Piotr Bałtroczyk: - Zadowolenie to początek końca

Redakcja
Piotr Bałtroczyk
Piotr Bałtroczyk Sławomir Mielnik
- Uważam, że alkohol dla ludzi tak wycofanych jak ja to środek konieczny. Pomaga przełamać bariery nieśmiałości - mówi Piotr Bałtroczyk, artysta estradowy.

- To najdłużej obchodzone urodziny, o jakich słyszałam. 50 lat ukończył pan 5 grudnia, teraz mamy wrzesień, a w opolskim amfiteatrze dopiero co odbyła się jubileuszowa gala.
- Urodziny są tylko pretekstem, by jeździć z przyjaciółmi i przedstawiać program.

- Konferansjerka to nie pierwszy pomysł na życie. Były studia na wydziale nauk politycznych, asystentura na uczelni, pisanie gniewnych wierszy i utworów o przemijaniu. Wymienił pan to, co poważne, na krotochwilne. Dlaczego?
- Tak się złożyło, tym bardziej że za czasów wczesnej młodości już wiedziałem, co to przyjemności wynikające z pojawiania się na estradzie. Pocieszam się, że nie groziło mi pozostanie wybitnym poetą, a tylko taka sytuacja by mnie usatysfakcjonowała. Zaś co do uczelni... Pewno do tej pory dorobiłbym się tytułu profesora.

b>- Kiedyś trwonił pan beztrosko finansowe nagrody, dziś honoraria skrzętnie wymienia na hektary. Przygotowując się do tego wywiadu, czytałam, że kupił ich pan 40, z kolejnego tekstu wynikało, że kolejnych 60, ostatnio padła liczba 130.
- Zgadza się. Tyle jest razem, własnych i dzierżawionych, z czego 100 uprawianych w programie ekologicznym.

- Pana ojciec był dziennikarzem, matka - farmaceutką. Po kim odziedziczył pan zainteresowanie ziemią?
- Moje kułackie korzenie sięgają głębiej. Co prawda dziadek po kądzieli był nauczycielem, ale po mieczu - rolnikiem i rzemieślnikiem.

- Co dzieje się z gospodarstwem, gdy zawoła estrada?
- Zatrudniam wykształconego rolnika, ale w przyszłości zamierzam sam się wszystkim zająć.

- Czyli uprawiać owies, orkisz, łubin i konopie?
- Co to, to nie (śmiech). Zamiast konopi - grykę i gorczycę.

- Jak to jest, kiedy ogarnia pan wzrokiem swoje łany?
- Fajnie.

- Proszę namalować słowami...
- Mam dwa domy, więc zależy gdzie akurat przebywam. Z tego dla gości, z drewnianych bali, rano wychodzę na duży taras. Piętnaście metrów dalej jest rozlewisko, które kończy się ścianą lasu. Na wodzie pływają dwa łabędzie i kaczki rzadko występującej odmiany. Ostatnio zaczęła się pojawiać biała czapla, która natychmiast ucieka na mój widok. No więc wychodzę na taras, piję kawę i zastanawiam się nad sensem życia.

- Są jakieś wzruszenia, o które pan siebie nie podejrzewał?
- O, mnóstwo! Dlatego właśnie osiadłem w moich Tuławkach, 20 kilometrów od Olsztyna. Ale są to pozawerbalne doznania bardzo intymnej natury. Mogę tam, zwłaszcza pod działaniem środków wyskokowych, godzinami patrzeć w jeden punkt i podziwiać jego rozmaite barwy i odcienie, w zależności od tego, jak pada światło.

- Czytałam, że napoje wyskokowe się skończyły. Tak jak i "deprechy".
- Nie powiedziałbym, niemniej wszystko jest w miarę pod kontrolą. Uważam, że alkohol dla ludzi tak wycofanych jak ja to środek konieczny. Pomaga przełamać bariery nieśmiałości.

- Pan i nieśmiałość? Trudno w to uwierzyć, ale niech tam... Rodzina - żona, synowie - pomagają przy gospodarstwie?
- Można powiedzieć, że moje życie rodzinne już nie istnieje.

- Lekarz niedawno zwrócił uwagę, że powinien pan przystopować.
- Po zawale zabronił mi jeździć na nartach, ale po dwóch latach mam tego dość i szykuję wyjazd do Włoch. Albo przeżyję, albo nie przeżyję.

- 80 tysięcy kilometrów za kółkiem, do tego 20 tysięcy na motorze, które pan co roku pokonuje, robią wrażenie.
- Jeżdżę już trochę mniej, choć mam niemało samochodów i kilka motocykli. W większości poruszam się z kierowcą. Bez kierowcy będzie tego ze 40 tysięcy.

- Miał być pałac, hotel, miała być restauracja. A może już zdążył pan wszystko zbudować?
- Jest tylko zabytkowy młyn wodny, prawdopodobnie ostatni czynny na mojej rodzinnej Warmii. Służy jako baza dla gospodarstwa i usługowemu mieleniu zbóż. Zrezygnowałem z rozwijania działalności.

- Szkoda tym większa, że zmarnuje się pana kucharski talent.
- Nie da się wszystkiego ogarnąć. Wystarczy, że jeżdżę na występy i doglądam pól i sadów.

- Podobno w kuchni wykorzystuje pan jakieś bardzo złożone receptury...
- Gotuję już rzadziej, ale nadal chętnie piekę, duszę i marynuję. Bawi mnie komponowanie potraw z resztek makaronów, tart z warzywami, jestem dobry w dziczyźnie, w pasztetach, radzę sobie z faszerowanymi zającami, z dzikimi kaczkami.

- Gdyby mógł pan nakarmić cały amfiteatr - załóżmy, że doszłoby do cudownego rozmnożenia jedzenia - co by pan zaserwował?
- Jesień idzie, więc może gęsinę?

- Jak czuje się jeden z najbardziej w tym kraju utalentowanych konferansjerów, kiedy musi zapowiedzieć kabaret nie do śmiechu, a takich mamy większość, czy urodziwą dziewczynę, która niestety śpiewa?
- Nie wiem, czy pani zauważyła, że zapowiadam coraz rzadziej, między innymi z powodu takich właśnie sytuacji. Zrobiłem się bardziej wybredny w wyborze kontraktów. Ostatni duży koncert, który prowadziłem, to był festiwal w Opolu.

- A wcześniej? Był kłopot z ukryciem własnych emocji, własnych ocen?
- Kilka razy przeżyłem rodzaj smutku, a nawet hańby. Tak się starałem, a tu wychodzi jakaś łajza - jakby mi ktoś w serce napluł. Wielu propozycji nie przyjmuję i nadal będę odmawiał.

- I jest pan zadowolony z obecnego stanu rzeczy?
- Zupełnie nie. Zadowolenie w tym fachu oznacza początek końca. Moim zdaniem nieustannie należy myśleć, czym zaintrygować publiczność.

- Ma pan jakąś wizję, dokładne wyobrażenie na temat swojej roli?
- Oczywiście. Skoro kobyłka u płota, skoro zdecydowałem się na estradę, trzeba wyciągać konsekwencje. Ograniczyłem działalność jako zapowiadacz, żeby nie odczuwać rodzaju zniechęcenia, w to miejsce mam własny program, rodzaj monodramu, który trwa półtorej do dwóch godzin i dość dobrze się sprzedaje.

- Kiedy czekam za kulisami, by zadać kolejne pytania, słyszę pana głos, następujące po nim salwy śmiechu, po czym historia się powtarza. Trochę żal, że zrezygnował pan z innych życiowych ról...
- Pogodziłem się z sytuacją, z tym, że zostałem satyrykiem. Pewno wolałbym się definiować jako poeta, ale skoro już nie param się literaturą - wróciłem jedynie do grania na gitarze - a mam rodzaj naturalnego talentu estradowego i, po wielu latach praktykowania, łatwość kontaktu z publicznością i tak zwanego ryja, to czemu nie? Ludzie już mnie znają. Kiedy wychodzę na estradę, pewno zastanawiają się, co znowu Bałtroczyk wymyślił.

- Publiczność ma różne oczekiwania...
- Staram się jej nie schlebiać. Kieruję się przekonaniem, że stale należy dostarczać czegoś nowego. Przy czym zdaję sobie sprawę, że nie jestem tak kreatywny, jak bym chciał, jak np. Jerzy Kryszak, który ma kapitalny talent do przetwarzania, ani nie było mi dane zostać tak znakomitym autorem jak Robert Górski. Monologi muszę przeżyć i wielokrotnie przetrawić, zanim odpowiednio zabrzmią.

- Za to potem jest łatwiej...
- Oczywiście. Wystarczy sięgnąć do pełnych szufladek.

- Cóż, trzeba płacić jakąś cenę za hektary...
- Nie ukrywam, że estrada jest miejscem, gdzie zarabia się godziwe pieniądze, z drugiej strony - nie powiem, że dokładam do gospodarstwa, niemniej jest to działalność wykonywana poniekąd con amore. Cieszy to, że powstaje coś z niczego, że udaje się znaleźć w życiu jakiś głębszy sens.

- Pewno z okazji urodzinowej rozmowy powinnam zadbać o - tu powołam się na pana słowa - "bukiet polnych kwiatów przecudnej urody", ale go nie mam.
- I dobrze, boby się zmarnował. Szkoda byłoby także wysiłku "dziewcząt w strojach ludowych", które by go wręczały.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska