Polakom nie udało się wyzwolić z niewolniczo-folwarcznej mentalności

Redakcja
sxc
W polskich firmach rządzą układy folwarczno-pańszczyźniane, a nasz kraj przegrywa właśnie swoją kolejną szansę rozwojową - mówi socjolog, prof. Janusz T. Hryniewicz.

Gdy opublikował pan książkę "Stosunki pracy w polskich organizacjach" - zawrzało. Udowadniał pan, że w polskich firmach pracownicy to chłopi i dziewki pańszczyźniane, a menedżerowie to despoci i autokraci wzorujący się na panach pańszczyźnianych. Książka była opublikowana 7 lat temu i mam nadzieję, że wiele w polskiej kulturze biznesu się jednak zmieniło...
Dlaczego?

Bo Polacy pracują za granicą, a potem część z nich wraca do kraju, przywożąc dobre wzorce zarządzania firmą. Wiadomo - podróże kształcą.
Otwartość na świat sprawia, że do menedżerów polskich powoli dociera, iż zarządzanie w oparciu o emocje należy zastąpić racjonalnym kalkulowaniem celów i otwarciem na ludzi - podwładnych. Ale dociera z ogromnymi trudnościami wynikającymi zresztą nie tylko z uwarunkowań historycznych i kulturowych. Wciąż jednak mamy brak bodźców zewnętrznych sprzyjających zmianie kultury zarządzania. Nasz rynek pracy jest bowiem taki, a nie inny i w związku z tym polski pracownik jest w znacznie gorszej pozycji niż jego szef. To od kierownika - a nie od wartości pracownika - zależy, czy ów pracownik będzie miał pracę czy nie, a posiadanie pracy w polskich realiach jest wartością niemal bezcenną. Ten czynnik sztucznie dowartościowuje pozycję kierownika w relacjach z pracownikami. Inny ważny czynnik to słabość polskich związków zawodowych, należy do nich relatywnie mało pracowników w Polsce. Na przykład w Skandynawii 80 procent pracowników należy do związków, w Polsce - według różnych danych - 15-20 procent. Więc jak już takie związki są, to menedżer się z nimi nie liczy.

Bo - opierając się na folwarcznych wzorcach - jest despotą, a nie demokratą?
No, umówmy się, że jednak są w Polsce menedżerowie demokraci. Z badań wynika, że około 20 procent menedżerów w Polsce to właśnie demokraci. I - co ciekawe - w administracji publicznej owych szefów demokratów jest najwięcej. Mój kolega z pracy to przebadał. W administracji publicznej jest więcej demokratów, bo mamy tam też inną siłę roboczą - w urzędach pracują osoby bardziej wykształcone. A wracając do związków zawodowych - ich słabość wynika także z pewnych patologicznych sytuacji. Wysokie związkowe pensje działaczy, przywileje... To oczywiście wyjątkowe zjawiska mające miejsce w wielkich zakładach pracy, ale nagłaśniane i sprzyjające tworzeniu złej opinii o ruchu związkowym. Z racji słabości związków zawodowych dąży się do traktowania pracowników w sposób zindywidualizowany, a nie jako część grupy. Władza nad indywidualnym pracownikiem jest większa. Pojedynczemu pracownikowi można zaproponować gorszy kontrakt, grupie pracowników reprezentowanych przez związki już nie tak łatwo. Oto dlaczego szefowie polscy wciąż nie mają zewnętrznych bodźców do tego, aby odchodzić od autokratycznego kierowania. Polscy kierownicy nie mają też powodów, by traktować władzę jako przywilej kierowania pracownikami, oparty na jasnych zasadach kontraktu czy układu zbiorowego. Podróże, otwarcie na Europę nagle tego nie zmienią.

To dlatego menedżerowie zagranicznych koncernów, gdzie kultura i etyka zarządzania jest wyższa, po przejęciu polskich firm z demokratów zamieniają się w despotów? Przeskakują z owczej skóry w skórę wilka.
Tym razem porozmawiajmy o samych pracownikach. Ich także dotyczy folwarczność rozumiana jako wyuczona bierność intelektualna, bierność w ogóle. Z moich badań wynika, że 60% polskich pracowników woli takiego kierownika, który nie będzie pytał o opinię, tylko dokładnie powie, co i jak zrobić. Uważam, że to wynik zatrważający. Jak kierownik czegoś nie powie, to pracownik tego nie zrobi. Takie nastawienie wymusza odgórny styl kierowania. I dlatego zachodni menedżer, jak przyjedzie do Polski, dostosowuje się do pracowniczych realiów, zapomina o demokratycznym stylu zarządzania. Jest zmuszony do bardzo drobiazgowego planowania i równie drobiazgowej kontroli. To nic innego jak odgórny, autokratyczny styl kierowania.

Mówi pan i pisze, że jednym z elementów polskiego stylu zarządzania jest "łapanie pod kolana". Co to znaczy?
Autokratyczni menedżerowie mają dużą emocjonalną potrzebę czucia się akceptowanym przez załogę, oni są niemal od tego uzależnieni. Mogą wpaść w pułapkę manipulacji i doceniać tych, którzy zasłużyli sobie nie pracą, ale tym, że uśmiechają się do szefa, coś tam mu "uprzejmie doniosą" albo podpuszczą na kogoś. Tacy kierownicy są łasi na gesty służalczości.

A taki donosiciel-podpuszczalski ma już karierę zapewnioną, na zasadzie mierny, ale wierny?
Tak. Z tym, że kierownicza emocjonalna potrzeba akceptacji nie dotyczy wszystkich autokratów. Są też tacy, którzy uważają się za nieomylnych innowatorów omnipotentnych. Oni zwykle czują się wyalienowani ponad grupą i uważają, że nie potrzeba im szacunku pracowników. Są przekonani, że samo bycie kierownikiem stawia ich ponad resztą. Są nastawieni bardzo restrykcyjnie wobec pracowników.

Pracownicy nie uciekają od szefa-boga?
Pracownicy reagują podobnie jak dzieci w szkole, które mają ostrego nauczyciela. Za plecami nauczyciela robią mu psikusy, gwiżdżą. W firmie jest podobnie. Kierownik o tym wie i to utwierdza go w przekonaniu, że od grupy należy się izolować. Dalszy etap jest taki: kierownik jest wyalienowany, pomiędzy nim a grupą jest bardzo słaba komunikacja. Wówczas pojawia się zapotrzebowanie na informatorów donoszących, co dzieje się w grupie, jakie są nastroje. Bo przecież kierownik też jest od grupy uzależniony, jeśli grupa ostentacyjnie odmówi mu posłuszeństwa - straci pozycję. Agenci działają w oparciu o relację dwustronnych korzyści: szef wie, co się dzieje w grupie, agenci mają mocniejsza pozycję w firmie i - poza tym - głoszą w swej grupie, że szef nie jest taki zły...

Ciekawa jestem, ile osób czytających ten wywiad właśnie zrozumiało, co tak naprawdę dzieje się w ich firmach?
Nie wykluczam, że wiedzą i świadomie w tym uczestniczą. Pamiętajmy, że owa folwarczność cechuje obie strony - i pracowników, i zarządzających.

Nie ma pan wrażenia, że instytucje, które - z zasady - są powołane do pilnowania, aby w polskich firmach panowały bardziej cywilizowane niż folwarczne warunki pracy i zarządzania - nie wykonują swych zadań? Ich słabość tym bardziej rozzuchwala autokratów. Na przykład na Opolszczyźnie w jednym z koreańskich koncernów wydano "regulamin" nagradzania pracowników puszką coli i karania odbieraniem należnych urlopów. To było jawne szydzenie z kodeksu pracy.
Rzeczywiście to jest tak, że prawo pozostawia często pracownika samemu sobie. A władza publiczna, w tym samorządowa, jest w trudnej sytuacji. Przecież przedsiębiorcy, także tacy, o których pani mówi, więc jawnie łamiący prawo pracy, są jednak cenieni za to, że dają etaty, płacą podatki, wpływają na poprawę lokalnych warunków życia. A że w samej firmie nie zawsze dzieje się tak, jak powinno? Cóż: "To ich biznes". Znów pojawia się kwestia związków zawodowych. Trzeba dokładnie przewartościować i przemyśleć ich rolę w polskich realiach. Szczególnie że obecnie na świecie znaczna część doktryn gospodarczych gloryfikuje politykę kosztową - a dokładniej cięcia kosztów, co odbywa się ze szkodą dla pracowników.

Gdy przeczytałam pana teorie folwarczne, byłam zaskoczona, że w polskich układach pracownik-pracodawca dominują zależności sprzed 500 lat, a nie na przykład popeerelowskie. Wprawdzie stosunki pańszczyźniane utrzymywały się w Polsce bardzo długo, ale bliższe nam są przecież czasy socjalistycznego antyetosu pracy.
W socjologii istnieje coś takiego jak procesy długiego trwania, tendencje raz zapoczątkowane potrafią trwać po kilkaset lat. Wtedy, gdy zachodni Europejczycy zdobywali pierwsze doświadczenia w kapitalistycznych przedsiębiorstwach, Polacy wciąż tkwili w folwarkach. Przekazywanie wzorów kulturowych z pokolenia na pokolenie ukształtowało stosunek Polaków do pracy i kierowników i polskich kierowników do podwładnych. Socjalizm i PRL to było nic innego jak - oczywiście nie intencjonalne - odwzorowanie struktur feudalnych. W feudalizmie było myto na drogach, w Polsce Ludowej rolnik z jednego województwa nie mógł sprzedać swych jabłek czy marchewki na targowisku w innym mieście. W Polsce feudalnej nie rynek decydował o warunkach gospodarowania folwarkami, podobnie w PRL ignorowano prawa rynku, zastępowano je gospodarką planową, odchodzono od pieniędzy. Polska Ludowa stworzyła strukturalne warunki, aby wzorce folwarczne się ożywiły, aby zostały wydobyte przez Polaków na światło dzienne z głębokich pokładów podświadomości.

I to, co - z pozoru - było charakterystyczne dla PRL-u, na przykład nieszanowanie własności firmy, rozkradanie sprzętu, nieprzejmowanie się własnymi obowiązkami - to tak naprawdę folwarczna pozostałość.
Szczególnie że w PRL-u były sprzyjające warunki do takich folwarcznych zachowań.

A jeśli teraz w jakiejś firmie nie udaje się wprowadzić segregacji śmieci, bo rzekomo pracownicy i tak będą rzucać odpady byle gdzie, choć we własnych domach je segregują. Albo jeśli w innej firmie administrator pozostawia otwarte wyjście na nieocieplone poddasze, choć we własnym domu by je chociażby zabił dechami - to też przejaw folwarcznego stosunku do pracy?
Wie pani - folwark folwarkiem, ale nie można wszystkiego zwalać na folwark. Czasami mamy do czynienia ze zwykłym niechlujstwem i lenistwem.

Zastanawiam się, czy z takim ociężale zmieniającym się folwarcznym podejściem do pracy mamy szansę, aby stać się narodem i krajem innowacyjnym. To szczególnie ważne teraz, bo Unia Europejska daje pieniądze na innowacje...
- A to zapraszam do lektury mojej kolejnej książki, ukaże się wkrótce...

Proszę chociaż uchylić rąbka tajemnicy. Spragniona jestem optymistycznych wieści.
Niestety, nie mam ich. Historia kołem się toczy. W XVI wieku i później, gdy na Zachodzie tworzył się kapitalizm i widać było, że przedsiębiorstwa przemysłowe to przyszłość, w Polsce wygrała sarmacka opcja wschodnia, zostaliśmy przy tym, co znane, swojskie i przynosi coraz gorsze efekty. Podobnie jest teraz. W nowoczesnym świecie tworzy się gospodarka oparta na wiedzy i badaniach. Polska musi dokonać w tym kierunku reorientacji, tak jak to zrobiła w latach 70. Korea Południowa. Ale u nas tak się nie dzieje, dowodem jest mała liczba patentów zgłaszanych w Polsce, a to oznacza też mało innowacji. A jak jest mało innowacji, to jest też niższa wydajność pracy, co oznacza też mniejsze zarobki. Z analiz statystycznych wynika, że aby było w kraju dużo innowacji, musi być odpowiedni podział zasobów ludzkich pomiędzy sferę badania i rozwój. Nie więcej niż 30 procent badaczy winno być zatrudnionych w nauce, np. w ośrodkach akademickich, a 70 procent w ośrodkach w przemyśle, poza nauką. W Polsce tymczasem 80 procent pracowników badawczych reprezentuje wyższe uczelnie. Przemysł, który przecież jest nastawiony na ograniczanie kosztów, wcale ochoczo nie chce przejmować naukowców, bo przecież najpierw trzeba wybudować laboratoria i wyposażyć je w aparaturę. Prywatni kapitaliści mają na to dać? Z jakiej racji, jak oni i na pracownikach oszczędzają?! I jeszcze jedno: nie tak dawno Polska święciła triumf premier Kopacz, bo Europa zgodziła się, aby nasz kraj zatruwał powietrze własne i sąsiadów zanieczyszczeniami ze spalania węgla. To obrazuje, jak zaprzepaszczamy nasze szanse rozwojowe. Wokół alternatywnych źródeł energii tworzy się na świecie nowy sektor gospodarczy, tak jak kiedyś tworzył się wokół branży IT, komputerowej, telefonów komórkowych. Ci, którzy teraz w nim uczestniczą - fakt - bardzo dużo inwestują. Ale za 10 lat będą zbierać tego efekty. A nam nie pozostanie nic innego jak kupowanie owych technologii i słone płacenie za zacofanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Polakom nie udało się wyzwolić z niewolniczo-folwarcznej mentalności - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska