Marek Szufa. Urodził się, żeby latać

Archiwum prywatne
Przygodę z lataniem Marek Szufa zaczął jako 16-latek w Polskiej Nowej Wsi. Było lato 1970 roku.
Przygodę z lataniem Marek Szufa zaczął jako 16-latek w Polskiej Nowej Wsi. Było lato 1970 roku. Archiwum prywatne
Kiedyś powiedział, że najpewniej się czuje, gdy po bokach ma skrzydła, a z przodu silnik. Kochał akrobatykę samolotową i szybowcową, pilotował transatlantyckie boeingi. Zginął w sobotę, kiedy jego samolot rozbił się o taflę Wisły w Płocku.

Ryszard Felsztyński, opolanin, przyjaciel tragicznie zmarłego pilota, kładzie na stół czarno-białą, trochę już pożółkłą fotografię, zrobioną gdzieś na początku lat 70. Obok dwumiejscowego szybowca Czapla na lotnisku opolskiego aeroklubu w Polskiej Nowej Wsi stoi grupka ludzi.

Wśród nich niepozorny, szczupły nastolatek o twarzy cherubinka, ubrany w ciemne kąpielówki i białą czapkę z daszkiem. To Marek Szufa, późniejszy drużynowy mistrz świata i indywidualny wicemistrz w akrobacji szybowcowej, wicemistrz Polski w akrobacji samolotowej oraz pilot i kapitan samolotów pasażerskich.

- Latanie miał wypisane na twarzy - wspomina Felsztyński, który był również świadkiem na ślubie Szufy. - Na lotnisku stawał się innym człowiekiem. Widać było, że sprawia mu to największą przyjemność.

Na początku były modele

Rodzice Marka Szufy do Opola przyjechali po wojnie z Krakowa. Tam poznali się na studiach. W Opolu uczył się w Technikum Elektrycznym na ul. Kościuszki.

- Ale więcej go nie było na zajęciach, niż był - uśmiecha się Franciszek Dudek, kolega z klasy i wieloletni przyjaciel. - Kiedy nie było go w szkole, ze stuprocentową pewnością można było powiedzieć, że jest na lotnisku w Polskiej Nowej Wsi.

Przygodę z lataniem Marek Szufa zaczął w wieku 16 lat. Było lato 1970 roku.
- Wcześniej chodziłem na modelarnię do Młodzieżowego Domu Kultury na Strzelców Bytomskich - mówił Marek Szufa w wywiadzie udzielonym "Trybunie Opolskiej" w 1986 roku, po mistrzostwach świata w akrobacji szybowcowej w austriackim Mauterndorf, gdzie razem z Jerzym Makulą i Marianem Bednorzem zdobyli tytuł drużynowych mistrzów świata. Indywidualnie Szufa był trzeci. - Ale któregoś dnia pojechaliśmy do aeroklubu spróbować latania i tak się zaczęło.

Razem z Szufą kurs pilotażu zaczęli też inni koledzy - Ryszard Felsztyński, Ryszard Weber oraz późniejszy jego szwagier Marek Głowacz.

- W pierwszym dniu zginął skoczek spadochronowy, więc zajęcia odwołano - wspomina Felsztyński. - Nie przeraziło nas to jednak. Chęć szybowania była większa od strachu.
Szufa oddał lataniu całe życie. Jeszcze w tym samym roku zdobył srebrną odznakę szybowcową. Żeby ją mieć, musiał m.in. odbyć pięciogodzinny lot o długości 50 km.

- Podczas pierwszej próby, gdzieś po 10 kilometrach wylądowałem na polu buraków - wspominał Szufa.

Król przestworzy

Opolanin szybko awansował do kadry narodowej, zdobył też złotą odznakę i dorzucił do niej trzy diamenty. Był najmłodszym w historii polskiego szybownictwa pilotem, który je zdobył - miał 19 lat. Po upragniony trzeci diament musiał poszybować na 5000 metrów.

- A można to osiągnąć tylko zimą - mówił. - Ja wzniosłem się na wysokość 5600 metrów nad Szklarską Porębą. Tam wysoko, nad chmurami, korzysta się z butli tlenowej, a temperatura wynosi 50 stopni poniżej zera. Gdy już wylądowałem, nie mogłem oderwać nóg od pedałów, bo przymarzły do nich buty.

W 1985 roku Marek Szufa został indywidualnym wicemistrzem świata w akrobacji szybowcowej. Ale wtedy kochał już latanie samolotami. Zaczynał od jaka-18, którym latał na zmianę z przyszłym szwagrem. Potem zasiadł za sterami zlina. To właśnie z tym samolotem wiąże się niesamowita historia.
- Kiedy żona Marka była w ciąży i leżała na oddziale położniczym, on przyleciał nad szpital i zaczął kręcić beczki, pętle i inne figury - mówi Ryszard Łabus, emerytowany operator TVP Opole i wieloletni fotograf opolskiego aeroklubu. - Tak był zakochany i taką miał fantazję. Potem za karę na pewien czas dostał zakaz lotów.

Nie dał się komunie

Jednak marzeniem Szufy od zawsze był mundur pilota Polskich Linii Lotniczych LOT. Dopiął swego w 1979 roku. Za sterami samolotów pasażerskich zasiadł zaledwie dziewięć lat od rozpoczęcia przygody z lataniem. Zaczynał od linii krajowych, które obsługiwane były przez turbośmigłowe antonowy dwudzieste czwarte. Jednak jego przygoda z LOT-em nie trwała długo. Brutalnie przerwali ją esbecy. Kiedy był już kapitanem An-24, dano mu do podpisania lojalkę. Odmówił.

- Znając Marka, to pewnie powiedział jeszcze, że mają pocałować go w cztery litery - przypuszcza Franciszek Dudek. - Chociaż może i szkoda mu było wystawiać im tych liter.

Szufa został wyrzucony z pracy. Wrócił po dwóch latach, bo LOT potrzebował pilotów - tych najlepszych. Oprócz antonowa pilotował też Ił-18 i Tu-154.

Kierunek Korea

Na początku lat 90. Marek Szufa wyruszył w świat. Dzięki irlandzkiemu pośrednikowi dostał pracę w drugich co do wielkości liniach lotniczych Korei Południowej - ASIANA. Wtedy już miał papiery na latanie odrzutowymi boeingami. Zrobił je w 1990 roku na szkoleniu w Denver. Zamieszkał w Seulu. Był kapitanem potężnego boeinga 767-300, który mógł zabrać na pokład ponad 260 pasażerów. Latał na liniach do Australii, USA, Rosji, Chin. Drugimi pilotami zawsze byli Koreańczycy.

Jak wspominał przed laty w jednym z wywiadów dla Słowa Polskiego, nigdy nie zapomni lotu z Seulu do Singapuru boeingiem 767 cargo, potężną towarową maszyną. Lecieli tylko we dwóch. W pewnej chwili drugi pilot oznajmił Szufie, że jest głodny. "Idź do kuchni i sobie coś zrób" - polecił Szufa. Po paru minutach Koreańczyk wrócił. Nie wiedział, jak obsługiwać kuchenkę.

- OK - powiedział kapitan. - Pilnuj sterów, ja coś upichcę.
Zaczął przyrządzać posiłek i nagle poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się, Koreańczyk był za nim. - Co tu robisz?! Do diabła! Zostawiłeś samolot?! - ryknął Szufa. - A on na to, że chciał popatrzeć, jak robi się tę kolację. Opieprzyłem go wtedy straszliwie. Nie rozmawialiśmy przez kilka godzin - wspominał Marek Szufa.

Po czterech latach latania dla linii ASIANA wrócił jednak do Polski. Nie mógł się pogodzić z tym, że cudzoziemców traktowano tam gorzej niż Koreańczyków. Nie wytrzymał, kiedy w Seulu miejscowy wjechał na jego samochód. Chociaż wina była ewidentnie po stronie Koreańczyka, który na skrzyżowanie wjechał na czerwonym świetle, ukarano Polaka. Wtedy spakował się i wyjechał.

Znów zatrudnił się w PLL LOT. Boeingiem latał na liniach transatlantyckich do Nowego Jorku. Przez jakiś czas pracował też dla linii Universal, którym LOT wypożyczał pilotów. Gdy pewnego razu leciał boeingiem przez Trójkąt Bermudzki, w pilotowanej przez niego maszynie zepsuł się jeden z silników. Do Nowego Jorku wracał na jednym.

Ostatni lot

Do końca został wierny swojej największej pasji - akrobacjom samolotowym. Założył firmę, która zajmowała się pokazami lotniczymi. Oprócz tego budował modele samolotów. Był też m.in. właścicielem legendarnej maszyny spitfire MK VB, która wygrała bitwę o Anglię, jaka-18 i CSS-13. Marek Szufa w swój ostatni lot wystartował w sobotnie popołudnie z płockiego lotniska. Był gwiazdą na V Płockim Pikniku Lotniczym.

Podczas pożegnalnych przelotów pilotowany przez niego dwupłatowy Christen Eagle II N54CE w trakcie wyprowadzania z lotu nurkowego uderzył w powierzchnię wody i zatonął. Po 20 minutach ratownikom udało się wydobyć pilota i przewieźć go na brzeg, gdzie przez ponad pół godziny lekarze prowadzili reanimację.

Szufę reanimowano również w karetce, która odwiozła go do szpitala. O godzinie 19.20 Marek Szufa został uznany za zmarłego. Miał 57 lat.

Przyjaciele go nie zapomną

Wyjaśnianiem przyczyn wypadku zajmuje się Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Biegli ustalili, że Marek Szufa zginął w momencie uderzenia w taflę Wisły. Jego przyjaciele i znajomi do dziś nie potrafią uwierzyć w to, co się stało.

- Doskonały pilot z krwi i kości, który latanie kochał ponad życie - wspomina tragicznie zmarłego Janusz Golinkiewicz, dyrektor Aeroklubu Opolskiego. - Poznałem go w latach 80., kiedy uczyłem się latania na szybowcach. Marek robił mi lot sprawdzający. Trochę się zdenerwowałem, że będzie mnie oceniał pilot LOT-u, i zepsułem próbę. Ale w sumie dopuścił mnie do samodzielnego latania. Ostatni raz był na naszym lotnisku podczas ostatnich świąt wielkanocnych.

- Życie pilota naznaczone jest chyba śmiercią - dodaje Ryszard Felsztyński, przyjaciel Marka Szufy. - Jego szwagier Marek Głowacz, z którym rozpoczynał latanie, też zginął w wypadku lotniczym. Opylał śmigłowcem pola we Frączkowie pod Nysą. Robiąc ostatni nawrót na lotnisko, zawadził aparaturą do opylania o linię wysokiego napięcia i runął na ziemię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska