Ona nie jest ani dawcy, ani druga. To jest po prostu moja twarz!

Jarosław Staśkiewicz
Jarosław Staśkiewicz
Maszyna połamała panu Grzegorzowi wszystkie kości twarzy, zerwała skórę i mięśnie. Bez przeszczepu lekarze nie dawali mu szans na przeżycie, bo pacjent nie mógłby jeść ani oddychać i wciąż groziłyby mu infekcje.
Maszyna połamała panu Grzegorzowi wszystkie kości twarzy, zerwała skórę i mięśnie. Bez przeszczepu lekarze nie dawali mu szans na przeżycie, bo pacjent nie mógłby jeść ani oddychać i wciąż groziłyby mu infekcje. Jarosław Staśkiewicz
- Gdybym musiał czekać w kolejce na przeszczep, to już by mnie nie było - mówi Grzegorz Galasinski. Ale operacja to dopiero początek jego walki o powrót do zdrowia.

Rok temu ta informacja obiegła wszystkie media w Polsce. Lekarze z Sekcji Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Mikronaczyniowej Instytutu Onkologii w Gliwicach dokonali pierwszej w Polsce operacji przeszczepienia twarzy.

Jednocześnie była to pierwsza operacja tego typu na świecie ratująca życie, bo wcześniejsze 24 zabiegi były przygotowane z dużym wyprzedzeniem i dokładnie zaplanowane.

Lekarze z Gliwic nie mieli takiego komfortu - pacjent, 33-letni mieszkaniec niewielkiej miejscowości pod Oławą, uległ wypadkowi w pracy zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Pierwsza próba przeszczepienia mu skóry z uda podjęta przez lekarzy z Polanicy nie powiodła się. W Gliwicach zespół profesora Adama Maciejewskiego zdecydował się na przeszczep twarzy od dawcy, który zginął w wypadku.

15 maja, po 27-godzinnej operacji i wybudzeniu pan Grzegorz uniósł kciuk w geście zwycięstwa, bo jego silna wola w połączeniu z zaangażowaniem 100-osobowego zespołu lekarzy, pielęgniarek i pracowników szpitala uratowały mu życie.

Maszyna złapała go za głowę

Grzegorz Galasinski pracował jako operator w podoławskiej fabryce kostki brukowej. Tego dnia przyszedł odpracować zaległe godziny i razem z kolegą zaczął sprzątać linię technologiczną. - W tym miejscu kostka wyjeżdża z suszarni i trafia do maszyny pakującej - cztery łapy hydrauliczne chwytają ją, ściskają, formują i przenoszą na paletę - opowiada mężczyzna.

- Kiedy przechodziliśmy przez bramkę laserową, automat wszystko wyłączał - tak byliśmy przeszkoleni - i mogliśmy zacząć porządki, jak zawsze rano przed uruchomieniem linii. Ale wtedy sprzątania było tyle, że trzeba było podnieść blat, na którym pakowany jest bruk. I właśnie wtedy się potknąłem...

Blat przeciągnął go na drugą stronę prowadnicy, po której zwykle sunie się kostka, a czujnik prawdopodobnie wyłapał ruch oznaczający, że coś jest pod maszyną.
- Maszyna uruchomiła się i chwyciła mnie za głowę. Byłem jeszcze na tyle świadomy, że zanim całkowicie zacisnęła szczęki, zdołałem wyrwać głowę, a reszta została na maszynie - mówi mężczyzna. - Z tego, co było, pamiętam całkiem sporo, ale o tym wolałbym nie opowiadać.

Przytomność stracił dopiero w śmigłowcu, potem były trzy tygodnie walki o życie i wreszcie operacja w Gliwicach.

O sukcesie lekarzy głośno było nie tylko w Polsce. Gliwicki zespół otrzymał m.in. ogólnopolską nagrodę "Perły Medycyny", a Amerykańskie Towarzystwo Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Mikronaczyniowej uznało operację za najlepszy na świecie zabieg rekonstrukcyjny 2013 roku.

Metamorfoza po operacji

- Mam ogromny szacunek do tych lekarzy, że zdecydowali się na szybkie działanie, bo przecież tak naprawdę dopiero po zabiegu zostałem wpisany na listę oczekujących na przeszczep - mówi pan Grzegorz. - Jakbym tak trochę poczekał w kolejce, to operacja nie byłaby potrzebna...

Na jego twarzy wciąż widać długie blizny, powieka nad jednym okiem jest zapadnięta, słychać, że wypowiadanie niektórych słów sprawia mu trudność, ale mowa jest całkiem zrozumiała. Wystarczy obejrzeć nagrania w internecie sprzed roku i pół roku, żeby zobaczyć metamorfozę, jaką przeszedł od momentu przeszczepu.

To niewątpliwie sukces polskiej medycyny, ale kiedy pytamy o pomoc państwa, Galasinski nie wytrzymuje: - Że niby państwo mi pomogło? W jakim sensie? To przecież obowiązek, bo każdy z nas płaci składki zdrowotne, dla mnie to żadna łaska.

Nie można się dziwić tym gorzkim słowom, bo od roku pacjent jest zdany w dużej mierze na własne siły.

- Ministerstwo Zdrowia stwierdziło, że koszty, jakie są ponoszone przy samym zabiegu, i 2-3 miesięczny pobyt w szpitalu muszą wystarczyć - mówi pan Grzegorz. - Refundują mi jeszcze leki immunosupresyjne, czyli zapobiegające odrzutowi przeszczepionej tkanki. Ale biorąc je, muszę równocześnie brać dodatkowe lekarstwa, które osłaniają mój organizm przed immunosupresantami - i te muszę kupować już z własnej kieszeni.

Rehabilitacja polega na zabiegach fizjoterapeutycznych - pacjent musi pracować nad mimiką i motoryką twarzy, ale też nad wszystkimi mięśniami. - Bo jeśli zajęlibyśmy się tylko samą twarzą, to nie współpracowałaby z resztą ciała - tłumaczy. - Taka rehabilitacja nie jest refundowana w żadnym stopniu - i to wiedziałem już zaraz po zabiegu, zresztą w przypadku pacjentki, której przeszczepiano twarz wkrótce po mnie, jest dokładnie tak samo.

Do tego dochodzą koszty dwóch prywatnych wizyt w tygodniu u psychoterapeuty, nie mówiąc o o dojazdach, codziennym życiu, domowych rachunkach. Jakby tego było mało, pan Grzegorz wciąż leczy odleżyny - pamiątkę po pobycie w szpitalu. Środki dezynfekujące i opatrunkowe kosztują około 150 zł i wystarczają na dwa tygodnie.

- Leki będę brał do końca życia, rehabilitacja może za parę lat będzie mniej intensywna, bo teraz muszę na nią chodzić siedem dni w tygodniu. Mniej wizyt to mniejsze koszty, ale do tego droga daleka - sądzę, że przynajmniej 3-4 lata - ocenia.

W efekcie powrót do zdrowia kosztuje 7 tysięcy złotych miesięcznie. To znacznie przekracza jego możliwości finansowe, bo żyje z zasiłku rehabilitacyjnego, który wynosi 2,6 tys. zł.

Na szczęście wokół niego pojawili się ludzie, dzięki którym radzi sobie z problemami. - Na przykład rehabilitantki - panie Wilczyńskie z Brzegu podjęły się zabiegów, ale płacę dopiero wtedy, kiedy mam pieniążki. A przy tym wkładają dużo serca w rehabilitację i widać efekty - dostrzegają je znajomi, ale i ja sam widzę i czuję, że są postępy.

Wiem, że nie tylko ja mam takie problemy, to samo dotyczy ludzi po przeszczepach nerek, serca i innych operacjach, którzy wymagają leczenia do końca życia. Ale wiem też, że wiele osób z takimi problemami jak ja wstydzi się i nie ma siły walczyć. Nie chcą pomocy i żyją za skromną rentę zamknięci w domu. Ze mną było tak samo, dopóki nie spotkałem Małgosi.

Małgorzata Majcherkiewicz mieszka w Grodkowie i jest dawną znajomą Galasinskiego. - Niedawno zaprosił mnie na Facebooku, ale ponieważ przez jakiś czas byłam oderwana od internetu, bo sama miałam operację, nie wiedziałam o jego wypadku. Dlatego kiedy wstawił zdjęcie nie mogłam zrozumieć: imię i nazwisko się zgadzało, ale widziałam kogo innego - opowiada pani Małgosia.

Dopiero z internetu dowiedziała się o wypadku i poczuła, że musi pomóc. - Umówiłam się z nim, chociaż bałam się tego spotkania, ale Grzegorz pierwszy mnie przytulił i przełamał barierę.

Pani Małgorzata zaczęła go wozić na rehabilitację, ale szybko doszła do wniosku, że nie można tego tak zostawić.

- Któregoś razu telefon - dzwoni Gosia: Słuchaj, ja tak nie mogę tego zostawić, organizujemy imprezę charytatywną. Wiem, że tego nie chcesz, ale ja postaram się to z ludźmi zorganizować - przypomina Galasinski.

- Sama byłam po przejściach, miałam operacje kręgosłupa i doskonale wiem, że państwo zostawia pacjentów samych sobie. A Grzegorz był wtedy wciąż nieufny wobec ludzi, miał taką blokadę, żeby wyjść i prosić o pomoc, dlatego postanowiłam sama się tym zająć.

Przez znajomą dotarła do ludzi w Brzegu, którzy organizowali koncert dla oławianina chorego na nowotwór. Szybko złapali wspólny język z Anną Głogowską i Ryszardem Hermanem ze stowarzyszenia Brzeg 4x4, którzy zaangażowali się w sprawę całym sercem.

- Pomagamy, bo lubimy - mówi skromnie Anna Głogowska. - A ludzie i instytucje nie odmawiają pomocy. Nam bardzo pomogła Dolnośląska Fundacja Rozwoju Ochrony Zdrowia, a teraz w akcję bardzo fajnie włączyło się też Brzeskie Centrum Kultury.

- Wtedy nie miałem nawet założonego subkonta, oni pomogli mi zorganizować fundację, konto i wymyślili ten piknik - ja tylko udzieliłem swojej twarzy, a oni wszystko rozkręcili - podkreśla pan Grzegorz. - Jeśli piknik się uda, to może będę miał zabezpieczenie, jak dobrze pójdzie, nawet na dwa lata. Ale nie sądzę, żebyśmy spoczęli na laurach i nasza współpraca nie zakończy się na tej jednej imprezie.

Dzisiaj pan Grzegorz wie, że ze swoim problemem nie może się zamknąć w czterech ścianach. Chętnie udziela wywiadów, spotyka się z ludźmi, nie wstydzi się pokazać publicznie.

- Dopiero jeżeli mówi się o tym głośno, to ludzie dostrzegają, jak wygląda rzeczywistość - podkreśla. - Wcześniej słyszeli o sukcesie, czytali, że lekarze dostają oskary, więc myśleli, że państwo mnie sponsoruje. Kiedy pierwszy raz poszedłem do ośrodka pomocy społecznej po 150 zł zapomogi, bo dostałem grupę inwalidzką, to urzędnik się dziwił: - Po co panu zapomoga? Jak w telewizji powiedziałem o tym, w jakiej jestem sytuacji, to ludziom oczy się otworzyły.

Zasiłek rehabilitacyjny ma do października, potem będzie się starał o rentę. O pracy nawet nie myśli.

- I wcale nie chodzi o twarz - ona jest moja, a nie dawcy, przyzwyczaiłem się i będę z nią żył - zapewnia.

- Ale wciąż mam problemy z mówieniem i jedzeniem, a to szybko nie minie, bo żuchwę miałem w dziewięciu kawałkach. Jakby panu złamali szczękę, to złożą, bo jest jedno złamanie. A tu te dziewięć kawałków trzeba było drutować, żeby to zaczęło pracować jak należy. Na szczęście nie odczuwam żadnego bólu: ani fizycznego, ani psychicznego, czasem tylko boli mnie głowa, jak każdego człowieka. Za to czuję, że mam nowych, wspaniałych, oddanych przyjaciół, którzy przecież jeszcze kilka miesięcy temu byli dla mnie obcymi ludźmi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska