Na Antarktydzie wieje prosto w twarz

Zdjęcia: Marek Kamiński Foundation
Z Jankiem Melą, który w ciągu roku, wspólnie z Markiem Kamińskim, zdobył biegun północny i południowy, rozmawia Maciej T. Nowak

- Jaka była pierwsza rzecz, którą zrobiłeś po powrocie z bieguna południowego do domu?
- Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Przede wszystkim chyba chciałem odpocząć. Byłem zmęczony. Sama podróż powrotna trwała dwie doby. Później przez cały dzień udzielałem wywiadów.
- Nie byłeś przemarznięty? Nie marzyłeś o grubym kocu i kubku gorącej herbaty?
- Nie, bo zanim wróciliśmy, to spędziliśmy dobę w Sao Paulo w Brazylii, gdzie było 25 stopni Celsjusza.
- Jak doszło do tego, że razem z Markiem Kamińskim wyruszyłeś na tak ekstremalne wyprawy?
- To dosyć skomplikowana historia. Przedtem Marka osobiście nie znałem, tylko mama miała z nim kontakt, ale dosyć słaby. Prawie trzy lata temu, po wypadku, trafiłem do szpitala na trzy miesiące. Po amputacji ręki i nogi mama chciała zaprosić Marka do szpitala, by opowiedział mi o swojej pracy i sukcesach, by było mi łatwiej żyć. Wówczas nie było jeszcze pomysłu na wyprawę. Tego spotkania nie udało się zorganizować, miałem sporo zabiegów, a Marek jest osobą bardzo zajętą. Później z grupą przyjaciół wpadł na pomysł, by pójść ze mną na biegun. Ten pomysł przekazał moim rodzicom. Jakieś dwa miesiące po wyjściu ze szpitala zabrali mnie do Marka. Wtedy mi wszystko powiedział.
- Zaskoczył cię?
- Oj, bardzo. Na początku nie wierzyłem, że naprawdę mi to proponuje.
- Długo zastanawiałeś się nad propozycją?
- W głowie to od razu się zgodziłem, ale żeby nie postępować pochopnie, chciałem mieć trochę czasu do namysłu i dowiedzenia się, jak sprawa wygląda od strony technicznej. Przeczytałem parę książek, żeby się zorientować, jak wygląda dzień polarnika. Chciałem wiedzieć, w co się pakuję. Po dwóch tygodniach się zgodziłem.
- Oprócz przygotowania teoretycznego pewnie także dużo trenowałeś przed wyprawą?
- Oczywiście. Treningi trwały ponad półtora roku. Na początku była to rehabilitacja, powrót do stanu normalnego. Dopiero później był to trening ekstremalny. Ciężki, długi i monotonny. Trenowaliśmy na ścianach wspinaczkowych, na morzu, w Zakopanem i Wiśle. Większość treningów podnosiła wytrzymałość fizyczną. Kładliśmy nacisk na długotrwały wysiłek, rower i długie marsze.
- Jak wyglądała sama wyprawa?
- To oderwanie od rzeczywistości. Po wyjściu z samolotu uderzyło mnie praktycznie wszystko: wygląd, krajobraz i odczucia. Rozmawialiśmy o tym, czy wziąć broń, jakbyśmy spotkali niedźwiedzia polarnego, ale na szczęście się na niego nie natknęliśmy.
- Ile kilometrów dziennie pokonywaliście?
- Na północy tak naprawdę niewiele. W linii prostej było to siedem kilometrów, ale przechodziliśmy po około dziesięć. Teren jest tam bardzo zróżnicowany. Są szczeliny ciągnące się kilometrami. Trzeba je obchodzić dookoła, aż skręcą albo zwężą się na tyle, że można je przejść. Jest dużo małych gór lodowych, przez które trzeba się przedzierać. Jest masa kluczenia i obchodzenia, w przeciwieństwie do bieguna południowego.
- Czyli południowy jest łatwiejszy do zdobycia?
- Tego bym nie powiedział. Taki sam dystans szybciej przejdzie się na południu niż na północy. Na Antarktydzie dziennie robiliśmy ok. 15 km, ale byliśmy dużo bardziej zmęczeni. To jest teren wysoko położony, ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza, a więc są problemy z oddychaniem. Mieliśmy bardzo mało czasu na aklimatyzację, dlatego pierwsze dni były straszne. Przeszliśmy kilka kroków i byliśmy zmęczeni. Mieliśmy świadomość, że musimy iść kilka godzin. Z każdym dniem było lepiej.
- Który biegun jest zimniejszy?
- Chyba południowy, choć temperatury są zbliżone, ok. minus 30. Najzimniej było minus 35. Na północnym biegunie nie świeci słońce, ale nie ma dużego wiatru. Na południu jest ogromna zawieja. Rzadko się zdarza, żeby nie wiało. Jak już wieje, to zawsze w twarz. W którą stronę by się nie szło, zawsze pod wiatr.
- Po tych minus 30 stopniach jakieś śmieszne minus pięć w Polsce cię nie rusza?
- Tam jest inna wilgotność. Antarktyda jest najbardziej suchym kontynentem na ziemi, bardziej niż pustynie, więc ta temperatura nie jest tak bardzo odczuwalna. Minus 30 w Polsce, przy naszym klimacie, byłoby gorsze. Wszystko zależy od wilgotności.
- Czy mieliście na biegunie południowym moment, w którym zastanawialiście się, czy nie przerwać wyprawy?
- Nie, ale pamiętam wiele chwil, w których było nam bardzo ciężko. Wiedzieliśmy, że idziemy do przodu, ale liczyliśmy się z tym, że za parę dni możemy przerwać wyprawę. Czasami brakowało wiary. To przez tę aklimatyzację. Wylądowaliśmy wieczorem, więc od razu położyliśmy się spać. Następnego dnia przeszliśmy jedynie cztery kilometry i czuliśmy, że to kres naszych możliwości. Dalej nie damy rady. Kolejnego dnia było 10 km, a później 14 km. Dwa pierwsze dni były słabe, a przed nami 187 km.
- Jak spędziliście święta Bożego Narodzenia?
- Skromnie, to był dzień jak każdy inny, 10 godzin marszu. Dopiero wieczorem, jak usiedliśmy w namiocie, wypiliśmy barszcz czerwony i zjedliśmy bigos, który specjalnie wzięliśmy na tę okazję. Śpiewaliśmy kolędy, połamaliśmy się opłatkiem i złożyliśmy życzenia. Jak na takie warunki było fajnie, ale na pewno wolałbym święta spędzić w domu przy choince i stole pełnym jedzenia. Tęskniłem za rodzicami.
- Jak wygląda sam biegun?
- Północny to zaspa jakich wiele. To miejsce cały czas dryfuje. Południowy jest inny, Antarktyda to ląd pokryty grubą warstwą lodu. Na samym biegunie jest wybudowana amerykańska stacja antarktyczna Amundsena-Scotta. Biegun widzieliśmy już z odległości 13 km. Jak go widać, to się zupełnie inaczej idzie. Sam biegun wyznacza tytanowa kula zatopiona do połowy w lodzie, obok niej jest tabliczka przyczepiona do kawałka rury. Zapisano na niej pierwsze słowa Amundsena i Scotta, którzy tam doszli. Natomiast o tym, że jest się na biegunie północnym, można się zorientować tylko dzięki GPS.
- Jaki sprzęt ze sobą zabraliście?
- Oprócz GPS mieliśmy też kompas i telefon satelitarny, którym łączyliśmy się z krajem. Wzięliśmy również palmtopy, dzięki którym edytowaliśmy zdjęcia cyfrowe i wysyłaliśmy je do Polski. Oprócz tego wielkie sanie, narty.
- Jedne sanie?
- Każdy miał swoje. Marek i Wojtek Ostrowski mieli wielkie, a ja mniejsze.
- Ale taryfy ulgowej nie miałeś?
- Musiałem je ciągnąć, ale ważyły ok. 20 kg, a ich po 100 kg. Mieliśmy sześcioosobowy namiot, w którym dobrze się czuliśmy.
- Jak wracaliście z bieguna południowego?
- Spędziliśmy tam jeden dzień, a stamtąd zabrał nas samolot.
- Wędrując dostaliście list od papieża.
- Trzy, cztery dni przed dojściem na biegun dostaliśmy informację, że otrzymaliśmy list od Jana Pawła II. W trakcie pierwszej wyprawy, z bieguna północnego wysłaliśmy telegram do papieża. Potwierdzono nam, że go otrzymał i przeczytał. Teraz dostaliśmy odpowiedź. Życzył nam, żebyśmy doszli. To było bardzo budujące. Skoro w nas wierzy papież, to musi nam się udać.
- Która wyprawa zapadła ci bardziej w pamięć?
- Chyba ta pierwsza. Była dla mnie ważniejsza, bo byłem poszkodowany, niedawno po wypadku, w słabym stanie psychicznym. Nie wiedziałem, jak będę żył. Nie widziałem sensu w życiu i nie wierzyłem, że jeszcze będę mógł coś osiągnąć. To mi udowodniło, że każdy może osiągnąć duże cele. Była też ciekawsza, bo teren był barwniejszy: szczeliny, kolorowe bryły lodu. Południe to taka lodowa pustynia.
- Jakie cechy charakteru pomagały ci w dotarciu na biegun?
- W takiej drodze bardzo ważna jest cierpliwość i wytrwałość w treningach. Najważniejsze, by je prowadzić regularnie. Po miesiącu nie czułem się silniejszy, nie widziałem efektów. Efekty przyszły dopiero z czasem.
- Wielu rówieśników chciałoby cię naśladować...
- Dostaję wiadomości, że dzięki tej wyprawie ktoś uwierzył w swoje możliwości, zauważył, że też coś może osiągnąć. Najprzyjemniejsze z tego wszystkiego jest to, że trochę udało się pomóc innym. Wyprawa jest fajna dla nas, ale jeszcze lepiej, jak możemy coś dać innym.
- Masz już plany na kolejną eskapadę?
- Na razie nie. Teraz najważniejsza jest szkoła. Jestem w pierwszej klasie liceum. Później pewnie jakieś studia. Po zakończeniu nauki chętnie czymś się zajmę. Jakieś ciekawe miejsce na pewno się znajdzie, jest ich pełno na świecie. To nie musi być na innym kontynencie, może być w Polsce.
- Skoro nie masz planów, to na pewno masz marzenia. Gdzie chciałbyś dotrzeć?
- Chyba konkretnych nie. Na razie nad tym się nie zastanawiam.

-16-letni Janek Mela z Malborka jest najmłodszym w historii zdobywcą dwóch biegunów Ziemi, a jednocześnie pierwszym niepełnosprawnym, który zdobył je w jednym roku.
Po kwietniowym zdobyciu bieguna północnego, 31 grudnia ub.r. stanął na biegunie południowym.
Janek Mela w lipcu 2002 r. został porażony prądem wysokiego napięcia, w wyniku czego amputowano mu część prawego przedramienia i lewego podudzia. Po wypadku przez trzy miesiące leżał na oddziale chirurgii dziecięcej Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku.

- Marek Kamiński już w 1995 r. jako pierwszy człowiek dotarł na dwa bieguny Ziemi, bez pomocy z zewnątrz, w jednym roku. Teraz powtórzył to osiągnięcie. W 1990 r. przeszedł przez Spitsbergen, a rok później przemaszerował przez Grenlandię. Na swoim koncie ma m.in. wyprawę do dżungli na pograniczu Meksyku i Gwatemali, a także podróż w Andy i do źródeł Amazonki. Za zdobycie bieguna północnego został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, przyznanym przez prezydenta RP Lecha Wałęsę. W wyprawie na Antarktydę Kamińskiemu i Meli towarzyszył operator TVP Wojciech Ostrowski.

PIERWSI ZDOBYWCY BIEGUNA POŁUDNIOWEGO
- Roald Amundsen - norweski badacz polarny, jako pierwszy stanął na biegunie południowym. Zdobył go 15 grudnia 1911 r., wyprzedzając o cztery tygodnie brytyjską wyprawę Roberta Scotta.
W latach 1897-99 Amundsen brał udział, jako sternik, w belgijskiej wyprawie antarktycznej na statku Belgica; później jako pierwszy pokonał przejście od Grenlandii do Cieśniny Beringa; Przeleciał nad biegunem północnym na sterowcu Norge; Zaginął bez wieści podczas przelotu samolotem z Norwegii na Spitsbergen, spiesząc na pomoc innej wyprawie polarnej.
- Robert Scott - dotarł na biegun Południowy 18 stycznia 1912 r., ale zastał tam zatkniętą norweską flagę. Załamana i wyczerpana drużyna Scotta zginęła w drodze powrotnej do bazy.

Amerykańska stacja naukowa na Antarktydzie wzięła swoją nazwę od nazwisk polarników. Założono ją w 1957 r. Jest zaopatrywana drogą lotniczą. Średnia roczna temperatura powietrza to -49,3oC. Najniższa, jaką zanotowano, to -78,9oC. Średnia roczna prędkość wiatru wynosi tu 6,5 m/s, noc polarna trwa 6 miesięcy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska