Ostatni dzień Józefa Glempa

fot. archiwum
Kamień Śląski, 340. zebranie plenarne Episkopatu Polski. O tym, że ma być prymasem, dowiedział się od Jana Pawła II w klinice Gemelli.
Kamień Śląski, 340. zebranie plenarne Episkopatu Polski. O tym, że ma być prymasem, dowiedział się od Jana Pawła II w klinice Gemelli. fot. archiwum
Jest polskim paradoksem, że człowiek, który przeprowadził Kościół przez stan wojenny i przełom ustrojowy nigdy nie stał się popularny, a najbardziej pamięta mu się niezręczności i gafy.

Dziś kardynał Józef Glemp kończy 80 lat i przestaje być prymasem Polski. Ten honorowy tytuł przypadnie teraz - zgodnie z tradycją - arcybiskupowi Gniezna. Nie będzie on jednak interrexem jak jego poprzednicy w I Rzeczpospolitej. Nie będzie też miał nadzwyczajnych uprawnień, jak Stefan Wyszyński w czasach komunizmu. Pozostanie pierwszym między równymi. Zachowa prawo do czerwonych szat, nawet nie będąc kardynałem. Będzie miał pierwszeństwo w liturgii i w głoszeniu słowa Bożego, ale epoka prymasów w dawnym stylu wraz z Józefem Glempem przechodzi do historii.

Człowiek z cienia
O tym, że ma być prymasem Józef Glemp dowiedział się od Jana Pawła II w klinice Gemelli. Papież nie dał się zniechęcić uwagą, że prymas musi być politykiem, a bp Glemp się nim nie czuje. Ledwo miesiąc po tej rozmowie, w lipcu 1981, został arcybiskupem metropolitą gnieźnieńskim i warszawskim, prymasem Polski. Decyzję trzeba było podjąć szybko. W maju tegoż roku umarł Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński, a w Polsce - niespełna rok po strajkach z sierpnia 1980 - trwał festiwal wolności. Kościół nie mógł pozostawać bez przewództwa. Pytany, czy nie boi się przewodzić Kościołowi w Polsce w trudnych czasach, Józef Glemp mówił wtedy, że każde czasy są trudne, a Kościół ma robić swoje, czyli głosić Ewangelię.

Nowy prymas nie był w Polsce szczególnie znany, ledwo od dwóch lat był biskupem diecezji warmińskiej. Wcześniej, od 1967 roku pracował w bliskim otoczeniu prymasa Wyszyńskiego. Naprawdę bliskim. Pośredni dowód na to można znaleźć w albumie "Prymas Tysiąclecia", który ukazał się w 1982 w paryskim wydawnictwie Editions du Dialogue. Umieszczono w nim ze dwie setki zdjęć Wyszyńskiego.

Na bardzo wielu z nich jest także ks. Józef Glemp. Prawie zawsze z boku. Dwa, trzy kroki za prymasem.
Pewnie nie przypuszczał, że sam nim zostanie i to na 28 lat. Te lata niełatwo podsumować. Bo z jednej strony właśnie Józef Glemp przeprowadził Kościół w Polsce przez dwa bardzo trudne doświadczenia - stan wojenny i przełom ustrojowy. I to przeprowadził skutecznie. Z drugiej był przy tym na tyle nieefektowny, że nie udało mu się przejść do legendy. Ludzie niechętni prymasowi porównywali go chętnie, zwłaszcza w stanie wojennym, do Jerzego Urbana. Obaj mają mocno odstające uszy. Sam rzecznik rządu miał kiedyś powiedzieć, że są do siebie podobni. Ale ja między uszami mam jeszcze twarz - odparował Józef Glemp.
Żadnych barykad
W 1981 klimat społeczny był taki, że gdyby prymas wezwał społeczeństwo do walki z komuną i poprowadził lud na barykady, pewnie zostałby bohaterem na miarę księdza Skorupki prowadzącego do walki lwowskie Orlęta. Tymczasem Józef Glemp mówił wtedy - zupełnie na przekór społecznym nastrojom - że głowy Polaków, zwłaszcza młodych, mogą się jeszcze przydać. Część opozycji posądzała go o brak odwagi, a nawet o kolaborację z władzą. Niesłusznie, bo kolaborantem nie był nigdy, co potwierdził IPN, mimo że namawiano go przez kilkanaście lat. A dystansując się od pochopnego nadstawiania głów, o tyle miał rację, że ich właściciele już osiem lat później zasiadali w Sejmie, w samorządzie albo szli do biznesu.

A prymas Glemp przez kolejne 20 lat prowadził Kościół w Polsce. Połowa Polaków wciąż co niedziela idzie do świątyń. To wbrew pozorom tylko o kilka procent mniej niż w PRL-u. Dzięki przeniesieniu katechezy do szkół niemal cała młodzież jest objęta nauką religii. Za rządów prymasa Glempa zreformowano administrację kościelną, a Kościół zachował autorytet u znacznej części społeczeństwa.
Jest swego rodzaju paradoksem, że człowiek, który tego wszystkiego dokonał, zostaje w pamięci wielu Polaków jako autor kilku głośnych niezręczności.

Także na koniec posługi przypomina się więc, że nazwał przeciwników krzyża w Auschwitz kundelkami, a domagającego się lustracji kapłanów ks. Isakowicza-Zaleskiego nadubekiem. Ustępujący prymas będzie się też kojarzył z niezrozumiałą dla wielu Polaków ideą budowy świątyni Opatrzności Bożej i nie dość stanowczą postawą w sprawie odsuniętych w końcu od urzędu biskupów Paetza i Wielgusa.

- Na pewno nie uniknął błędów - jak każdy człowiek - mówi ks. prof. Tadeusz Dola z Wydziału Teologicznego UO. - Pewnie nie był ani tak wybitnym mówcą, ani mężem stanu jak jego poprzednik. Ale w pamięci Polaków powinien zostać także jako człowiek wielkiej skromności i pokory. Nie porywał tłumów. Ale bardzo solidnie pracował dla dobra Kościoła w Polsce.

Swą pokorę kardynał Glemp pokazał wiele razy, kiedy potrafił się przyznać do błędu i przeprosić. Zdobył się na publiczną prośbę o wybaczenie wobec ks. Isakowicza za nadubeka. Ale naprawdę w pamięć zapadły jego przeprosiny za winy Kościoła podczas specjalnego nabożeństwa z okazji jubileuszu roku 2000 na pl. Teatralnym.

Tam prymas zrobił bardzo twardy rachunek sumienia Kościoła w Polsce. Przepraszał Boga i ludzi za kolaborację części księży w okresie PRL, za życie niektórych duchownych ponad stan i uleganie nałogom. Prosił też Boga o wybaczenie grzechów społecznych - korupcji, bezrobocia, braku szacunku dla moralności.

Krytycznie oceniał ksiażkę Grossa o Jedwabnem, ale nie wahał się zorganizować specjalnego nabożeństwa, w czasie którego biskupi błagali o wybaczenie za grzech antysemityzmu części wierzących w Polsce. Prymas nie ukrywał też, że odczuwa w sumieniu ciężar wynikający ze śmierci ks. Popiełuszki, którego nie zdołał ocalić.
Nie był drugim Wyszyńskim
Mimo tej gotowości do uznania błędów, co Polacy lubią, prymas Glemp nigdy nie stał się postacią naprawdę popularną. I chyba nie mógł nią być. Od początku oczekiwano od niego, że będzie drugim Wyszyńskim. Tymczasem nie dość, że był całkiem innym człowiekiem, to w dodatku przyszło mu funkcjonować w zupełnie innych czasach.

- Spotkałem się z księdzem prymasem kilka razy w czasie moich studiów rzymskich - mówi ks. dr hab. Marek Lis z Wydziału Teologicznego UO. - Myślę, że jego problemem było to, iż był postacią zamkniętą w sobie. To nie był Karol Wojtyła, którego jeden uśmiech i spojrzenie zapamiętywało się na całe życie. Prawnik z wykształcenia, mówił sucho i zasadniczo. Trudno więc było mu porwać tłumy. Z jednej strony nie powinno to przesłaniać jego osiągnięć. Z drugiej strony, nie wykorzystał możliwości, jakie w wolnej Polsce mają katolickie media. Radio Maryja nadal bardzo słabo współpracuje z Episkopatem Polski, Telewizja Puls, która miała być rodzinną telewizją, po 23.00 pokazuje programy opatrzone czerwonym punktem. Choć Kościół dysponuje poczytnymi tygodnikami, by wymienić choćby "Gościa Niedzielnego" czy "Niedzielę", to jednak 20 lat po przełomie nie ma dobrego ogólnopolskiego dziennika.
Prymas, chyba wiedząc, że sam nie jest charyzmatycznym przywódcą, cyklicznie zapraszał do Polski Jana Pawła II i pozostawał świadomie w jego cieniu. Wszystkie, z wyjątkiem pierwszej, papieskie pielgrzymki są dziełem Józefa Glempa.

Prymas, a historii nie zna
Mieszkająca na Śląsku Opolskim mniejszość niemiecka, a przynajmniej jej starsza część, do dziś ma do niego żal za słowa o tym, że w Polsce nie ma żadnych Niemców. Kardynał powiedział to w połowie lat 80., jeszcze za komuny.

- Było to dla nas kompletnie niezrozumiałe - wspomina Bruno Kosak, członek Zarządu TSKN. - Bolało nas to, że ktoś, kto stoi na czele Kościoła w Polsce, nie zna historii i nie wie o naszym istnieniu. Byłoby nam to łatwiej zrozumieć, gdyby jeszcze prymas pochodził z centralnej Polski, ale to jest człowiek rodem z Poznańskiego, więc wielonarodowość i wielokulturowość nie była mu obca.

Prymas bez wątpienia nie był entuzjastą niemieckości. Przyczyniły się do tego z pewnością osobiste doświadczenia z czasów wojny. Jak inne polskie dzieci w Poznańskiem nie mógł chodzić do szkoły. Przeznaczeni do ewentualnego zasiedlenia Ukrainy młodzi Polacy mieli znać tylko kilka podstawowych niemieckich słów. Na widok idących naprzeciw chłopców mundurach Hitlerjugend trzeba było uskakiwać z drogi, choćby do rowu. Uraz został na długo. Nie przeszkodziło to jednak prymasowi wesprzeć biskupa opolskiego, kiedy Alfons Nossol w 1989 wprowadzał w diecezji msze św. w języku serca.

- Zaproponowałem to - wspomina abp Alfons Nossol - powołując się na papieski dokument, wtedy całkiem świeży, "Poszanowanie mniejszości warunkiem pokoju". Biskupi reagowali bez entuzjazmu. Uważali, że jak raz się zacznie, mszy w swoich językach domagać się będą także inne mniejszości. Szczerze mówiąc, byłem bardzo smętny, bo tak wprost nie poparł mnie wtedy nikt. Koło północy przyszedł do mnie ks. prymas Józef Glemp. Powiedział, że jemu też jest przykro, że ta moja, a właściwie papieska inicjatywa została bez oddźwięku. Słuchaj, Ojciec Święty, jest autorytetem - mówił. - Więc zacznij odprawiać msze św. dla mniejszości, a gdyby cię ktoś pytał, powiedz, że to jest uzgodnione ze mną. Bardzo mi wtedy pomógł.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska