Michał Rusinek: - Byłem lepszy od Bieruta

Tomek Sikora
Wisława Szymborska i Michał Rusinek
Wisława Szymborska i Michał Rusinek Tomek Sikora
Rozmowa z Michałem Rusinkiem, byłym sekretarzem Wisławy Szymborskiej.

- Już bez wahania mówi pan o Wisławie Szymborskiej w czasie przeszłym?
- Nie. Gdy ktoś mnie przedstawia: "był sekretarzem Szymborskiej", mam ochotę poprawić na "jest". Nie dlatego, że pewne tytuły obowiązują w Polsce dożywotnio, ale ze względu na to, że charakter mojej pracy niewiele się zmienił.

- W dalszym ciągu odbywa się "szuranie papierami"?
- Tego "szurania" jest o wiele więcej. Trwają rozmowy na temat kształtu fundacji, a także inne, prowadzone niejako w imieniu poetki.

- Wciąż są sprawy na "cito" i "żółwie"?
- I pewno tak już pozostanie. Z bólem muszę odmawiać wycieczce szkolnej, która chce zobaczyć mieszkanie pani Wisławy. Rozumiem, że to potrzeba zupełnie naturalna, ale wnętrze na razie nie nadaje się do zwiedzania, co więcej - nigdy pewno nie będzie się nadawało. Sprawa ewentualnie zostanie rozstrzygnięta po powołaniu krakowskiego muzeum literatury, do którego zostanie przeniesiona część mebli. Tak więc zwiedzanie to sprawa "na żółwia".

- Mieszkanie nie nadaje się do zwiedzania, bo...
- Jest po prostu za małe. Nie wyobrażam sobie, by wycieczka szkolna miała gdzieś odwiesić paltociki; nie ma gdzie. Poza tym - jak oprowadzać? Chyba że pięcioosobowe grupy. Pani Wisława zawsze mówiła, że więcej niż sześć osób to już tłum, a tłumu unikała.

- Po utworzeniu muzeum literatury mieszkanie praktycznie przestanie istnieć.
- Dlatego zleciłem profesjonalną dokumentację fotograficzną wnętrz, jeszcze zanim zniknęły przekazane dalszej rodzinie obrazy. Może uda się je odkupić albo wypożyczyć.

- To cenne rzeczy?
- Nowosielski, Nikifor, Jaremianka, która była pierwszą żoną Filipowicza, drugiego życiowego partnera poetki. W gestii fundacji, oprócz archiwum i księgozbioru, pozostaną wyklejanki, które pani Szymborska wysyłała zamiast pocztówek, a także ogromna, profesjonalna kolekcja przedwojennych pocztówek w sięgającej sufitu komodzie z ogromną ilością szuflad.

- Żadne inne cenne rzeczy, dzieła sztuki, bibeloty?
- Szymborska, jak wiadomo, nie lubiła luksusu. Źle się czuła w luksusowych hotelach, więc w jej imieniu zawsze prosiłem o skromny pensjonat. Ważne było jedno - żeby można było palić.

- Po Noblu, z trzema i pół miliona złotych na koncie nie pozwalała sobie na szykowne torebki ani kosmetyki znanych marek?
- Myślę, że była to dla niej tak astronomiczna suma, że aż abstrakcyjna. Poza tym ceny nie robiły na niej wrażenia. Nieraz chodziliśmy razem na zakupy i widziałem, że owszem, orientuje się, ile kosztuje masło i chleb, ale nic poza tym. Natomiast kiedy była we Włoszech, z Teresą Walas czy później z Kasią Kolendą-Zaleską, wstępowała do Benettona. Omijała designerskie sklepy.

- Wygląda na to, że największą radością poetki była "Radość pisania". Nawiasem mówiąc, zaskakujące, że ten tomik po raz czwarty zajmuje pierwsze miejsce na włoskiej liście bestsellerów...
- Myślę, że była jeszcze większa radość - czytania. Wielokrotnie o tym pisała i mówiła. Uważała, że od czasu wynalezienia druku ludzkość nie zaznała lepszej zabawy.

- Jeszcze w kwietniu przeczytamy jej trzynaście nowych wierszy.
- Dość dawno dała mi je do przepisania. Dwanaście opublikowała prasa literacka, niektóre pośmiertnie. Ukażą się pod tytułem "Wystarczy".

- Poruszający tytuł, szczególnie w kontekście śmierci.
- Toteż gdy go wymyśliła, upewniałem się, czy to nie żart, ale okazało się, że nie. Zostawiła także bardzo przejmujące notatki do nienapisanych wierszy. Odcyfrowaliśmy je z panem Ryszardem Krynickim, który teraz przygotowuje posłowie do tomu. Złożą się na niego - po pierwsze - faksymilia tych notatek, po drugie - próba ich odczytania. O niektórych mu opowiadała, kiedy niedługo przed chorobą odwiedziliśmy ją w Zakopanem. Dużo mówiła, co zdarzało się rzadko, o planach, o wierszach, które zamierza napisać. Padło kilka tytułów, teraz staramy się je dopasować do konkretnych notatek. To powinno być ciekawe z punktu widzenia historii literatury, ale też i warsztatu, bo nigdy nie mówiła, jak pisze, poza tym wyrzucała notatki, niszczyła rękopisy. "Po mojej śmierci róbcie sobie, co chcecie" - mówiła.

- Kiedy się ukaże tomik z 49 roku, zatrzymany przez cenzurę?
- To także sprawa "na żółwia". Nie ma sensu od razu wydawać wszystkiego, poza tym musimy się zastanowić, które teksty warto wydać. Myślę, że w tym przypadku prof. Teresa Walas, członek zarządu fundacji, będzie superarbitrem.

- Wracając do sprawy mieszkania: odkrył pan jakieś tajemnice?
- Znalazłem kuferek, zawierający dokumenty ojca noblistki, na którym zostało napisane: "Proszę to przekazać Bibliotece w Kórniku". Jest jeszcze obraz olejny, przedstawiający nieokreślonego przodka, zdjęty z ram, zwinięty w rulonik i przewiązany wstążeczką z napisem: "Oddać Rottermundom", czyli rodzinie ze strony matki. I dziecięcy rysunek "Wiosenka", dedykowany ojcu pani Wisławy, za który zapłacił jej 10 groszy (jest pokwitowanie). Nie miałem czasu, żeby wszystko przejrzeć, tym bardziej że w mieszkaniu są aż trzy archiwa: oprócz własnych zbiorów poetki - dokumenty Adama Włodka, czyli męża, i drugiego towarzysza życia, Kornela Filipowicza. Oba przechodzą na własność Biblioteki Jagiellońskiej. Jest też mnóstwo listów, pozostawionych w porządku chronologicznym. Te najcenniejsze, do Tuwima, Gałczyńskiego czy Miłosza, znajdują się w oddzielnej teczce.

- Ostatnie lata sekretarzowania... Jak Szymborska spędzała czas poza pisaniem?
- Nigdy nie chodziła do teatru, scena jej nie bawiła, natomiast chętnie - do kina. W telewizji oglądała programy z muzyką poważną, stare filmy, głównie kryminały, fabularyzowane autentyczne wydarzenia. Dużo czytała, kierując się osobistymi wyborami. Nieraz podwoziłem ją do miasta. Kazała się wysadzać i potem już własnymi drogami trafiała do ulubionych księgarń.

- Nie rozpoznawana przez przechodniów?
- Nieraz mówiła, że ma takie dni, kiedy jest do siebie bardziej podobna, a są takie, kiedy mniej. Do domu wracała taksówką albo parę kilometrów szła na piechotę. Była bardzo sprawna.

- I "maksymalnie prywatna i kameralna". To pana słowa...
- Nigdy nie potrafiła rozmawiać z instytucjami. Urzędnik to był dla niej konkretny człowiek, wszelkie formy instytucjonalizacji skrzętnie omijała. Kiedy występowała na scenie, krótkowzroczność powodowała, że nie zdawała sobie sprawy z tego, z jakim tłumem ma do czynienia.

- Śmieje się pan, że przejdzie do historii literatury jako autor kilkunastu przecinków...
- Mam zamiar wydać "Przecinki zebrane" (śmiech). Sprzeciwiałem się awangardowym pomysłom pani Wisławy, żeby ich nie stosować, ale cóż, pełniłem tylko rolę przepisywacza. Chciałem uszanować to, że bardzo jej zależało, by wiersze były zrozumiałe. Kiedyś opowiadałem, że na studiach czytaliśmy jeden z jej wierszy, w którym występuje niejednoznaczna fraza i że pojawiło się kilka interpretacji. Myślałem, że się ucieszy, tymczasem: "Nie będę go włączać do kolejnych zbiorów, skoro jest niejasny" - powiedziała. Udało mi się to jej jednak wyperswadować. Jej ulubioną figurą stylistyczną, oprócz ironii, było wyliczenie. Nie tolerowała słowa "wszystko", uważała, że jest nadęte pychą. Zamiast niego używała tzw. enumeracji. Ceniła pojedynczość.

- Zajmował się pan nie tylko korespondencją. Towarzyszył w podróżach, w zakupach. Nie czuł się pan dotknięty niektórymi zleceniami?
- Za każdym razem byłem przepraszany. Zresztą kupowanie bekonu czy butów z patyczkiem na miarę odbywało się tylko w okresie przednoblowskim, kiedy pani Wisława naprawdę nie miała czasu. Chyba że chodziło o jakieś śmiesznoty, np. nabycie owieczki, która którejś nocy pojawiła się w ogrodzie przyjaciół. Kiedyś w Niemczech postanowiła zrobić wyklejankę i posłała mnie do sklepu po klej, a ponieważ niemiecki znam głównie z filmów wojennych, bardzo z siebie dumny poprosiłem: "Eine Tube Kleister bitte".

- Jednym z zadań sekretarza było wznoszenie muru pomiędzy poetką a dziennikarzami...
- Byłem świadkiem wielu wywiadów. Szczerze mówiąc, nie była w nich najlepsza. Nieraz odpowiadała, że musi się zastanowić, a może napisać o tym wiersz. Ale nie wcześniej niż na wiosnę...

- Choćby jako członek zarządu fundacji - oprócz pana wchodzą do niego prof. Walas i mecenas Marek Bukowski, specjalista od prawa autorskiego - odwiedza pan mieszkanie noblistki...
- Teraz już przychodzi mi to łatwiej. Początkowo starałem się nie wchodzić sam.

- Brakuje żarcików, zabaw słownych?
- Zabrakło codzienności, która była taka niecodzienna. Stwierdzam teraz niepokojącą rzecz: wielu ludzi mnie nudzi. Wiem, że to strasznie brzmi, ale jeśli miało się do czynienia z osobą, która miała taki, a nie inny stosunek do języka i przekonanie, że jak już coś mówić, to żeby to miało jakąś wagę... Lepiej milczeć, niż wymawiać puste słowa. To są, jak mówiła pani Szymborska, puste kalorie.

- Uważa pan, że ten dzień, kiedy po raz pierwszy pojawił się u poetki i odciął kabel nieustannie dzwoniącego telefonu, był znaczącym dniem w pana życiu?
- Uważam, że mam niesamowite szczęście. Jednym z jego przejawów była chwila, kiedy zostałem przyjęty przez panią Wisławę do pomocy.

- Nie miał pan obaw w rodzaju - czy mi się uda, czy słusznie postępuję?
- Dobre pytanie, bo - nie wiem skąd to się bierze - kiedy kogoś poznaję, zapala mi się czerwone lub zielone światełko i wiem, że się z tą osobą zakolegujemy albo że nie ma szans. W tym przypadku od razu wiedziałem. Notabene, pierwszy raz spotkaliśmy się pół roku wcześniej i od razu pomyślałem: tak niebywała, tak niezwykła osoba, a przy tym tak ogromnie serdeczna, elegancka, zdystansowana i otwarta na drugiego człowieka. O głupotach z nią się nie rozmawiało. Na słynnych kolacyjkach, na które czasami nas z żoną zapraszała, nie zdarzały się przypadkowe konwersacje. Proszę wierzyć, że była na nich bardzo wymagająca. Narzucała temat. Jeśli nawet był to temat purnonsensowy czy surrealistyczny, egzekwowała, by się go trzymać.

- A wracając do światełka?
- Pojawiło się zielone, wielkości talerza. Oczywiście miałem obawy, czy sobie poradzę, ale też przypomniała mi się anegdotka o pewnej pani, która zapytana, czy umie grać na fortepianie, odpowiedziała: "Nie wiem, nie próbowałam". W moim przypadku także nikt nie próbował. Miałem zostać, jakkolwiek to zabrzmi, pierwszym sekretarzem. Czasami pani Szymborska pozwalała sobie na komplement i dodawała, że byłem lepszy od Bieruta.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska