Nigdy nie jest się gotowym na śmierć dziecka

Magdalena Żołądź
Magdalena Żołądź
11 kwietnia 2014. To ostatnie zajęcia Piotrka w szkole. Był radosny, szczęśliwy, uśmiechnięty. Pięknie się pożegnał.
11 kwietnia 2014. To ostatnie zajęcia Piotrka w szkole. Był radosny, szczęśliwy, uśmiechnięty. Pięknie się pożegnał. Magdalena Żołądź
Lekarze uprzedzają, że niepełnosprawni odchodzą wcześniej, ale serce matki boli tak samo, a może bardziej.

W piątek Piotrek był jeszcze na zajęciach muzycznych w Zespole Szkół Specjalnych w Opolu.

Akurat były bębny afrykańskie, jego ulubione instrumenty. Rytmicznie ruszał dłońmi nawet wtedy, gdy grupa przestała już grać. Zazwyczaj siedział cichy, zapatrzony w przestrzeń. Tym razem był radosny, ożywiony, promieniał, uśmiechał się. Jakby na pożegnanie. W poniedziałek rano do szkoły zadzwoniła siostra, powiedziała, że Piotrek przed chwilą odszedł.

A miał być dzień jak co dzień. Mama obudziła się o piątej, by podać synowi leki. Wchodzi do jego pokoju, głaszcze go po głowie - gorąca.

- Powiedziałam "oho, dzisiaj synku do szkoły nie pójdziesz". Zdążyłam podać mu lek przeciwgorączkowy, przebrałam go i zaprowadziłam do siebie do sypialni - Alicja Reterska wspomina chwile sprzed kilku tygodni. - Właśnie miałam wykręcać numer do lekarza, gdy Piotruś dostał atak padaczki. Podałam jedną porcję leku, a za chwilę był drugi atak. I trzeci, i czwarty. Ten ostatni, podczas którego stracił oddech.

Czekając na pogotowie, pani Alicja reanimowała syna zgodnie ze wskazówkami, które przez telefon słyszała od pani z pogotowia. Dwa wdechy i uciskanie klatki piersiowej, dwa wdechy i uciskanie klatki piersiowej... Przerywane tylko płaczem i prośbami: "oddychaj, synku!".

Pogotowie reanimowało Piotrka jeszcze przez godzinę. Nie udało się.

Mama katuje się wyrzutami sumienia. Co by było, gdyby wstała godzinę wcześniej i szybciej opanowała gorączkę, co by było, gdyby coś przeczuwała, co by było, gdyby...

- Wiem, że muszę przestać tak myśleć, ale nie potrafię - wzdycha pani Alicja. - Piotruś był taki niespokojny tej nocy... Obudził się o drugiej, zaprowadził mnie do siebie do pokoju, utuliłam go do snu i wróciłam do łóżka. Gdybym tylko wtedy coś przeczuwała...

Poza chwilami, kiedy syn umierał w jej rękach, najgorszy był moment, gdy trzeba było kupić trumnę. Jak można wybierać trumnę własnemu dziecku? Komu ma się podobać?
- To jakiś koszmar, tak nie powinno być. Rodzic nie powinien kupować dziecku trumny, powinno być na odwrót! - płacze mama Piotra.

Małgorzata Sołtys, wicedyrektor ZSS w Opolu, żegnała już siedmioro uczniów. Historię każdego pamięta i nosi w sercu. W szkolnictwie specjalnym pracuje od 1983 roku. Od 27 lat w szkole przy ul. Książąt Opolskich.

- I choć to kawał czasu, nie można pogodzić się z tym, że uczeń może pewnego dnia nie przyjść do szkoły - mówi Małgorzata Sołtys. - Tacy są wszyscy nasi nauczyciele i terapeuci. Mamy ogromne pokłady empatii w sobie, wzruszamy się wciąż, widząc naszych uczniów występujących na akademiach. Ale musimy też umieć zaciskać zęby, gdy stan któregoś dziecka się pogarsza. Gdy czasem trzeba pojechać na lekcje nawet do hospicjum, albo po prostu usiąść obok łóżka i w milczeniu potowarzyszyć.

Choć wiemy, jaki jest stan zdrowia niektórych naszych uczniów, nie potrafimy się przygotować na moment ich odejścia. Tak samo jak rodzic nigdy nie jest gotowy na śmierć dziecka. Nawet jeśli jest ono niepełnosprawne i lekarze uprzedzają, że umrze dużo szybciej, to taka śmierć boli tak samo mocno, jeśli nie bardziej, bo pozostawia po sobie ogromną pustkę, nie do wypełnienia.

Rodzicom dziecka niepełnosprawnego jest bardzo trudno wyjść z żałoby. Wielu nie pracuje, bo zrezygnowali z pracy, by być 24 godziny na dobę ze swoim wymagającym nieustannej opieki synem czy córką. Nie mają też wokół zbyt wielu znajomych, bo przebywanie stale w czterech ścianach nie sprzyja utrzymywaniu więzi towarzyskich.

Gdy nagle zostają sami, cisza staje się przerażająca. I brak czegokolwiek do zrobienia przy dziecku, przy którym jeszcze przed chwilą robiło się wszystko, aż czasami bolały ręce, plecy. Wtedy tęskni się nawet za tym bólem i zmęczeniem.

W takiej sytuacji jest właśnie mama Piotrka. Została sama w opolskim mieszkaniu. Męża pochowała kilka lat temu. Wtedy też zrezygnowała z pracy w handlu, by móc poświęcić się wyłącznie synowi. Zresztą na te cztery godziny, kiedy Piotr był w szkole, i tak żaden pracodawca by jej nie chciał. A tak była chwila, by zrobić zakupy, opłaty, posprzątać. Ma 47 lat i nie wie, co dalej robić. Została bez środków do życia. Nawet połowę zasiłku opiekuńczego za kwiecień musiała zwrócić, gdy Piotrek zmarł.

- Rodzice niepełnosprawnych dzieci walczą o wyższe pieniądze na ich utrzymanie. Trzeba chyba też zacząć walczyć o prawa rodziców po śmierci takich dzieci. Bo poświęcili im życie, a potem z dnia na dzień państwo zostawia ich bez środków do życia. Już nic mi się nie należy... - mówi cicho mama Piotrka. - Muszę szybko wziąć się w garść, poszukać jakiejkolwiek pracy, żebym nie oszalała w tych czterech ścianach. Choć minęły trzy tygodnie, wciąż łapię się na tym, że wstaję rano i wołam: "Piotrusiu, mama już do ciebie idzie!". Boję się, że to się szybko nie skończy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska