Po śladach przestępstw

Marian Czajkowski

Przestępca zawsze zostawia ślady na miejscu przestępstwa lub zbrodni. Nad ich wykryciem pracują kryminolodzy i inne wyspecjalizowane służby śledcze. Niezwykle istotną rolę, zwłaszcza w wykrywaniu sprawców zbrodni, odgrywają medycy sądowi.
W latach siedemdziesiątych jedynym lekarzem medycyny wykonującym zawód medyka sądowego był na Opolszczyźnie Marian Czajkowski, wieloletni kierownik Pracowni Anatomo-Patologicznej w Brzegu, asystent prof. Zygmunta Alberta na Katedrze Anatomii Patalogicznej Akademii Medycznej we Wrocławiu. Swoje doświadczenia z ponaddziesięcioletniej praktyki medyka sądowego zawarł w wydanej w tych dniach, przez brzeską Firmę Wydawniczo-Reklamową Ad&An, książce zatytułowanej "Przestępca zostawia ślad". Autor wspomnień przeprowadził ponad sześć tysięcy sekcji. Nie ukrywa, że przedstawiciele jego zawodu często byli i są traktowani przez lekarzy innych specjalności jako zwykli krajacze zwłok. Dzięki wiedzy Mariana Czajkowskiego udało się rozwikłać kilkanaście trudnych spraw kryminalnych. Dziś trzy z nich, opisane w książce.

Zabójcza miłość
Ryszard z Bożeną żyli po bożemu. Mieli dwie córki i jako tako zabezpieczony byt. Ojciec rodziny, choć w sile wieku, trochę niedomagał. Pokwękał trochę u lekarza, który skierował go do sanatorium.
Tutaj Ryszard odżył. Pomogło mu świeże powietrze i pani Tereska. Gorące uczucie nie przestało łączyć dwojga wraz z końcem turnusu. Można powiedzieć, że rozgorzało jeszcze bardziej po sanatorium. Ryszard doszedł do wniosku, że ze swoją żoną Bożeną już go nic nie łączy, więc wybył z domu, a potem się rozwiódł. Tereska, mająca krewnych w Australii, postanowiła udać się na antypody. Naturalnie wraz z Ryszardem. Może urządzimy się tam na stałe? - myśleli.
Ryszardowi do sfinalizowania wyjazdu potrzebna była zgoda byłej żony. Obciążony był alimentami - stąd ten warunek. Zgodę uzyskał pod warunkiem zostawienia telewizora.
Około szesnastej Ryszard jest już w mieszkaniu Bożeny. Bawi się z córkami, a ze swoją byłą żoną wypija butelkę wódki. Alkohol powoduje, że przysychają dawne rany i urazy. W Bożenie budzi się kobieta. Rozbiera się do bielizny, zachowuje zalotnie.
Jej zabiegi odnoszą skutek. Ryszard także zrzuca ubranie. Zostaje w samych spodenkach, córki tymczasem śpią w drugim pokoju. Dochodzi do pieszczot. W pewnym momencie Bożena ściska Ryszarda tak mocno, że ten aż syczy z bólu. Uderza kobietę w twarz. Bożena pada na podłogę. - Nie dam ci za to zgody na wyjazd - mówi urażona, trzymając się za szczękę. Ryszard ubiera się i wybiega wzburzony z mieszkania. Pije dla ukojenia nerwów.
Potem wraca do byłej żony.
- Bardzo mi zależało na tym wyjeździe - powie potem przesłuchującemu go prokuratorowi.
Po jego powrocie Bożena znów staje się seksualnie nachalna. Ciągnie Ryszarda na łóżko. Mężczyznę denerwuje ta rozwiązłość. Mimo że nie łączą go już z Bożeną więzy formalne, odczuwa coś, co psychologowie określają mianem "zazdrości na zapas". Bo przecież na miejscu Ryszarda mógł być każdy inny, jakiś tam pierwszy lepszy.
Bożena jest mocno pijana, to nie ulega wątpliwości. Dla Ryszarda okoliczność sprzyjająca - postanawia zrealizować swe wcześniejsze zamiary. Łapie kobietę za szyję i trzyma tak długo, aż Bożena pada na podłogę. Potem przeciąga ciało do łazienki. Idzie na strych i przynosi sznur do bielizny. Wiąże pętlę, zakłada na szyję byłej żony. Drugi koniec sznura przywiązuje do rury. Naciąga, wychodzi...
Początkowo funkcjonariusze sądzili, że mają do czynienia z samobójstwem. Kobieta była w depresji, upiła się, puściły hamulce - wzięła sznur i powiesiła się w pozycji klęczącej.
Ta wersja o mało nie ostała się. O tym, że było inaczej, zadecydowała moja spostrzegawczość medyka sądowego. Zauważyłem bowiem na szyi denatki, nieco poniżej pręgi od sznura, drugą pręgę, o wiele mniej wyraźną. To obudziło mą czujność. Bożena nie mogła przecież dusić przed śmiercią samej siebie!
Ryszard przyznał się do zabójstwa, lecz potem wszystko odwołał.
- Poddusiłem ją tylko, a potem zostawiłem na wersalce, resztę zrobiła sobie sama - tłumaczył.
Sąd nie dał mu wiary i skazał na 15 lat więzienia.
W całej tej historii niezwykle interesujące są jeszcze dwa momenty. Pierwszy to sposób, w jaki doszło do zgłoszenia o śmierci Bożeny. Zgłosił... sam Ryszard. W poniedziałek namówił kolegę, aby ten poszedł z nim do Bożeny.
- Chcę od niej odkurzacz pożyczyć, a jak będę sam, to mi go nie da - powiedział.
Otworzyła im jedna z córek. Ryszard zaczął się rozglądać po mieszkaniu, w pewnym momencie otworzył drzwi do łazienki.
- Popatrz, co ona sobie zrobiła! - zawołał do kolegi.
Pozostanie tajemnicą, dlaczego córki Ryszarda, sześcio- i czternastoletnia, obcując przez dwa dni ze zwłokami matki, nikomu o tym nie powiedziały.
Popiół na wzgórku Wenery
Dziewczynę znaleziono niedaleko domu. We wsi tuż pod Z. wracała z pracy. Do wsi od autobusowego przystanku trzeba było przejść zaledwie kilkadziesiąt metrów. Tego wieczoru Maria S. do domu nie doszła.
Doktora wezwano do rutynowej obdukcji zwłok. Wszystko wskazywało na mord z lubieżności. Maria S. została pogryziona po wargach i piersiach. Potem uduszono ją. Wreszcie morderca otworzył torebkę dziewczyny, znalazł szminkę. Wepchnął jej, bynajmniej w usta. Po "robocie" miał czas na spokojne wypalenie papierosa. Strzepywał tam właśnie.
Dwa tygodnie później miał być jej ślub. Przesłuchano setki ludzi. Bez skutku.
Minęło półtora roku. Irena K., kelnerka z S., zaprosiła do domu swego świeżo poznanego chłopaka. Byli jej rodzice, brat. Towarzystwo przypadło sobie do gustu. Suto zakrapiana kolacja rychło zmęczyła domowników, szczególnie brata Ireny. Kac obudził go w środku nocy, suszyło jak cholera. Wszedł do kuchni. Siostra z kawalerem stali przy oknie. W pozycji niedwuznacznej. Brat przeprosił i wycofał się szybko.
Suchość w gardle nie pozwalała mu jednak spać. Zdziwił się, gdy nagle usłyszał trzask zamykanych frontowych drzwi. Co do cholery? Jeszcze raz zajrzał do kuchni. Siostra leżała naga na podłodze. Wyglądało na to, że śpi. W kuchence wszystkie kurki były odkręcone. Krzyk brata obudził cały dom. Irena się otruła!!!
Kurki morderca otworzył dla niepoznaki. Wszyscy go widzieli, nie mógł się maskować. Zresztą nawet się nie starał. Roberta szybko znalazła policja.
W trakcie sekcji zwłok Ireny od razu przypomniałem sobie ofiarę sprzed półtora roku, tę znalezioną na drodze przed domem. Podobne ugryzienia, tak samo uduszona. Wreszcie papierosowy popiół na wzgórku Wenery i przedmioty wepchnięte w narządy rodne.
Robert potwierdził, że zabił Irenę, lecz nie chciał przyznać się do wcześniejszego morderstwa. Z poprzednią ofiarą, Marią, mieszkali w tej samej wsi, znali się od dziecka. Śledczy przesłuchiwał go na okrągło. Pomogły ustalenia lekarza. Podobna technika morderstwa świadczyła na niekorzyść podejrzanego. Mordercy często stosują metody jakby przez kalkę. U lubieżników właściwie nie ma odstępstw od tej zasady.
O jedenastej w nocy zadzwonił telefon. Mówił śledzczy. Mamy go, doktorze! Przyznał się do zabicia poprzedniej ofiary.
Robert wyjaśnił, że nie wie, jak się kocha z dziewczyną. Nie był impotentem, a mimo to nigdy nie udało mu się przespać z kobietą. - Maria nawet się nie broniła - opowiadał w śledztwie. - Gdy zobaczyła, że nie daję rady, chciała nawet pomóc.
I to ją kosztowało życie. W przypadku Ireny, tej nocy w kuchni, wyrokiem było jedno jej słowo, jakaś cierpka uwaga plus ironiczny ton i uśmieszek.
Ludzie oceniali Roberta zupełnie inaczej. Wielu nie chciało wierzyć, że to on jest mordercą. Owszem, po pierwszym morderstwie był jednym z podejrzanych. Środowisko wystawiło mu jednak tak pozytywną opinię, że nawet nie próbowano go dokładniej sprawdzać. Roberta szczególnie lubiły kobiety, był wrażliwy, subtelny, nieśmiały, miły i uczynny. W jego przypadku ta dzikość serca brała się stąd, że nie mógł sobie poradzić ze swoją męskością, a właściwie z jej brakiem.
W sprawie Marii zgubił go popiół. Jakiś impuls, który po morderstwie kazał mu zapalić papierosa. Spokojnie przypatrywać się ofierze i odnajdywać na jej ciele miejsce na popielniczkę.
Bo nie znała męskiego ciała
Piękna była. Długie włosy, długie nogi, oczy jak dwa węgle, figura modelki. Lubiła zabawy, dyskoteki i towarzyskie spotkania. Wodzili za nią oczami mężczyźni, a chłopcy na dyskotekach marzyli o tańcu z nią. Ona jednak była wybredna. Wszelkie przeciętne chłystki, co to im się wydaje, że mogą mieć na krótko każdą laskę, nie miały szans. Prześlizgiwała okiem po torsach i bicepsach i sama decydowała, z kim pójdzie w tango. Wybrańcy byli po tańcach uszczęśliwiani w niekrępującym pokoiku na pięterku. Jedni doznawali zaszczytu na jedną noc, ale bywało, że bardziej atrakcyjni mogli liczyć na bisy. I tak jakoś leciało.
Pewnego pięknego wieczoru na dyskotekę do miasteczka przyjechało kilku obcych chłopaków. Jola rzuciła na nich okiem i już miała wybranego. Ściągnęła go wzrokiem (każda dziewczyna to potrafi) i już był w jej ramionach. To był szał, nie taniec. Wirowali, kolebali biodrami, patrzyli sobie w oczy. Niewiele mówili do siebie, ale się rozumieli. W chwilach tanecznego przytulania słyszeli bicie swoich serc.
Resztę nocy i cały następny dzień drzwi pokoiku na pięterku były zamknięte na cztery spusty. Co się działo za nimi, pozostawmy wyobraźni czytelnika. Być może nie padło jeszcze wtedy słowo "kocham", ale żarliwe oddanie Joli świadczyło o tym, że ten chłopak to jest to.
- Przyjdziesz na tańce znowu? - pytała.
- Ależ tak, oczywiście - zapewniał Janek.
Żeby go tylko nie spłoszyć - myślała Jola. Przyjechał. Przebywał do miasteczka coraz częściej.
Pewnej gorącej nocy szepnęła mu do ucha:
- Kocham cię. Kocham cię tak bardzo, że chcę zostać twoją żoną.
Janek jakoś to serdeczne wyznanie przyjął z milczeniem. Od tego czasu rzadziej zaglądał do miasteczka i krócej przebywał w pokoiku na pięterku. Wreszcie przestał w ogóle przyjeżdżać.
- Targała mną okropna zazdrość - opowiadała mi później Jola. - Nie może mnie porzucić ktoś, kogo obdarzyłam tak gorącą miłością. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego tak się stało, że się do mnie zniechęcił? Czułam, że znalazł sobie inną. Żyłam w okropnym napięciu i przemyśliwałam, jak go ukarać za tę zdradę. Zadzwoniłam do niego, by przyjechał do mnie na ostatnią randkę.
Nie robiłam mu wymówek, mimo że miałam tak ogromny żal. Zaczęliśmy, jak zwykle, miłosną grę. Tak kochałam te chwile. Tym razem jednak umysł mój zaprzątała jedna myśl - ukarać go! Pod poduszką miałam przygotowaną brzytwę. W momencie, gdy następowało zbliżenie, sięgnęłam po nią i pociągnęłam lekko po tym, co mężczyznę określa mężczyzną. Nagle poczułam, jak na moje łono buchnęło gorąco. To była krew Janka. Jemu głowa opadła na moje piersi. Uwiądł jak kwiat, a tego przecież nie chciałam. Chciałam go tylko drasnąć, by popamiętał, że nie może mnie zdradzać. Stało się inaczej - zabiłam go.
Jola, nie znając fiziologii i anatomii męskich części ciała, nie wiedziała, że ten właśnie narząd wypełniony jest w czasie erekcji krwią. Skaleczenie, przecięcie ciał jamistych powoduje natychmiastowy krwotok i zgon.
Pytałem ją, czy zdawała sobie sprawę z tego, co robi,
- Ja się w ogóle nie znam na anatomii, na męskiej budowie ciała - mówiła przekonywująco.
Sąd, rozpoznajac tę sprawę, miał problem - jak zakwalifikować ten czyn. Nie było to zabójstwo - stwierdzono, więc przyjęto wersję "pobicie ze skutkiem śmiertelnym".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska