Opolanie na dalekiej północy. To nie był Kanał Ulgi

Janusz Maćkowiak, autor jest dziennikarzem Radia Opole.
To nie była wcale największy złowiona ryba.
To nie była wcale największy złowiona ryba.
Kilku młodych opolan potraktowało wędkowanie jako sport ekstremalny i wyruszyło na wielką wodę, na daleką północ Norwegii.

To była dość barwna ekipa, byli w niej: informatyk, student dorabiający jako.... stolarz, budowlaniec, muzyk, no i ja, dziennikarz. Od Kanału Ulgi, dzieliło ich prawie 3 tys km. Czekały na nich: surowy klimat, słońce stale nad widnokręgiem (bo na pólnocy Norwegii trwają teraz białe noce), wzburzone lodowate wody, dzika przestrzeń, gdzie królują prawa natury. I sporo zaskoczeń. Ale najpierw podróż. Dojazd z Opola do Gdańska - prawie 8 godzin, w korkach, objazdach. Kolejny etap - skok przez Bałtyk. To podróż promem, w kajucie. Trwa jeszcze dłużej niż jazda przez Polskę - bo 19 godzin. Następnie znów za kółkiem - przez Sztokholm, More, Trondheim, pod dnem oceanu - docieramy na wyspę Hitrę.

Willa wędkarza
Jazda drogami szwedzkimi czy norweskimi jest monotonna. Ludzi i samochodów niewiele. Fotoradarów za to dużo. Mandat za przekorczenie szybkości to nawet do 6 tys. koron . Dlatego trzeba jechać wolno, oszczędzając paliwo, które, jak na polską kieszeń, jest drogie. Litr oleju napędowego kosztuje w przeliczeniu 7 zł. Wyprawa na ocean w poszukiwaniu wielkiej ryby nie jest tania. Średnio trzeba wydać 5 tys. zł na osobę, co pokryje koszt paliwa, promu, wynajęcia domku, no i oczywiście - kutra, na którym codziennie wyruszamy na wielki połów. Mieszka się w domku nad brzegiem fiordu. Luksus. Górna część to trzy dwuosobowe pokoje, łazienka z podgrzewaną podłogą do suszenia kombinezonów i nowoczesna kuchnia - taka, w której można spokojnie przygotowywać to, co jeszcze parę godzin wcześniej pływało w zimnym morzu. Domek jest doskonale przystosowany dla turystów-wędkarzy. Jego dolna część to fileciarnia, czyli wykafelkowana hala, odpowiednio wyposażona - to tu patroszy się ryby i następnie mrozi w wielkich chłodniczych szafach. Mrożonki, których nie zje się na miejscu - można wziąć ze sobą do Polski, by przez jeszcze długie miesiące czuć smak wielkiej przygody znad fiordów.

Mewy czyhają
Wędkarską turystykę uprawiają tu nie tylko Polacy. Na oceanie spotkać można z wędką Niemców, Holendrów, ostatnio Czechów. Za to Szwedzi i Norwegowie tą formą relaksu się nie pasjonują. Sa niczym baca, którego dziwi zachwyt miastowych obserwujących wypas owiec. Morskie łowienie ryb to nie jest spokojne wędkowanie w zaciszu szuwarów. Na ocean wybieramy się niewielkim kutrem mogącym pomieścić do 7 członków załogi. Kuter jest malutki, za to fale dochodzą do 6-8 m wysokości. I jeszcze trzeba wiedzieć, że pogoda na oceanie jest bardzo zmienna. Adrenalina mrozi krew w żyłach. A na co się poluje? Przede wszystkim na dorsza, można złowić też seję, halibuta, molwę i makrelę. Średnia waga takiej zdobyczy - od 3 do 5 kg. Ale trafiają się olbrzymy. Wyciągnąć z głębokości 100-150 metrów dorsza o wadze 20-21 kg - to jest dopiero wydarzenie! Nie każdy ma szczęście i potrafi. Zdarza się, że ryba na powierzchni się urywa i wtedy pozostaje jedynie współczucie kolegów i radość mew, które nasze niedoszłe rybne filety potrafią rozszarpać w ciągu kilku minut.
Jak w szybowcu
Co ciągnie wędkarzy na morze? Czy nie przyjemniej jest czekać na rybę choćby w smażalni, gdzieś nad jeziorami, słuchając rechotu żab, a nie ryku fal, które mogą przykryć łupinkę kutra? Moi rozmówcy i towarzysze wyprawy odpowiadają jednym głosem : - Nie sama ryba, której przywieziemy trochę, by posmakować w głębi lądu w gronie rodziny i przyjaciół - jest naszym celem. Bo przy tych kosztach wyprawy to 1 kg świeżego dorsza kosztuje ok. 130 zł. Celem wyprawy jest tak naprawdę chęć sprawdzenia się w ekstremalnych warunkach. To mniej więcej takie wyzwanie jak wspinaczka wysokogórska czy skoki spadochronowe. Na oceanie jest jeszcze potężny żywioł w postaci fal, a do tego krucha wędka - bardzo delikatny sprzęt. By zawiązać haczyk przy takiej fali, trzeba mieć nie lada cierpliwość i precyzję w działaniu. - Jak w pilotowaniu szybowca - mówi Andrzej. Taka wyprawa to fajna zespołowa gra, w której finałem jest holowanie rekordowej ryby. - A mnie wyjątkowo sprzyjało szczęście, chyba dlatego, że byłem po raz pierwszy - opowiada Sławek.

Będą powroty
Wróciliśmy cali, zdrowi, bogatsi o nowe doświadczenia. Czy popłyniemy tam za rok? Oczywiście. Już teraz wiem, jak zanęcać karmazyna czy makrelę, by chwyciły za mój pilker, czyli przynętę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska