Micha łączy ludzi

Fot. Archiwum
Roman Czejarek
Roman Czejarek Fot. Archiwum
Z Romanem Czejarkiem, szefem "Lata z Radiem", rozmawia Małgorzata Kroczyńska

- "Lato z Radiem" to medialny fenomen. Wszystko wokół się zmienia, a ono trwa na antenie od 31 lat. Początki były łatwe, choćby dlatego, że w kraju radio publiczne miało pozycję monopolisty, ale wkrótce to się zmieniło.
- Rzeczywiście, w latach 70. "Lato z Radiem" było wręcz kultową audycją, potem było trochę gorzej. Ja przejąłem ją w 1992 roku, więc to już moje dziesiąte lato. I powiem nieskromnie, że to było bardzo dobre 10 lat. "Lato z Radiem" odzyskało pozycję lidera, której nie miało w momencie, gdy tu przychodziłem. Wszyscy wróżyli nam rychły koniec, bo właśnie w Polsce ruszały stacje komercyjne i otrzymywały koncesję ogólnopolską, a nam zawalił się maszt w Gąbinie i na długi czas utraciliśmy możliwość nadawania na terenie całego kraju. Ale nasza filozofia zwyciężyła, a polegała na tym, żeby przejąć inicjatywę w swoje ręce. Inni zazwyczaj podłączają się do tego, co już ktoś wymyślił. Ja wprowadziłem zasadę, że my niczego nie współorganizujemy, do żadnej akcji się nie podczepiamy, tylko wszystko robimy sami. I to się sprawdziło. Dzisiaj jesteśmy niemal osobną radiową instytucją, jedyną, która wychodzi w plener, spotyka się ze słuchaczami "na żywo". Od dwóch lat nie ma już nawet "Inwazji mocy" RMF FM, a to był nasz najgroźniejszy konkurent. Słuchaczy mamy nie tylko najwięcej w Polsce, ale i najwięcej w Europie.
- Najwięcej, czyli ilu?
- Precyzyjne wyniki mamy dopiero, kiedy "Lato z Radiem" schodzi już z anteny, bo ono trwa raptem 10 tygodni. Z ubiegłorocznych badań wynika, że to jest zmienna liczba, w trakcie audycji skacze od 3 do 6 milionów, ale w perspektywie lat jest raczej stabilna. Statystyczny słuchacz "Lata z Radiem" to kobieta między 30. a 50. rokiem życia, z dwójką dzieci, z miejscowości liczącej od 10 do 100 tys. mieszkańców, ma średnie wykształcenie, a jeżeli pracuje, to raczej dorywczo. Panie więc stanowią większość, bo generalnie w Polsce żyje więcej kobiet niż mężczyzn, ale mamy wśród naszych słuchaczy cały przekrój społeczeństwa.
- Żeby tych słuchaczy przy sobie zatrzymać, "Lato z Radiem" jest audycją interaktywną. Wymyślacie najdziwniejsze konkursy. Pod hasłem "naj" wybieracie na przykład najdłuższego jamnika i najbardziej piegowatego Polaka. Wciągacie ludzi do zabawy. W tym roku także we współpracy z "NTO". Wspólnie bawimy się w skojarzenia.
- To jest samograj, patent, który się musi sprawdzić. Podobnie, jak bicie rekordów. Problem tylko w tym, że niektórych rekordów nie da się pobić na nowo, bo okazuje się, że na przykład najdłuższy jamnik od pięciu lat jest w Polsce ten sam, najbardziej piegowaty człowiek też jest jeden, nikt bardziej piegowaty jeszcze się nie urodził. Tylko rekord długości włosów został w tym roku pobity. No i w tym roku bijemy rekordy popularności dzięki akcji "Wielkie gotowanie". Jeździmy po Polsce z wielkim garem i gotujemy zupy.
- Oprócz kucharza, jest nim Robert Sowa, który dbał o żołądki naszej narodowej reprezentacji w Korei, zabieracie w trasę gwiazdy.
- One zawsze się z nami chętnie zabierają, ale artyści w tym roku nie są najważniejsi, najważniejszy jest garnek. Artystów trochę to dziwi, bo oni zostali przez nas rozpieszczeni i przyzwyczajeni do bardzo komfortowych warunków. Dla wielu z nich wojaże z "Latem z Radiem" to okazja do wypromowania siebie. Mnie się dziennie nagrywa na komórkę 80-90 osób, połowa z nich to są artyści, którzy chcą wystąpić w "Lecie z Radiem". Najczęściej dzwonią ci, do których ja bym nigdy nie zadzwonił. Im gorszy artysta, tym częściej wydzwania i się nagrywa. Ma nadzieję, że jeśli z nami wystąpi, to zaistnieje. Każdego dnia dostaję też kilkadziesiąt płyt do przesłuchania. Z jednej strony to jest bardzo komfortowa sytuacja, bo można przebierać jak w ulęgałkach, z drugiej strony moja rola jest trochę niewdzięczna, bo muszę tym ludziom mówić "nie". Robię to nawet, jeżeli dzwoni do mnie znany muzyk jazzowy. Jemu też muszę odmówić, nawet jeśli ma wielkie nazwisko, bo to nie jest ta bajka.
- Wasza bajka jest lekka, łatwa i przyjemna. Nigdy nie spotkał się pan z opinią, że "Lato z Radiem" schlebia najgorszym gustom, lansuje wyłącznie piosenkarzy popowych i to takich, którzy najlepsze lata kariery mają już za sobą. W tym roku na przykład Krzysztofa Krawczyka.
- Jeśli ktoś uważa, że lansujemy zły gust, to jest jego problem. Moim zdaniem, to słuchacz wie lepiej, co jest dla niego dobre. Nie należy się mądrzyć, bo słuchacze naprawdę nie są idiotami. Nie boję się posądzeń o schlebianie złym gustom. Jeżeli ludzie chcą czegoś słuchać, to trzeba im to dać. Dlatego w zeszłym roku grało z nami także "Ich Troje". Oczywiście, jest pewna granica, więc powtarzam, że do wielu artystów nigdy bym nie zadzwonił. Proszę, zerkam na pierwszą płytę, która leży przede mną. Pani nazywa się Mona Lisa i z życiorysu, który dołączyła do płyty, wynika, że jest to artystka bardziej znana niż ABBA, Beatlesi i jeszcze paru innych artystów, wydała całą masę płyt, których pewnie nikt nie widział na oczy. I ja jej też na pewno nie zaproszę i nie będę puszczał na antenie.
- Czy równie chętnie jak artyści garną się do was politycy? Dla nich tak popularna audycja to też byłaby dobra okazja, żeby się sprzedać.
- W tym roku takie naciski jeszcze mi się nie zdarzyły, ale w zeszłym i owszem. Swego czasu moim największym wrogiem był pan Cimoszewicz, który, jeszcze kiedy był premierem, domagał się dopuszczenia do mikrofonu w "Lecie z Radiem", a ja mu odmówiłem. Także władze lokalne pod płaszczykiem różnych działań charytatywnych próbują poprzez radio zbić polityczny kapitał. Dlatego "Lato z Radiem" jest w ogóle zamknięte dla polityków, bo zrobienie jakiegokolwiek wyjątku wywołałoby lawinę. Więc choć sam mam swoje poglądy, nie złamię się.
- Nawet przed swoimi szefami?
- Od tygodnia mam nowych szefów, jeszcze nie zdążyli niczego ani nikogo mi zaproponować, a starzy, owszem, naciskali i chyba nie byłem ulubionym pracownikiem prezesa, który odszedł. Średnio taka akcja była raz na kilka tygodni, więc nie aż tak często, jak czasami tutaj bywa. A wszystko polegało na tym, że różnym znajomym prezesa wydawało się, że jak do niego zadzwonią, to mają załatwione. Ja się nie złamałem i nie zamierzam, chyba, że mnie wywalą.
- W potocznej opinii my Polacy jesteśmy ponurakami, trudno nas wciągnąć do zabawy, jedyne, co naprawdę wychodzi nam dobrze, to narzekanie. Nie zdarzyło wam się, że plenerowa impreza "Lata z Radiem" nie wypaliła, bo nie udało się złapać kontaktu z ludźmi?
- Nie, absolutnie. Zwłaszcza w tym roku, kiedy stawiamy przed nimi garnek z jedzeniem. Po ostatniej imprezie w Piszu naszła mnie taka refleksja, że wspólna miska jednoczy ludzi. Przychodzi 30 tysięcy osób, zupełnie sobie obcych. W pewnym momencie dostają w prezencie ogórkową, jedzą i nagle pojawia się rodzaj takiej wspólnoty, której dotychczas na naszych imprezach nie dostrzegłem.
- Ile już tej zupy udało się ugotować?
- Do tej pory gotowaliśmy oficjalnie trzy razy, nieoficjalnie cztery, bo jedno gotowanie było próbne.
- Wszystkie się udają?
- Tak. Gdyby się nie udawały, mielibyśmy problem, co z tym zrobić, a my mamy inny - nam zaczyna zupy brakować. Rekord, jak na razie, pobiliśmy w Zakopanem, gdzie do naszego garnka ustawiło się około 50 tys. ludzi. Nie starczyło dla każdego, bo mamy 17 tys. 500 porcji. Nawet jeśli je trochę zmniejszymy, to możemy dociągnąć najwyżej do 20 tys. Naszym największym problemem jest wydanie takiej ilości porcji w określonym czasie. Mamy na to 4-5 godz. Dużo łatwiej tę zupę ugotować, niż ją wydać. Wszystkie produkty wozimy ze sobą. Jest tego od 1 do 2 ton, w zależności od tego, co chcemy gotować. Zawsze musimy być dobrze przygotowani, bo jesteśmy bardzo rygorystycznie kontrolowani przez sanepid. Każda partia żywności jest dokładnie badana, nie mówiąc już o tym, że woda, która jest do garnka wlewana, a wlewa się ją parę godzin, wymaga specjalnego atestu.
- Przy tym dzieleniu zupy nie dochodzi do ekscesów, skoro zawsze dla kogoś zabraknie?
- Nie, nie ustawia się kolejka bezdomnych, ale być może wynika to z faktu, że odwiedzamy typowe miejscowości wakacyjne.
- I nikt nie szuka u was pomocy, nie prosi o wsparcie?
- A owszem. Takie prośby nadchodzą zwłaszcza pocztą. Ludzie są przekonani, że my mamy tu jakieś straszne pieniądze, które możemy im rozdać. A tak nie jest. Jeżeli już pomagamy, to tak, jak pomogliśmy Opolszczyźnie w odbudowie po powodzi szkoły (w Dobrzyniu w gm. Lubsza - dop. red.).
- Co robi ekipa "Lata z Radiem", gdy kończą się wakacje?
- Idziemy na urlop, a potem myślimy o następnej edycji. W przypadku "Wielkiego gotowania" przygotowania trwały 6 miesięcy.
- Przed wami jeszcze finał.
- W Gdyni, 31 sierpnia. Będziemy gotować zupę rybną. Wiele wskazuje na to, że będzie to największa impreza w naszej historii, jeśli chodzi o liczbę widzów, bo szacujemy, że przyjdzie ich 100-150 tysięcy. Robimy to wspólnie z telewizyjną "Dwójką". Kto nie będzie mógł dojechać, zobaczy w TV trzygodzinną relację.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska