Na własny rachunek

Ewa Kosowska-Korniak
O takich jak Robert i Darek mówi się, że wyszli na ludzi. Domy dziecka, w których się wychowali, chwalą się nimi. Pokończyli szkoły, mają pracę, wiodą udane życie.

Na ogół schemat jest taki: wychowanek kończy 18 lat i ze wszystkich sił wzbrania się przed usamodzielnieniem, w domu dziecka jest mu dobrze. Nawet jak pójdzie na swoje, nie chce mu się pracować, nie zakłada rodziny. Żyje w konkubinatach. Jest bierny.
Jeszcze gorsza sytuacja jest wtedy, gdy wraca do środowiska, z którego go zabrano do domu dziecka.
- Jeśli tak się stanie, to dziecko albo szybko z tego domu ucieknie, albo stanie się takie samo jak rodzice. Jeden, drugi raz odmówi, ale za którymś tam razem sięgnie po kieliszek. Ze złości, z żalu, po to, by psychicznie znieść tę sytuację. Niestety, miałam wśród swoich wychowanków takie przykłady - mówi Helena Podwysocka, dyrektor Domu Dziecka w Opolu.
Nielicznym udaje się
założyć tak szczęśliwą rodzinę, jaką może pochwalić się Robert Wyrwalec. Z Ewą połączył go dom dziecka w Krasnym Polu, mimo iż Ewa nigdy w nim nie mieszkała. Miała szczęśliwy dom rodzinny, mieszkała w tej samej wiosce.
- Często przychodziłam do domu dziecka do swojej serdecznej koleżanki - opowiada Ewa Wyrwalec. - Dlatego dobrze znałam Roberta, lubiłam go. On i jego kolega ciągle się przy nas kręcili. Nawet żartowaliśmy sobie jako dzieci, że Robercik jest moim narzeczonym, a tamten chłopak narzeczonym mojej koleżanki.
Potem na pewien czas stracili siebie z oczu, by znów się spotkać, już jako dorośli ludzie, na dyskotece.
- Poderwałem ją i tak już zostało - uśmiecha się Robert.
- Robert jest ode mnie młodszy o cztery lata, ale swą dojrzałością zdecydowanie przewyższał moich rówieśników - twierdzi Ewa, pedagog szkolny. - Myślę, że ukształtowały go m.in. trudne doświadczenia z dzieciństwa.
Dziś mają kilkuletni staż małżeński i pięcioletnią, przesympatyczną Klaudię, oczko w głowie tatusia. Doświadczenia Roberta wyniesione z dzieciństwa odbijają się na życiu rodzinnym w jeden sposób: rozpuszcza córkę do granic możliwości, spełniając wszystkie jej zachcianki.
- Ja tego nie miałem, więc Klaudia musi mieć - to jego twarda, niezmienna zasada - opowiada żona.
W wieku 7 lat
Robert miał w Katowicach Niszowcu swój "gang" (walka na kamienie). Dwa lata później wraz z kolegami trafił na milicję, po zażyciu odurzających tabletek znalezionych na śmietniku. Gdy skończył 11 lat, przywieziono go do domu dziecka w Krasnym Polu i uważał, że stała mu się największa życiowa krzywda.
- Dziś wiem, że gdyby nie dom dziecka, skończyłbym w poprawczaku lub kryminale - mówi 27-letni Robert Wyrwalec, pracujący jako terapeuta zajęciowy w Domu Pomocy Społecznej w Nowych Gołuszowicach.
Swojej matki nie zna. Wychowywał go ojciec i jego kobiety, które co pewien czas się zmieniały. On i bracia nazywali je matkami. Ojciec pił, matki co pewien czas "ruszały w tango".
- Najfajniej było, jak wracała, bo zawsze wtedy dostawaliśmy po paczce groszków, takich drażetek - wspomina Robert.
Przez długi czas wydawało mu się, że jego rodzina jest normalna i że tak musi być. W końcu wszystkie rodziny w jego bloku wyglądały podobnie. Dziwił się tylko, dlaczego ciocia Justyna, siostra taty, nigdy nie ucieka od wujka i dlaczego wujek nie chodzi wiecznie pijany.
- Gdy trafiłem do domu dziecka, byłem najnieszczęśliwszym jedenastolatkiem na świecie, zamknąłem się w sobie, nie odpowiadałem na pytania wychowawców - wspomina Robert.
Skończyły się wakacje, zaczęła czwarta klasa. Wtedy zarówno Robert, jak i jego wychowawcy przeżyli szok. On, chłopak, którego cofnięto w zerówce (spędził w niej dwa lata, bo uznano, że nie poradzi sobie w szkole), a przez pierwsze trzy lata nauki na jego świadectwie przeważały ponaciągane tróje, stał się jednym z najlepszych uczniów w klasie. Szczególnie dobrze radził sobie z przedmiotami ścisłymi i historią.
- Byłem trzecim wychowankiem domu dziecka w Krasnym Polu, który poszedł do liceum, pierwszym, który ukończył dwuletnie studium, i na pewno będę pierwszym, który skończy studia - mówi Robert, student terapii pedagogicznej na Uniwersytecie Opolskim.
Dlaczego akurat Robertowi się udało?
- To kwestia osobowości, silnego charakteru i szczęścia - odpowiada szczęśliwy małżonek. Szczęściem było to, że trafił do małego, kameralnego domu dziecka i na ludzi, którzy chcieli i potrafili nim pokierować, pomagali, motywowali do nauki.
- To były dyrektor domu dziecka Jan Kapij, jego żona Barbara i pani Wiesia Krzysztofek, moje wychowawczynie - mówi Robert.
Robert nigdy nie znał swojej biologicznej mamy, ale - jak mówi - cztery lata temu, gdy zaczynał obecną pracę, znalazł mamę. To jego starsza koleżanka, Jadwiga Stapowicz.
- Traktuję ją jak mamę, zwierzam jej się ze swoich problemów. Ona zna moją żonę i córkę, pomaga nam we wszystkim. Człowiek, nawet jak jest dorosły, potrzebuje takiej osoby - mówi Robert Wyrwalec.
Ewa trzy lata temu skończyła studia pedagogiczne i ... siedziała w domu.
- Było nam ciężko wyżyć z jednej pensji, ale mój kierownik poprosił starostę głubczyckiego i udało się znaleźć pracę dla Ewy. W takich sytuacjach przydaje się to, że jestem wychowankiem domu dziecka. Ludzie mi pomagają.
Wychowankowie domu dziecka na ogół nie lubią się chwalić tym, skąd wyszli. Nawet, jeśli wiodą udane życie, w nowym środowisku nie przyznają się do swojego pochodzenia. Z Robertem też tak było.
- Kiedyś w liceum pani z biologii podczas zajęć powiedziała przy całej klasie, że zna mojego dyrektora. Myślałem, że ją zabiję. Ja tu skrzętnie ukrywam, gdzie mieszkam, a ona jednym nieopatrznym zdaniem zdradza moją największą tajemnicę - wspomina Robert.
Dziś wydaje mu się, że jego pozytywny przykład może być motywacją dla innych dzieci z domu dziecka.
Przykładem mógłby być
dla swoich kolegów 22-letni Darek Chrupek z Opola. Ma własne mieszkanie, ciężko pracuje, oszczędza, gdyż chce do czegoś dojść.
Mimo trudnego początku życia (do domu dziecka trafił prosto ze szpitala, urodził się z porażeniem mózgowym), miał szczęście do ludzi, zapewniono mu szybką i dobrą rehabilitację. Było ryzyko, że nigdy nie będzie chodził, dziś jest sprawnym młodym mężczyzną.
Poszczęściło mu się także z ciociami. Od małego ma dwie zaprzyjaźnione rodziny: w Chrząstowicach i Kup, u których spędzał m.in. wszystkie święta. Dzięki nim poznał normalne życie.
- Miał pozytywne wzorce, do których dążył i dąży. Założył, że musi pracować, bo chce mieć to, co widział u cioci, i to, co sobie założył osiągnął - mówi Helena Podwysocka.
- Nie jest to high life,
ale mam mieszkanie i pensję co miesiąc, to muszę być zadowolony - mówi z uśmiechem Darek. Wczoraj miał drugą zmianę, przed chwilą skończył ją odsypiać. Za pół godziny poleci na obiad, stamtąd prosto do pracy. Pracuje w co drugi weekend. Nie narzeka.
Swoją kawalerkę urządził sam. Schludna wykafelkowana kuchnia, pokój w kształcie litery "L" przedzielony lekkim regałem na części dzienną i sypialną.
- Podpatrzyłem takie rozwiązanie u cioci, zamówiłem stolarza, który zrobił mi meble - wyjaśnia Darek. Ciocie są nadal bardzo ważnymi dla niego osobami.
- Odwiedzają mnie co dwa, trzy tygodnie albo ja jestem u nich. Mamy ze sobą stały kontakt i jest to fajne - mówi Darek.
Darek nie zamierza jeszcze zakładać rodziny. - Mam 22 lata, mam na to jeszcze czas - podkreśla.
- Niestety, przykład Darka
nie działa motywująco na pozostałych naszych wychowanków - mówi dyrektor Domu Dziecka w Opolu. - Oni mu zazdroszczą, ale nie chcą pójść w jego ślady. Zawsze znajdą jakieś usprawiedliwienie dla własnej bierności.
Psychologowie dawno udowodnili, że dzieci z domu dziecka, które spędziły w nim wiele lat, boją się zakładać własne rodziny, stoją jakby na uboczu. Psychologia określa je mianem "dzieci brzeżnych".
- To dzieci, które stoją na brzegu, obserwując z dala to, co się dzieje, same nie biorą w niczym udziału - wyjaśnia Helena Podwysocka, nie ukrywając, że taką właśnie postawę przyjmują na ogół jej wychowankowie.
Zazdrości tym domom dziecka, które wychowały magistrów. Ona pracuje już 24 lata i jeszcze nie trafił jej się wychowanek, który chciałby studiować.
- Gdyby się znalazł, nieba by mu się przychyliło - wzdycha. - Oni nie mają aspiracji, wybierają szkoły zawodowe albo nawet OHP czy gimnazjum z przyuczeniem do zawodu. W szkole średniej mam dwie dziewczynki.
Zdaniem dyrektor domu dziecka to, czy komuś się uda w dorosłym życiu, czy nie, zależy w znacznej mierze od charakteru danej osoby. Największą radością dla wychowawcy jest szczęśliwa rodzina jego wychowanka.
- Mam dziewczynę, która dziesięć lat temu wyjechała ze swoim chłopakiem do Niemiec, mieszka w Baden-Baden, są szczęśliwym małżeństwem, ich dziecko chodzi już do szkoły. Dzwoni do mnie do domu, rozmawiamy godzinami i za każdym razem słyszę, że brak jej słów, by wyrazić to, jak jest szczęśliwa - opowiada Helena Podwysocka. - Również dwoje innych wychowanków wyjechało na Zachód, i tam założyło szczęśliwą rodzinę. Takie przykłady są budujące.
Pozytywnych przykładów nie brakuje Krystynie Dzierżyńskiej, dyrektor Domu Dziecka w Chmielowicach. Wychowała kilku magistrów, ma dwóch studentów i tegoroczną maturzystkę, którą zamierza również zmobilizować do studiowania.
- Mam także swoją Ewunię, wychowankę, która założyła szczęśliwą rodzinę, ma rocznego Mateuszka, studiuje pedagogikę i radzi sobie świetnie. Stale się odwiedzamy, nawet przed chwilą u niej byłam - opowiada Krystyna Dzierżyńska.
Pani dyrektor przygotowuje się właśnie do kolejnej rodzinnej uroczystości: jej kolejna wychowanka bierze za tydzień ślub. Półtora miesiąca temu urodziła śliczną córeczkę, o której Krystyna Dzierżyńska mówi: "moja wnuczka".
- Mała jest zadbana, czyściutka, nakarmiona - cieszy się "babcia". - Co chwila odbieram telefony: jaką herbatkę dać dziecku, jak ma kolkę? Jak masować brzuszek? Pomagam, wyjaśniam. Dyskretnie uczę ją także, że do maluszka mówi się pieszczotliwie, ściszonym głosem i delikatnie smyra się go palcem za uszkiem czy po policzku. Ona tego nie wie, bo nigdy nie zaznała takiego rodzinnego ciepła. Ale się tego nauczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska