Powrót Łosia. Bombowce PZL-37 latały nad Opolszczyzną

Artur  Janowski
Artur Janowski
Faszystowskim decydentom bardzo podobała się konstrukcja Łosia. Chwalili się nim jako jedną z cenniejszych zdobyczy wojennych.
Faszystowskim decydentom bardzo podobała się konstrukcja Łosia. Chwalili się nim jako jedną z cenniejszych zdobyczy wojennych. Andrzej Glass - "Samolot bombowy PZL-37 Łoś"
Bombowce PZL-37 były dumą polskiego lotnictwa, a podczas II wojny światowej latały także nad opolskimi ziemiami. Jeden z takich samolotów właśnie odtworzono.

Model w skali 1 do 1 zbudowany w Mielcu wywołał ogromne zainteresowanie. Do naszych czasów nie zachował się bowiem żaden samolot Łoś z ponad 120 wyprodukowanych przed wojną. Dlatego tysiące osób chciało sobie zrobić zdjęcia z maszyną, dotknąć jej czy zwyczajnie podziwiać zgrabną sylwetkę. Co ciekawe, podobny podziw wzbudzały te samoloty przed wojną i to nie tylko w Polsce. - Nasz model łosia to pomnik ku czci polskich pilotów, konstruktorów, mechaników, a także hołd wobec twórców Centralnego Okręgu Przemysłowego. Jesteśmy to tym wszystkim ludziom winni - przekonuje Janusz Zakręcki, prezes Polskich Zakładów Lotniczych Mielec.

Dwa lata rekonstrukcji

Współczesna rekonstrukcja Łosia w skali 1:1. To wprawdzie model, ale wygląda okazale, jakby można było do niego wsiąść i polecieć.

Łoś - pierwszy polski samolot seryjny wyposażony w chowane podwozie - był w chwili wybuchu II wojny światowej jednym z najnowocześniejszych przedwojennych bombowców na świecie. Miał 13 m długości, 5 m wysokości od podstawy do antenki, a rozpiętość jego skrzydeł wynosiła 18 metrów. Bombowiec osiągał prędkość ponad 400 kilometrów na godzinę (ówczesne polskie myśliwce, które z założenia powinny być szybsze od bombowców, były od łosia dużo wolniejsze), a jego zasięg z pełnym ładunkiem bomb to 1,5 tysiąca kilometrów, a z mniejszym ładunkiem i dodatkowym zbiornikiem paliwa było to już 2,6 tys. Załoga liczyła cztery osoby. Gdy na rok przed wybuchem wojny samolot pokazano na Międzynarodowym Salonie Lotniczym w Paryżu, wzbudził wielkie zainteresowanie. Potem przyszła II wojna światowa i wszystkie łosie zostały zniszczone lub zezłomowane. Jeszcze kilka lat temu mało kto wierzył w odtworzenie słynnego samolotu. Aż trudno uwierzyć, ale do naszych czasów nie zachował się żaden projekt konstrukcyjny i ani jeden egzemplarz bombowca.

Musiały wystarczyć liczne fotografie, które obok planów modelarskich, wykonanych wprawdzie w innej skali, były głównym źródłem rekonstrukcji modelu. Prace przy budowie modelu sfinansowały Polskie Zakłady Lotnicze w Mielcu, a kierowała nimi dwójka konstruktorów i pasjonatów - Kazimierz Nowakowski i Jakub Skrzypek. Rekonstrukcja samolotu zajęła prawie 5 tysięcy godzin, a zaangażowała w różnym stopniu prawie 70 osób.

- Budowa łosia pochłonęła około 3,5 tony aluminium i około 400 kilogramów stali. Wiele części bombowca trzeba było zrobić ręcznie - przyznaje Michał Tabisz, rzecznik PZL Mielec i dodaje, że samo projektowanie zajęło konstruktorom ponad pół roku, a od pierwszego szkicu do ostatniej kropli farby na poszyciu samolotu minęły dwa lata.

Samoloty nad Kluczborkiem

Jeszcze więcej, bo ponad 73 lata, minęło od ostatniego lotu łosia na Opolszczyzną. Wbrew często powtarzanym tezom, w 1939 roku polskiego lotnictwa nie zniszczono na ziemi w pierwszych dniach wojny. Nasi lotnicy stawili opór kilkakrotnie silniejszej i nowocześniejszej Luftwaffe, a tam, gdzie tylko było to możliwe, próbowało oddawać ciosy. Opolszczyzna - skąd wojska niemieckie wymaszerowały na Polskę - stała się w pierwszych dniach września celem polskich nalotów i lotów rozpoznawczych. Choć dla Niemców - biorąc ich przewagę w powietrzu i na ziemi - polskie działania były incydentami, to polskim lotnikom dawały nadzieję na zwycięstwo.

Pierwszy Łoś pojawił się nad Opolszczyzną 2 września po południu. Pilotowany przez plutonowego Romana Bonkowskiego samolot otrzymał za zadanie rozpoznać m.in. okolice Kreuzberg i Rosenberg (obecnie Kluczbork i Olesno), a potem zbombardować kolumnę wojsk pod Wieluniem. Samolot, który dosyć spokojnie przeleciał nad terenem Polski, nad Kluczborkiem "powitała" silna obrona przeciwlotnicza. Osiem bomb szybko poszybowało na teren stacji kolejowej i sąsiadujące z nią budynki. Lotnicy nie byli w stanie ocenić efektów nalotu, bo szybko weszli w chmury i zaczęli lecieć w stronę Olesna, a potem Wrocławia. Stamtąd znów wracają w okolice Kluczborka i dalej do Wielunia, gdzie ostatnie bomby zostają zrzucone na niemiecką kolumnę. Tylko jedna ląduje w celu. Tego samego dnia nad Opolszczyzną pojawił się także Łoś dowodzony przez Franciszka Kupidłowskiego, który też miał za zadanie rozpoznać ruchy wojsk niemieckich i zlokalizować cele dla większej grupy bombowców. Postanowiono bowiem, że łosie będą atakować kolumny pancerne, do czego nie były jednak przystosowane. Porucznik Kupidłowski również doleciał aż nad Wrocław, a wracając - zbombardował niemieckie transporty wojskowe na stacji Vossowska (dziś stacja Fosowskie). W sumie nad Opolszczyzną pojawiły się tego dnia cztery łosie. Niemieckim samolotom nie udało się ich przechwycić i wszystkie polskie maszyny, choć mocno ostrzelane, wróciły na macierzyste lotniska. Potem łosie nad Opolszczyzną, czyli ówczesnymi Niemcami, już nie latały.

Bajki o bombardowaniu Berlina

Ale polska propaganda widziała łosia nawet nad Berlinem. Rajdy nowoczesnych i przed wojną często pokazywanych bombowców stały się jednym z ulubionych tematów polskich dzienników. Te częste (według krakowskiego "Kuriera Codziennego" codzienne) naloty nie wiązały się z żadnymi stratami własnymi, mimo iż zdarzało się, że "lotnicy nasi, aby bomby ich były skuteczne, bombardowali w świetle zapalonych przez siebie reflektorów". "Samoloty nasze wróciły cało do swych baz, jeden tylko kapral został ranny w nogę" - tak wyglądała wówczas typowa informacja o stratach. Niemcy - jak zwykle zaskoczeni polskim nalotem - mieli strzelać niecelnie.

Poza stolicą III Rzeszy lotnictwo polskie "bombardowało Gdańsk i zniszczyło zupełnie niemiecką bazę lotniczą pod Poznaniem" ("Dziennik Polski" z 17 IX 1939), bombardowało Frankfurt i unicestwiło lotnisko wrocławskie. Powołane 5 września Ministerstwo Informacji i Propagandy, na czele z wojewodą śląskim Michałem Grażyńskim, nie próżnowało.

Polacy wierzyli wojennej propagandzie i to nawet ci, którzy powinni mieć informacje z pierwszej ręki. Jan Szembek, wiceminister spraw zagranicznych, najbliższy współpracownik Józefa Becka, zanotował pod datą 4 września: "W ministerstwie zastałem szereg wiadomości: o bombardowaniu rynku krakowskiego, o rajdzie 60 polskich samolotów na Berlin, które wszystkie wróciły, o zbombardowaniu Kilonii i zatopieniu "Gneisenau" (niemiecki pancernik, który w rzeczywistości zatopili sami Niemcy w 1945 roku)". Trudno się więc dziwić, że Polacy wierzyli w pięknie wyglądające łosie, które w rzeczywistości nie mogły w żaden sposób uratować Polski od klęski. Mniej więcej w tym samym czasie - gdy wiceminister Szembek zapisywał swoje słowa - nad Opolszczyzną latały karasie, inne polskie samoloty, których zadaniem było rozpoznanie i atakowanie kolumn w rejonie Olesna i Częstochowy. Jeden z tych lekkich bombowców zestrzelono pomiędzy Wojciechowem a Starym Olesnem. Trzyosobowa załoga zginęła, a pochowano ją na cmentarzu komunalnym w Oleśnie. Na płycie pamiątkowej można przeczytać, że upamiętnia "Lotników 22. Eskadry Bombowej 2. Pułku Lotniczego: podporucznika pilota Józefa Jelenia, podporucznika obserwatora Władysława Żupnika i kaprala strzelca Stanisława Kapturkiewicza.

Łoś może powrócić

Po klęsce Polski ocalałe łosie przeleciały na teren Rumunii, gdzie używano ich bojowo aż do 1944 roku. Część maszyn trafiła też w ręce armii radzieckiej i niemieckiej, a potem na testy do ośrodków doświadczalnych.
Tuż po 1939 roku pojawiło się wiele krytycznych głosów odnośnie tego, w jaki sposób PZL-37 zostały użyte. Nie były bowiem zaprojektowane z myślą o bombardowaniu kolumn pancernych, ale miast i tras komunikacyjnych na zapleczu. Co więcej - łosie miały zawsze działać w dużej grupie, powinny być też osłaniane przez myśliwce. Wysyłanie bombowców bez tej osłony - biorąc pod uwagę ogromną przewagę Niemców w powietrzu - przypominało często samobójstwo.

Tym bardziej, że polskim samolotom brakowało opancerzenia, nie miały też samouszczelniających się zbiorników paliwa, a uzbrojenie służące do walki z myśliwcami było niewystarczające. Tyle że o tych faktach dziś już mało kto pamięta, jak i o tym, że produkcję łosia tuż przed wybuchem wojny uznano za ekstrawagancję. Polsce bardziej przydałyby się bowiem nowoczesne myśliwce. Mimo to Łoś stał się legendą podsycaną także tym, że w 1939 roku był faktycznie jedynym nowoczesnym samolotem wojskowym, jakim dysponowaliśmy i który - co nie mniej ważne - sami wyprodukowaliśmy. W Europie własny przemysł lotniczy miało wówczas niewiele państw.

Być może Łoś, jeśli tylko znajdą się pieniądze, powróci kiedyś do naszego regionu.

- Zbudowany u nas model sylwetkowy łosia można transportować i pokazywać w innych miejscach Polski. Jeśli będzie taka potrzeba i chęć, może pojawić się na Opolszczyźnie - przyznaje Michał Tabisz, rzecznik PZL Mielec.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska