Moje Kresy. Z Łysiacza do Popielowa i Obórek

Zdjęcie ze zbiorów wnuka Wojciecha Wawryka, Adama
Żołnierze  przed świetlicą w Stanisławowie, rok 1936. W środku kierowniczka świetlicy (nieznana z nazwiska). Siedzi na ziemi z prawej Wojciech Wawryk, który odkrył tajemnicę rodziny Kuków z Popielowa.
Żołnierze przed świetlicą w Stanisławowie, rok 1936. W środku kierowniczka świetlicy (nieznana z nazwiska). Siedzi na ziemi z prawej Wojciech Wawryk, który odkrył tajemnicę rodziny Kuków z Popielowa. Zdjęcie ze zbiorów wnuka Wojciecha Wawryka, Adama
Dzięki listom i dziesiątkom e-maili, które otrzymuję od czytelników, coraz klarowniej rysuje się mapa przesiedleń kresowian z Podola na Śląsk. Okazuje się, iż nie było rzadkością, że całe wsie odbywały wspólną wędrówkę na zachód, starając się w tym nieszczęściu wygnania z ojcowizny być razem.

Tak było z Milatynem, którego polska ludność w wyniku decyzji jałtańskich w większości osiadła w Pępicach pod Brzegiem.

Obecnie udało mi się ustalić, że podobny los spotkał mieszkańców Łosiacza - dużej wsi podolskiej. To stamtąd kilkanaście rodzin po dramatycznej wspólnej podróży ostatecznie trafiło na Śląsk, do Popielowa, a następnie do niemieckiej wsi Schönfeld, czyli dzisiejszych Obórek w powiecie brzeskim.

Dziś tylko nieliczni z tych przesiedleńców mogą podzielić się historią swej wędrówki ze wschodu na zachód. W zdecydowanej większości odeszli już na zawsze i spoczywają na cmentarzu w Przylesiu koło Brzegu w zadbanych rodzinnych grobach, ozdobionych częstokroć ich fotografiami. Patrzą z nagrobków, ale nikt już nie wydobędzie z nich opowieści.

Polak ratuje Niemca

Szczęśliwym trafem przed dwudziestu laty jeden z łosiaczan, Wojciech Wawryk, opowiedział mi swoje dzieje i drogę całej swej rodziny do Obórek. Nim przywołam tę zajmującą historię Wojciecha Wawryka, pragnę krótko opowiedzieć o Łosiaczu - dużej podolskiej wsi, w której do dziś zachował się stary polski kościół, o pięknym rysie architektonicznym.

A zachował się dlatego, że uratował go od kompletnej dewastacji jeden z pracowników ambasady Niemiec w Polsce, który cudem ocalał w czasie wojny. Był w tym czasie żołnierzem Wehrmachtu i kiedy Armia Czerwona, usuwając Niemców z Podola w 1944 r., weszła do Łosiacza, żołnierz ten schował się za kościelnymi organami.

Pomimo przeszukiwania świątyni nie znaleziono go wówczas, bo gdyby tak się stało, na pewno byłby to ostatni dzień w jego życiu. W ogromnym stresie przesiedział tam kilka dni i w końcu, mając przed sobą widmo śmierci głodowej, wyszedł ze swej kryjówki.

Miał szczęście, że trafił na Polaka, kościelnego, który nie miał w sobie mściwej pamiętliwości o tym, co niedawno jeszcze robili na Podolu Niemcy w mundurach hitlerowskich.

Ten polski mieszkaniec Łosiacza, którego nazwiska mimo wysiłków nie mogę jeszcze ciągle ustalić, zabrał niemieckiego żołnierza do swego domu, opatrzył rany, nakarmił, dał mu cywilne ubranie i po kilku dniach pomógł mu przejść przez linię frontu na Serecie, aby wrócił do swoich.

Niemiecki żołnierz uratowany przez Polaka to nieczęste zjawisko. Ale historia ma swoje często niewytłumaczalne zawiłości. W każdym razie uratowany żołnierz Wehrmachtu po wojnie zrobił karierę w dyplomacji.

Pochodził z bogatej rodziny i gdy stał się pracownikiem ambasady niemieckiej w Warszawie, w wyrazie wdzięczności za ocalenie swego życia podczas walk o Łosiacz postanowił na własny koszt starannie wyremontować świątynię, w której ocalono jego życie. Niestety, nie znamy jego nazwiska. Podobnie jak jego wybawcy. Liczę na pomoc czytelników i niemieckiego konsulatu w Opolu.

Kościół w Łosiaczu służył wiernym do roku 1953, gdy na polecenie władz radzieckich został zamknięty i zamieniony w magazyn. Od tej pory zaczął niszczeć. Dziury w dachu spowodowały zawalenie się z czasem więźby kryjącej główną nawę.

I gdyby nie pieniądze na remont wyasygnowane przez pracownika ambasady niemieckiej, prawdopodobnie podzieliłby los setek polskich świątyń katolickich na kresach. Został jednak uratowany i od roku 1989 służy nadal wiernym, głównie mieszkańcom pochodzenia polskiego z okolicznych wsi.

Przed wojną Łosiacz był dużą wsią, liczącą około 450 numerów. Domostwa były raczej biedne, nierzadko sklecone z gliny i przykryte słomianą strzechą. Zamieszkiwała ją ludność w połowie polska, w połowie ukraińska. I nie było tam raczej konfliktów narodowościowych. Częste były małżeństwa mieszane. W pobliżu była Skała Podolska - miasteczko nad Zbruczem, gdzie znajdowała się wspaniała rezydencja hrabiów Gołuchowskich. W Łosiaczu był też fantazyjny dworek myśliwski hrabiego, bo okolica wyróżniała się obfitością zwierzyny łownej.

Opowieść Wojciecha Wawryka

Wśród kilkuset rodzin łosiaczan byli też Wawrykowie. Oto opowieść nestora tego rodu Wojciecha Wawryka (1913-1997): - Urodziłem się w Łosiaczu - opowiadał - wsi leżącej przy głównym trakcie wiodącym ze Skały Podolskiej do Czortkowa.

Moją matką była Ukrainka, ojcem Polak. Takie małżeństwa nie były rzadkością na Podolu. Miałem pięcioro rodzeństwa - cztery siostry i brata. Mieszkaliśmy w małym, zrobionym z gliny i krytym słomą domu. Rodzice mieli pięć mórg ziemi.

Nie skończyłem jeszcze roku, gdy wybuchła I wojna światowa i ojciec, Michał Wawryk, poszedł na front w mundurze austriackim. W 1915 roku został ciężko ranny pod Przemyślem. Na specjalistyczną operację przewieziono go do szpitala w Wiedniu. Tam zmarł i tam go pochowano. Nigdy nie miałem nawet okazji zobaczyć jego grobu, chociaż wiedzieliśmy, na którym cmentarzu został pochowany.

W Łosiaczu ukończyłem 6 klas szkoły powszechnej. Byłem dobrym uczniem. Dlatego ksiądz w porozumieniu z kierownikiem szkoły zamierzali oddać mnie do seminarium duchownego. Uczęszczałem w tym celu na trzymiesięczny kurs, który prowadził ksiądz. Ale ponieważ matka była biedną wdową i nie miała renty po ojcu, który zginął jako żołnierz austriacki, nie stać jej było na czesne i do seminarium nie poszedłem.

Od lat chłopięcych kochałem książki. Ponieważ w Łosiaczu była świetnie wyposażona biblioteka Towarzystwa Szkoły Ludowej (TSL), czytałem pasjami Sienkiewicza, Kraszewskiego, Gąsiorowskiego, Karola Maya. Drugą moją pasją, podobnie jak mego starszego brata Józefa (1908-1989), była muzyka.

Obaj graliśmy na trąbce, początkowo w Związku Strzeleckim, a później w orkiestrze wojskowej. W 1936 roku poszedłem do wojska i służyłem w VI dywizjonie artylerii konnej w Stanisławowie, którego dowódcą był ppłk Marian Podkowiński.

Zdobyłem specjalizację łącznościowca i awansowałem na kaprala. Przez cały czas pobytu w Stanisławowie grałem w orkiestrze dywizyjnej na paradach, festynach i weselach. Jesienią 1938 roku ukończyłem służbę wojskową i wróciłem do Łosiacza akurat na kilka dni przed tragicznym pożarem, który strawił 58 domów w mojej wsi. Los nie oszczędził również mojej rodziny. Straciliśmy dom, ale dzięki pomocy państwa w ciągu roku udało się go odbudować.

Tuż przed wybuchem wojny Wojciech Wawryk otrzymał kartę mobilizacyjną. Z dworca w Stanisławowie jego oddział został przerzucony pod Poznań. Polacy ustępowali pod nawałą sprawnej machiny wojennej Hitlera. Jako dowódca patrolu telefonicznego Wawryk był świadkiem wielkiego chaosu, tragedii ludzi uciekających polnymi drogami i szosami.

- Uciekinierzy kłębili się na drogach - wspominał. - Wozy pełne dzieci, pierzyn, poduszek. Krzyk, lament, strach. Razem z 6. Pułkiem ułanów przebijaliśmy się pod prąd uciekinierów z zamiarem dotarcia do broniącego się Poznania. Nigdy tam jednak nie dotarliśmy.

Zapanowała totalna dezorientacja. Kręciliśmy się w kółko nocami i dniami po lasach i zagajnikach. Mój oddział miał kilka małych potyczek pod Gorzowem Wielkopolskim, a później pod Sochaczewem i Iłowem. Nie udało nam się przebić na drugą stronę Bzury przed Niemcami i tym samym zostaliśmy odcięci od Warszawy.

Do niewoli niemieckiej Wojciech Wawryk dostał się pod Iłowem. W oddziale nie było już żadnego oficera. Do końca życia pozostał mu w pamięci przeraźliwy krzyk Niemca: "Karabinen weg" (rzucić broń!). Gdy o tym mówił, miał łzy w oczach. To było największe upokorzenie, jakiego doznał w życiu.

Po krótkim pobycie w obozie jenieckim w Iłowie przewieziono go do Sieradza. Stamtąd 7 listopada 1939 roku (według zachowanego dokumentu) trafił do stalagu Altengrabow pod Magdeburgiem. Tam więziony był m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński, pracujący w kancelarii obozu. - Wówczas nie wiedziałem - wspominał Wawryk - że to taki As, dopiero po wojnie uświadomiłem sobie, że siedziałem w stalagu z jednym z najwybitniejszych polskich poetów.

Tam też więziony był Kazimierz Rudzki, któremu wyjątkową sławę przyniósł serial telewizyjny "Wojna domowa", gdzie grał jedną z głównych ról. Szczyciłem się później wśród sąsiadów, mówiąc, że to mój kolega obozowy.

Pod koniec 1939 roku Wojciech Wawryk został zwolniony ze stalagu Altengrabow, gdyż zgodził się na roboty przymusowe u bauera w miejscowości Gross Quenstadt w środkowych Niemczech.

- Sądziłem - wspominał - że będę miał tam przynajmniej lepsze wyżywienie, a pracą zabiję potworną nostalgię za domem rodzinnym. Pracowałem przy krowach i wołach roboczych. O piątej rano trzeba było być już na nogach. Na pierwsze śniadanie dostawaliśmy melasę z buraków cukrowych, na drugie dwa kawałki chleba i flaszkę kawy.

Obiad jedliśmy razem z rodziną bauera i to nas głównie trzymało przy zdrowiu. Miałem jedno podarte ubranie. Spałem w koszmarnym miejscu: w chlewie nad świniami. Było tam ciepło, ale gryzły pchły, a latem dusił fetor obornika. Byłem jednym z setek tysięcy polskich niewolników, którzy tylko za wyżywienie pracowali na dobrobyt III Rzeszy.

W Gross Quenstadt u trzech bauerów: Rimelta, Mullera i Holschumachera przepracowałem prawie pięć swoich młodych lat. Wyzwolili mnie w kwietniu 1945 roku Amerykanie.

Po odzyskaniu wolności Wojciech Wawryk przez dłuższy czas nie miał czym wracać do kraju. Panował wielki chaos i dezorientacja. Scenerię tamtych miesięcy obrazują świetnie filmy Andrzeja Wajdy "Krajobraz po bitwie" i Janusza Zaorskiego "Jezioro Bodeńskie". Byli więźniowie obozów koncentracyjnych, robotnicy przymusowi, dipisi nie wiedzieli, co dalej czynić. Wracać do kraju? Emigrować do Anglii czy Ameryki?

Dylematom nie było końca.
Wreszcie na początku 1946 roku przez Helmstadt, Hanower, Lubekę Wojciech Wawryk dotarł okrętem do Szczecina. Stamtąd razem z kolegą z robót przymusowych, Pawłem Zasuwą, pojechał do Jututowa pod Zamość.

Chciał jechać dalej do Czortkowa i Skały Podolskiej, ale na Sanie była już granica polsko-radziecka. Gdy po rosyjskiej stronie zobaczył wynędzniałych, zabiedzonych ludzi i dowiedział się, że Polacy masowo opuszczają Podole, postanowił pojechać do Katowic, by w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym dowiedzieć się, co się dzieje z jego rodziną.

W Katowicach był 26 kwietnia 1946 roku. Tam otrzymał informację, że matka zmarła w Łosiaczu, a brat z siostrami wyjechali do Popielowa na Śląsku. 10 maja 1946 roku Wojciech Wawryk dotarł do Popielowa i połączył się z rodziną.

Losy Jareckich

7 czerwca 1947 roku Wojciech Wawryk ożenił się z Heleną Jarecką (1926-2000), swoją krajanką spod Skały Podolskiej, urodzoną w Burdiakowcach, 5 kilometrów od Łosiacza. Burdiakowce - duża wieś (500 numerów) o przewadze Ukraińców - stała się w czasie wojny scenerią okrutnych mordów banderowców.

Zakatowano tam m.in. ojca Heleny, Stanisława Jareckiego (1890-1944), który był gajowym. Zabito go i zakopano w lesie skałeckim pod Gursztynem, w połowie drogi między Łosiaczem a Burdiakowcami. Jego mogiły rodzina nigdy nie znalazła.

Helena Jarecka z siostrą Danutą, braćmi Tadeuszem, Mieczysławem i Aleksandrem szczęśliwie przeżyli. 5 czerwca 1945 roku na zawsze opuścili rodzinne strony i pociągiem towarowym, w odkrytych wagonach, wyruszając ze stacji Skała Podolska, po czterech dniach dotarli do Popielowa. Pociąg w potwornym deszczu poruszał się wyjątkowo szybko, bo kierował nim ciągle pijany żołnierz rosyjski, nie zwracający uwagi na żadne znaki kolejowe.

Łosiaczanie i burdiakowianie zostali wysadzeni w Popielowie, ale ponieważ wieś zamieszkiwali mówiący po polsku Ślązacy, nie było wolnych gospodarstw. Przesiedleńcy ze wschodu zbili więc z desek wziętych z miejscowego tartaku prowizoryczne budy i czekali, aż wyjadą z Popielowa Ślązacy, uważani przez nich za Niemców.

Powstał wówczas groźny konflikt między Ślązakami, którzy nie chcieli opuścić swych domostw, a Zabużanami. Tych ostatnich nazywano "ruskimi Iwanami" lub "ruskimi Cyganami".

- Po coście tu przyjechali. Tu są nasze ziemie - słyszeliśmy zewsząd - wspominała Helena Jarecka-Wawrykowa. - W końcu dowiedzieliśmy się, że po drugiej strony Odry w Obórkach są opuszczone poniemieckie gospodarstwa.

Wynajęliśmy furmana Ślązaka i pod koniec lipca 1945 roku, w czasie gorących żniw, razem ze starszą siostrą i trzema młodszymi braćmi pojechaliśmy do Obórek. Z dobytku mieliśmy tylko krowę.

Początkowo zamieszkaliśmy w pałacyku w Obórkach. Gdy wyszłam za mąż, zaczęliśmy prowadzić gospodarstwo samodzielnie. Mąż był zawsze wielkim pasjonatem książek i gazet. Kupował je bez opamiętania. W końcu trudno je było pomieścić w domu. Co pewien czas niektóre oddawaliśmy do biblioteki szkolnej.

Najgorszy czas był za Bieruta. Wówczas wielkimi podatkami i obowiązkowymi dostawami żywca i zboża zmuszano nas do wstąpienia do kołchozu. Siedem rodzin w Obórkach, w tym i nasza, broniło się najdłużej. W końcu skapitulowaliśmy. Wkrótce jednak do władzy doszedł Gomułka i przyszły lepsze czasy.

Problemy miał znacznie dłużej młodszy brat Heleny Wawrykowej, Aleksander Jarecki (rocznik 1930), mieszkający obecnie w Rawie Mazowieckiej. Po krótkim pobycie w Obórkach trafił on do szkoły oficerskiej we Wrocławiu i z czasem awansował na porucznika. Ale przez swoje nazwisko miał pecha, bo 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Stalina, doszło do sensacyjnej ucieczki z Polski pilota-porucznika, rok młodszego od Aleksandra, Franciszka Jareckiego (1931-2010).

Ten wyróżniający się absolwent dęblińskiej "Szkoły Orląt", którą ukończył jako prymus, podczas ćwiczeń patrolu MIG-ów-15, wykorzystując duże zachmurzenie, odrzucił dodatkowe zbiorniki paliwa, by odciążyć samolot, zanurkował na pułap 200 metrów, aby ominąć radzieckie radary, i skierował się na wyspę Bornholm w Szwecji. Cała ucieczka trwała zaledwie kilkanaście minut.

Oprócz śmierci Stalina była to sensacja dnia. Franciszek Jarecki wystąpił na falach Radia Wolna Europa, otrzymał od gen. Andersa Krzyż Zasługi, spotkał się z prezydentem Stanów Zjednoczonych Dwightem Eisenhowerem i otrzymał 50 tysięcy dolarów za sprowadzenie na zachód MIG-a-15.

To, co przyniosło popularność i pieniądze Franciszkowi Jareckiemu, stało się nieszczęściem dla Aleksandra, którego podejrzewano o związki rodzinne z uciekinierem.

Dokładnie przenicowano jego biografię oraz związki rodzinne. I wtedy okazało się, że nie jest krewnym Franciszka, ale jest bratem Kazimierza Jareckiego (rocznik 1921), który był żołnierzem polskiej armii na Zachodzie u generałów Maczka i Sosabowskiego, gdzie wyróżnił się jako spadochroniarz, a po wojnie został na Zachodzie.

Dla Aleksandra, jako oficera Ludowego Wojska Polskiego, w tamtych czasach było to wyjątkowe obciążenie biograficzne - jego koledzy awansowali, a on pozostawał wiecznym porucznikiem, otoczony murem nieufności swych przełożonych.

Przez wiele lat Wojciecha Wawryka dręczyła jedna tajemnica. Otóż w Łosiaczu na Podolu mieszkało kilku gospodarzy, którzy nosili nazwisko Kuka, a we wsi nazywano ich Prusami lub Prusakami.

Gdy w 1946 r. Wawryk dotarł do Popielowa, na tamtejszym cmentarzu, ku swemu zaskoczeniu, natrafił na liczne nagrobki rodziny Kuka. Po latach, gdy poznał historię Śląska, doszedł do hipotezy, że po bitwie pod Małujowicami w 1741 r., w której to król pruski Fryderyk Wielki pokonał Austrię i na dwieście lat przyłączył Śląsk do Prus, wielu mieszkańców okolic Brzegu, nie mogąc pogodzić się z nową, represyjną administracją pruską, uciekło na wschód. Kukowie spod Popielowa przenieśli się aż do Łosiacza, bo tam była wówczas także Austria (ziemie polskie pod zaborem austriackim).

Dwieście lat później, prawem paradoksu, potomkowie Kuków, uciekając przed banderowcami, dotarli do Popielowa, nie wiedząc, że trafili na ziemie swych przodków.
Wojciech Wawryk przyjechał do mnie w 1995 r., gdyż pełniłem wówczas funkcję dyrektora Instytutu Historii UO, aby tę hipotezę potwierdzić. Wtedy też spisałem jego opowieść.

Wkrótce spotkało go nieszczęście. Spadł z czereśni i uszkodził sobie kręgosłup. Żył jeszcze dwa lata. Wcześniej zmarł jego starszy syn, Jan (1848-1996). Młodszy syn, Władysław, mieszkający dziś w Pisarzowicach, jest inżynierem rolnictwa związanym niegdyś z fabryką margaryny w Brzegu oraz zespołem doradców rolniczych w Łosiowie

Wojciech Wawryk spoczywa z żoną, synem i wnukiem na cmentarzu w Przylesiu, wśród dawnych sąsiadów z Łosiacza: Antoniego, Anastazji, Anny i Marcina Chawawków; Jana Walidudy (1928-1985); Stefana Markiewicza (1911-1985); Franciszka Pasternaka (1906-1978); Stefanii i Karola Szczykowskich; Patroneli z Osadczuków i Adama Warowych; Marii, Tekli, Mikołaja i Marcina Jakubowów oraz wielu jeszcze młodszych potomków dawnych łosiaczan.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska