Polska-Mołdawia. Jedziemy na kadrę!

Serhio/Wikipedia CC 3.0
Stadion Zimbru w Kiszyniowie.
Stadion Zimbru w Kiszyniowie. Serhio/Wikipedia CC 3.0
Co najmniej cztery razy opuszczała nas nadzieja, że w ogóle uda się dojechać na ten mecz. Po wielu ukraińskich drogach szybciej podróżuje się rowerem niż samochodem. By pokonać 1100 km, potrzebowaliśmy aż 35 godzin.

Sto wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gramów nie wódka - głosi stare rosyjskie powiedzenie. Gdy więc niecałe dwa lata temu podczas losowania grup eliminacyjnych do mistrzostw świata w Brazylii Polska wylosowała Mołdawię, część polskich kibiców zacierała z zadowolenia ręce.

Nie dlatego, że to 134. drużyna w rankingu FIFA i teoretycznie nasza reprezentacja powinna ich ograć jak małych chłopców. Stara poradziecka republika, na dodatek najbiedniejszy kraj Europy, jawiła się bowiem jako kapitalne miejsce na egzotyczny i pełen wrażeń wyjazd.

Z Kędzierzyna-Koźla do Kiszyniowa przez Ukrainę jest 1100 kilometrów. Mapy Google'a podpowiadają, że to jakieś 16 godzin jazdy samochodem. - Ja obstawiam 20-22 godziny - z zapasem szacował Adam. Ja przewidywałem 30 godzin, bo trochę się naczytałem o fatalnych drogach w postsowieckich krajach. Wybierając się w podróż po Europie Zachodniej, w takim czasie powinniśmy dojechać do Lizbony. Z Kędzierzyna-Koźla jest tam trzy razy dalej niż od Kiszyniowa.

Droga do granicy polsko-ukraińskiej mijała zgodnie z zasadą "co kto lubi, to otwiera". Myli się jednak ten, kto myśli, że wszyscy kibice na wyjazdach schlewają się na umór. Typowy autobus z fanami piłki nożnej jest dużo trzeźwiejszy niż statystyczna wycieczka zakładowa.

Ponieważ busy, którymi wybraliśmy się na wyjazd, były z wypożyczalni, przy szlabanie ukraińscy pogranicznicy zażądali od nas podpisanego przez notariusza upoważnienia. - Nie ma? To nie przejedziecie - rozłożył ręce funkcjonariusz, który tłumaczył nam, że sam fakt, iż posiadamy dowody rejestracyjne aut, nie świadczy, że ich nie ukradliśmy.

100 euro i szerokiej drogi

To akurat był nasz błąd, bo faktycznie prawo ukraińskie nakazuje posiadanie takich dokumentów, o czym wielu podróżnych nie wie. Przez telefon i przy pomocy przyjaciół w Polsce zorganizowaliśmy na szybko notariusza, który w ciągu dwóch godzin podpisał stosowne oświadczenie.

Teraz trzeba było je tylko przefaksować, ale… ukraińscy pogranicznicy nie bardzo byli chętni udostępnić faks. Mijały kolejne godziny, a my staliśmy między szlabanami. Funkcjonariusze wreszcie zasygnalizowali nam, czego oczekują. 100 euro przekazane jednemu z nich całkowicie odmieniło sytuację.

- Szerokiej drogi! - krzyknął dowódca zmiany, wyraźnie zadowolony z obrotu sprawy.
Faks od notariusza okazał się zbędny.

- No, jechać, jechać, bo kolejkę blokujecie - usłyszeliśmy. Jak się później dowiedzieliśmy, niemal wszystkie auta i busy jadące na mecz musiały zaoferować na granicy stosowne wziątki.

W jednym z lwowskich hoteli odebraliśmy faks od notariusza, mając na uwadze, że czeka nas jeszcze granica ukraińsko-mołdawska. Droga do Lwowa jest równiutka i szeroka, ale kończy się kilkaset metrów za stadionem wybudowanym na mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Dalej jest dramat, dziura na dziurze, niektóre 20 centymetrowe. Przez pierwszą godzinę podróży w kierunku Mołdawii przejechaliśmy… 6 kilometrów. Wtedy zdecydowaliśmy się zawrócić i wybrać inną trasę.

A to kosztuje 300 hrywien

W Czerniowcach policja zatrzymała nas dwa razy. Mundurowy nakazał zjechać na lewo, po czym oskarżył kierowcę, że ten właśnie to zrobił, wskutek czego inne auto musiało ominąć go z prawej strony. Szofer wylądował na komisariacie. Pozwolono mu wyjść po wpłaceniu 300 hrywien, tj. nieco ponad 100 złotych.

Podobny "mandat" zapłacił kierowca drugiego samochodu, który wjechał dosłownie 5 metrów w drogę jednokierunkową, bo nie zauważył ledwo widocznego znaku. Tam oczywiście stali już policjanci, którzy zapewne czatują w tym miejscu każdej nocy.

Po około 24 godzinach podróży w jednym z samochodów spadł pasek klinowy, przestało działać wspomaganie kierownicy, rozładował się akumulator. Już przy mołdawskiej granicy udało nam się znaleźć warsztat samochodowy. Właściciel zobowiązał się naprawić auto, najpierw jednak musi sprowadzić części z miasta. Kolejnych kilka godzin oczekiwania. Wyczerpane trwającą już ponad dobę podróżą towarzystwo miało dość.

- Hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz właśnie tu umarł ze zmęczenia i stresu - zauważył Michał, miłośnik historii. Akurat byliśmy jakieś 20 kilometrów obok historycznego Chocimia. Tyle że Chodkiewicz umarł, walcząc z Turkiem, a my walczyliśmy z paskiem klinowym.

W oczekiwaniu na kuriera zwiedziliśmy ukraińską wieś. Na dziurawych drogach równie często można spotkać lichą furmankę, jak i bajecznie drogie terenówki Lexus. Piotrek, zabijając czas, przysiadł sobie przed pobliską szkołą i obserwował przejście dla pieszych. Przez godzinę ani jeden samochód nie zatrzymał się, aby przepuścić dzieci.

A gdzie mokra pieczątka?

Nie wiem, kiedy przyjechał kurier z częściami i czy w ogóle istniał. Po czterech godzinach właściciel warsztatu wylazł ze swojej kanciapy z paskiem w ręku, po czym zamontował go i skasował na nasze jakieś 300 złotych. Tłumaczył, że to cena z uwzględnieniem kosztów kuriera, którego nikt z nas na oczy nie widział.

Mołdawski funkcjonariusz straży granicznej przy kolejnej odprawie paszportowej okazał się jeszcze lepszym aktorem. Gdy zobaczył nasze przefaksowane dokumenty od notariusza zaczął marszczyć brwi.

- Niedobre papiery, niedobre - kręcił głową. - A gdzie mokra pieczątka? - dopytywał. - Musi być mokra - przekonywał.

Wyjaśniliśmy mu, że tu, 900 kilometrów od domu, nie jesteśmy w stanie dać mu dokumentów z oryginalnymi pieczątkami. Funkcjonariusz próbował sprawiać wrażenie bardzo zmartwionego i bezradnego.

- Musicie wracać do Polski - zakomunikował, po czym odesłał nas na parking oczekujących na wjazd do… Mołdawii. Zabrał paszporty i zniknął na godzinę w swojej kanciapie. Doświadczeni sytuacją na poprzedniej granicy, domyśliliśmy się, czego oczekuje. Po godzinie wezwał "kierownika wycieczki", jak sam nazwał jednego z kierowców, do swojej budki.

Po otrzymaniu 70 dolarów zapytał, czy jutro po południu będziemy wracać tą samą drogą. Zapewniliśmy go, że na 100 procent, wówczas oddał paszporty i życzył szerokiej drogi. Zapewne liczył na kolejne 70 $.

Drogi w Mołdawii są dużo lepsze niż na Ukrainie, chociaż i tak bardzo odbiegają od polskich standardów. Śmiesznie wygląda "ekspresówka" do Kiszyniowa. To zwykła jednopasmówka, na której tamtejsi drogowcy farbą pociągnęli, i to krzywo, dodatkowe linie po każdej stronie, dzieląc trasę na kolejne wąziutkie pasy. Wygląda to komicznie i nie spełnia żadnej roli, być może jednak poprawia samopoczucie tamtejszych władz.

Piłkarze w barze

Do hotelu w centrum Kiszyniowa dojechaliśmy po 35 godzinach podróży. Pani w recepcji była pierwszą osobą, która po minięciu ukraińskiej granicy mówiła po angielsku. Język mołdawski to w istocie odmiana rumuńskiego, tamtejsi mieszkańcy na szczęście rozmawiają także po rosyjsku, który to język w miarę ze szkoły pamiętali najstarsi uczestnicy naszej wyprawy.

Po zakwaterowaniu się i odświeżeniu wyruszyliśmy na stadion. Na trybunach kameralnego obiektu zameldowało się ponad 500 polskich kibiców. Dobry początek i radość po szybko strzelonej bramce była jednym z niewielu miłych momentów tego meczu.

Z minuty na minutę nasi kadrowicze grali bowiem coraz gorzej. - Lewy! Realowi umiesz strzelić cztery bramy, a kelnerom z Mołdawii ani jednej - krzyczał jeden z fanów do naszego napastnika Roberta Lewandowskiego, gdy ten po raz kolejny bez powodzenia próbował przejść obronę gospodarzy.

Doping nie zachwycał, choć przez kilka momentów pięćset naszych gardeł przekrzykiwało blisko 8 tysięcy żywiołowych fanów gospodarzy. Nieprzespana noc każdemu dała się jednak we znaki.

Niektórzy myślami byli już w barze przy zimnym piwie. - Byłem na kilkunastu europejskich stadionach, kiedy grała nasza kadra. Ale po raz pierwszy spotykam się z sytuacją, że nie można kupić kiełbasy z grilla - mówił wyraźnie rozczarowany Tomasz.

Remis też rozczarował, ale jeszcze bardziej postawa piłkarzy po końcowym gwizdku. - Ludzie spędzili kilkadziesiąt godzin w podróży, aby wesprzeć ich dopingiem, a im było szkoda wykonać kilku kroków, żeby podejść i nam podziękować - denerwował się Michał.

Na szczęście samo 90 minut gry jest tylko częścią wyprawy pod hasłem "jedziemy na kadrę". Po kiepskim widowisku kibicowska brać rozlała się po kiszyniowskich barach i restauracjach. Co ciekawe, w tym najbiedniejszym wg statystyk kraju Europy ceny są podobne, a nawet nieco wyższe niż w Polsce.

Za najtańszy jednodaniowy obiad w średniej jakości knajpie trzeba wydać około 20 złotych, a piwo kosztuje 4 zł. Mołdawianie zarabiają w przeliczeniu około 6 razy mniej niż Polacy.

- Polska, biało-czerwoni! - niosło się z piwnych ogródków.
- Polska, Polska kibolska! - skandowali niektórzy, podkreślając, że sami fani na meczach reprezentacji prezentują się dużo lepiej niż piłkarze.

Kilku polskich reprezentantów miało pecha, bo po meczu poszło się napić do jednego z klubów nocnych. Myśleli, że w 600-tysięcznym mieście będą anonimowi, ale akurat do tego samego lokalu wpadła schłodzić rozgrzane gardła grupa polskich kibiców.

- Spotkali ich tam chłopaki od nas - dowiedzieliśmy się na mieście od jednego z fanów reprezentacji ze Śląska. - Był Boruc i kilku młodych. Nasi wyjaśnili im, że nie podoba nam się brak zaangażowania w grę i że nie tak powinien się zachowywać facet, który gra z orłem na piersi.

Piłkarze wyszli. Nie chcieli rozmawiać z polskimi kibicami. - Może myśleli, że nasi będą chcieli autografy? To się zdziwili - uśmiechał się jeden z fanów podchmielony piwem "Kiszyniów", którego hektolitry popłynęły tej nocy w stolicy Mołdawii.

Po przeliczeniu pieniędzy, które wydaliśmy na łapówki i "mandaty", uznaliśmy, że nie ma co wracać tą samą drogą. Nie stać nas. Wybraliśmy trasę przez Rumunię. Ta była co prawda o jakieś 300 km dłuższa, ale mieliśmy dość Ukrainy. Na granicy mołdawski pogranicznik nie chciał do nas wyjść z budki, bo… padał deszcz.

Dopiero po półgodzinie, gdy przestało lać, obejrzał paszporty i otworzył szlaban. Podróż przez przepiękną Transylwanię, walczące z powodzią Węgry oraz Słowację zajęła nam w sumie 26 godzin.

- Panowie, na jesieni Polska gra w Charkowie z Ukrainą. Jedziemy? - zapytał kierowca. - No, ba… - odpowiedzieliśmy chórem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska