskiej szkoły w Atenach.
Nagrodą za ciężką pracę są starty i polskie niespodzianki. Na finiszu Opolaninowi towarzyszyły uczennice polskiej szkoły w Atenach. Archiwum prywatne
Marcin Zieliński z Dobrzenia Wielkiego jest jedynym Opolaninem, który przebiegł Spartathlon. Odległość 246 km z Aten do Sparty pokonał w 32 godziny i 10 minut. Na co dzień pracuje na zmiany w Elektrowni Opole i uprawia 23 ary ogrodu.

Kiedy biegł ulicami Sparty do mety, niosła go radość w sercu i doping kibiców. Nie było kierowcy, który nie zatrąbiłby na cześć finiszującego biegacza, ani sklepikarza, który by nie wyskoczył zza lady bić brawo. W oddali widział już pomnik Leonidasa, cel tego wysiłku. Ostatnie sto metrów przebiegł w asyście uczennic polskiej szkoły w Atenach pod biało-czerwoną flagą.

Po dobiegnięciu do pomnika - jak każe tradycja - pocałował bohatera bitwy pod Termopilami w lewy sandał.

Po chwili dziewczyny ubrane w tradycyjne greckie peplos podały mu czarę z wodą, a na głowę włożyły oliwkowy wieniec i wręczyły ciężki pamiątkowy medal.

Jeszcze tylko jeden rytuał, od którego nie wolno się uchylić. Inne młode Greczynki zdejmują biegaczowi buty i skarpety, i myją mu nogi. Potem ubierają białe kapcie. I to jest definitywny koniec Spartathlonu. Zawodnik wsiada do taksówki, która zawozi go do hotelu.

Po dwustu lepiej niż po stu

- Startowałem w tym biegu pierwszy raz - mówi Marcin Zieliński. - I spodziewałem się, że Spartathlon mnie zmiażdży. Tymczasem na mecie czułem się normalnie, wręcz dobrze.
Miałem poczucie, że gdyby trzeba, przebiegłbym i 300 km. Sam się dziwiłem, ale po 200 kilometrach pokonanego dystansu czułem się lepiej niż po pierwszej setce. Czy to jest największe przeżycie i radość, jakiej doznałem w życiu? Nie. Niczego nie da się porównać z tym, co czułem, kiedy na świat przyszły moje córki.

Pan Marcin podkreśla, że nie jest zawodowym sportowcem. Choć przebiega średnio w tygodniu 108 kilometrów, 20-30 dziennie. Ale równocześnie pracuje na trzy zmiany w Elektrowni Opole, nie przestrzega specjalnych diet dla biegaczy, je to, co wszyscy. I jeszcze znajduje czas na uprawianie z żoną 23 arów ogrodu.

- Najbardziej lubię drugą zmianę w pracy - opowiada - bo wtedy mogę rano zacząć dzień od biegu. Przy leśnej ścieżce, którą często pokonuję, stoi słupek z liczbą 246. Stale przypominał o Spartathlonie. Bieganie uporządkowało całe moje życie. Okazało się, że odkąd mam czas na bieg, mam go na wszystko. Kiedyś jak miałem wolną godzinę, uważałem, że to za mało i nie robiłem nic. Teraz układam kawałek bruku albo idę do ogrodu.

Zaczął biegać osiem lat temu, kiedy uświadomił sobie, że jego waga sięgnęła setki, a liczba wypalanych codziennie papierosów niebezpiecznie przekroczyła dwadzieścia. Pomyślał, że najlepszą odtrutką na nałóg będzie inny nałóg. I prawie prosto z fotela, bez treningu, przebiegł od razu pięć kilometrów.

Gdy do silnej woli i mocnej psychiki dołożył trening, postępy przyszły natychmiast. Pierwszy maraton pobiegł szybko. Bo nie wiedział, w jakim czasie należy pokonywać poszczególne kilometry. Po prostu gnał. Na mecie osiągnął znakomity jak na debiutanta czas 3 godziny, 23 minuty.

Pierwszy start w biegu na sto kilometrów uświadomił mu, że bieganie to nie tylko nogi, płuca i serce, ale i... głowa.

- Miałem takie poczucie, że sto kilometrów to jest tak niewiarygodny dystans, że jak go pokonam, to na mecie chyba umrę - opowiada. - Biegliśmy po piętnastokilometrowej pętli. Czułem się dobrze, jeśli nie liczyć bolących kolan, ale taki ból jest wpisany w bieganie długodystansowe. Po 70 kilometrach zszedłem z trasy. Bałem się, że coś mi się stanie.

Tylko za pierwszym razem ustąpił. W następnych latach pokonał 100-kilometrowy Supermaraton Calisia cztery razy. Ma za sobą m.in. ultramaraton Szczecin-Kołobrzeg (151 km) i rekord życiowy w maratonie wyśrubowany do 2 godzin 52 minut i 15 sekund. Ma nie tylko silny organizm, ale i żelazną wolę. Wprawił w osłupienie kolegów biegaczy, gdy pokonał jeden z maratonów na środkach przeciwbólowych, od 30 kilometra biegnąc z kontuzją.

Zszedł natomiast z trasy biegu 24-godzinnego, znużony kręceniem się jak chomik w kółku po krótkiej dwukilometrowej pętli.

- Chcę biec coraz szybciej, połykać czas i dystans - mówi - a tu trzeba biec 24 godziny, niczego się nie urwie.

Zupa lepsza niż rodzynki

Na starcie Spartathlonu stanął na placu przed Akropolem wraz z czterema setkami biegaczy z całego świata (dla Japończyków i paru innych nacji trzeba było wprowadzić limity, tylu było chętnych) w piątek, 26 września.

Padał deszcz, co zapowiadało chłodną - jak na warunki greckie - pogodę, sprzyjającą biegaczom. Pomogła, bo po raz pierwszy w historii uważany za najtrudniejszy na świecie ultramaraton ukończyło 58 procent startujących, czyli 207 zawodników.

- Kiedy rozpoczęło się odliczanie przed startem, czasu starczyło tylko, by się przeżegnać i poprosić Boga o wsparcie na półtora dnia wysiłku - opowiada Marcin. - Ruszamy. Trudno ze wzruszenia przełknąć ślinę. Tyle czekałem, by tu być.

Ale wzruszenie trzeba szybko opanować i biec. Gdy padało, Marcin uważał bardzo, by nie przewrócić się na mokrym podłożu. Potem trzeba było się pilnować, by nie wpaść pod samochód, bo prawie cała trasa prowadzi po ruchliwych drogach, nawet skrajem autostrady. Ruch odbywa się normalnie.

- I to w Grecji, gdzie mniej niż 100 kilometrów na godzinę jeździ się chyba tylko po parkingu - śmieje się Marcin Zieliński. - Szczególnie trzeba było uważać na łukach, bo kierowcy okrutnie ścinają zakręty. Jeden z nich zepchnął mnie w jakieś kolczaste krzaczyska, polała się krew, ale trzeba było biec dalej.

Spartathlon jest trudny nie tylko ze względu na długość trasy, niewyobrażalną dla zwykłego śmiertelnika. Znaczna jej część to pagórki, czyli mordercze dla biegacza podbieganie i zbieganie. No i trzeba się zmieścić w limicie czasu nie tylko na mecie (tam trzeba dotrzeć w 36 godzin).

- Co 3-5 kilometrów przebiega się przez punkty kontrolne - opowiada pan Marcin. - Są na nich tablice, z czasem, który trzeba osiągnąć, by nie zostać zdjętym z trasy. Na początku biegłem tylko o 10 minut szybciej od limitu i na 215. miejscu.

Z każdym kilometrem przesuwałem się do przodu, choć w takim biegu ważniejsza od rywalizacji z innymi jest walka z samym sobą. Do Koryntu, gdzie należało dobiec w 9 i pół godziny (dla wielu zawodników okazało się za szybko) dotarłem z czasem 8 h 22 min). Na końcu biegu urwałem z limitu prawie cztery godziny i przesunąłem się na 52. miejsce.

Na punktach kontrolnych zawodnicy mogą skorzystać z wody i wziąć sobie do jedzenia ciastka i rodzynki. Na tym słodkim menu około 80 kilometra zaczął się Marcinowi buntować żołądek. Więc słodki izotonik zastąpił wodą.

Wprawdzie Basia i Wiola, polskie nauczycielki pracujące w Atenach, obiecały mu sok pomidorowy i bułkę z szynką, ale miały dojechać na trasę dopiero wieczorem albo nawet w nocy. Na szczęście na jednym z punktów znalazł gorący kubek, na kolejnym następny. Te zupy pozwoliły mu odzyskać siły i równowagę. W końcu doczekał się też na obiecaną bułkę i sok.

- W biegu tak już jest, że na jednym ramieniu siedzi anioł i mówi: jesteś silny, dasz radę. Ale diabełek na drugim ramieniu kusi: po co się będziesz męczył, zejdź z trasy, zjedz obiad i połóż się. Po to, by diabeł nie wygrał, w czasie biegu zwykle myślę o moich bliskich w domu. Teraz też tak było. Wiedziałem, że i najbliżsi, i przyjaciele w internecie śledzą, gdzie i w jakim czasie dobiegłem. Jeśli zejdę, będą mnie szukać na kolejnym punkcie i martwić się. Nie zszedłem. W sobotę o 15.10 dotarłem do mety w Sparcie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska