Przemoc w rodzinie. Tylko co trzecia kobieta bita przez męża szuka pomocy

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Mąż Anki biegał po domu ze sznurem i krzyczał, że się powiesi. A ich córeczka na to patrzyła. Anka postanowiła: nigdy więcej.

W jej rodzinnym domu też było nieciekawie. Od dzieciństwa patrzyła na pijaństwo, bicie i awantury. Chciała uciec, usamodzielnić się, wyprowadzić jak najszybciej, choćby po zawodówce. Poznała Krzyśka. Dwa lata młodszy, przyjechał do Prudnika z dużego miasta. On z alkoholem nigdy nie miał problemów, ale z przemocą tak. O tym dowiedziała się już po ślubie.

Pięć lat temu urodziła się Patrysia. Gdy miała pół roku, pojawiły się u niej problemy z ulewaniem niestrawionego jedzenia. Lekarka mówiła, że to normalne u maluchów, minie. Ale nie mijalo. Potem doszły wymioty, krztusiła się własną flegmą. Aż zaczęła gwałtownie puchnąć na całym ciele. Zabrali ją do szpitala - Prudnik, Opole, Wrocław. Zdiagnozowano dziecko po badaniach potu z dużą zawartością chloru i sodu: mukowiscydoza. To rzadka nieuleczalna choroba, dziedziczona genetycznie. Organizm produkuje nadmiernie lepki śluz, który gromadzi się w płucach, trzustce powodując częste zapalenia płuc, problemy z układem oddechowym, pokarmowym. W Polsce choruje na nią ok. 1,2 tys. osób. Lekarze mogą jedynie przedłużyć życie i poprawić jego komfort, ale i tak w Polsce średnia wieku chorych nie przekracza 40 lat. W przypadku najcięższej odmiany, jaką stwierdzono u Patrycji, dzieci umierają przeciętnie w wieku 6-7 lat.

- Lekarze powiedzieli nam, że nosicielami choroby jesteśmy oboje i wszystkie nasze dzieci będą chore na mukowiscydozę - opowiada Anka. Co roku jeździ z Patrycją do specjalistycznego szpitala we Wrocławiu na kilkudniowe badania. Na lekarstwa wydaje co miesiąc 500-600 zł. W szpitalach nauczono ją robić córce inhalacje, przygotowywać dietetyczne posiłki i tak oklepywać małą, żeby jej nie uszkodzić płuc.

- Muszę spać bardzo czujnie, zrywam się na jej każdy atak kaszlu, bo zaczyna się dusić i wtedy trzeba ją inhalować - mówi Anka. -Krzysiek nigdy mi w tym nie pomagał. On nie wie, jakie leki trzeba jej podawać. Zawsze brzydził się chorobą, nie chciał nawet dojeść czegoś zostawionego na talerzu przez Patrycję. Dla niego liczyli się tylko koledzy.

On się będzie wieszał
- Anna trafiła do nas w ubiegłym roku. Po kolejnej awanturze domowej któraś z sąsiadek zawiadomiła nas, błagając o anonimowość, bo obawiają się jej męża - wspomina Barbara Dufrat, zastępca kierownika Ośrodka Pomocy Społecznej w Prudniku. - W asyście strażników miejskich wyprowadzaliśmy ją wtedy z mieszkania. Na jakiś czas przyjęła ją do siebie koleżanka.

- Dopóki nie było dziecka, nie było żadnych obowiązków, między nami układało się względnie dobrze. Zawsze miał w domu posprzątane i ugotowane - opowiada Anka. - Zmienił się, kiedy ja zaczęłam jeździć z Patrycją po szpitalach. Ciągle go nie było, ciągle imprezował, wracał po mocach. Zaczęły się kłótnie, rękoczyny. Kiedyś przez dłuższy czas miał myśli samobójcze. Chodził po domu ze sznurem, wieszał pętle na belkach, bo mieszkamy na poddaszu. Zapowiadał, że się będzie wieszać. A Patrycja na to wszystko patrzyła.

- Doszło do tego, że mąż szarpał ją nawet w publicznym miejscu, kiedy z papierami rozwodowymi szła do sądu - wspomina kom. Katarzyna Szarblewska, która prowadziła sprawę Anny.

Komisarz Szarblewska ma zajęcia z ofiarami domowej przemocy w prudnickim Ośrodku Interwencji Kryzysowej.

- Na pierwszym spotkaniu ustalamy ogólne zasady bezpieczeństwa - opowiada policjantka. - Niektóre zachowania sprawcy agresji można przewidzieć, wyczuć wcześniej i wtedy trzeba uciekać, bo najważniejsze jest życie, zdrowie kobiety i dzieci. Trzeba mieć przy sobie albo poza domem w bezpiecznym miejscu torebkę, dokumenty, pieniądze, telefon. Trzeba wcześniej przemyśleć, gdzie w mieszkaniu mogę się bezpiecznie zamknąć, żeby wezwać policję. Do kogo z sąsiadów mogę szybko uciec.

Przez prudnicki OIK średnio w ciągu roku przewija się ok. 400 osób uwikłanych w przemoc. Na 300 ofiar, głównie kobiet, przypada ok. 100 mężczyzn - sprawców. Na zajęcia przychodzą też kobiety świetnie sytuowane, robiące karierę zawodową, z mężami na wysokich stanowiskach. Przyjeżdżają z daleka, nawet spoza województwa. U siebie wolą unikać takich ośrodków.

- Najczęściej sprawcy to osoby inteligentne. Wdają się z nami w dyskusję, zaczynają argumentować, pokazywać, że żona nie pozmywała, brudna podłoga jest, obiadu nie ugotowała - opowiada koordynator OIK Monika Witkowska-Kubas. - Nie przyznają się do agresji, a wskazują na winę partnerki. Poszkodowane za pierwszym razem milczą. Potem przychodzą, żeby się wytłumaczyć, że jest inaczej.

Jak przyjdą raz, to często zostają.
- Często rozmawiając z ofiarami przemocy w rodzinie, słyszę od kobiet: Ja sobie bez niego nie poradzę w życiu - opowiada kom. Katarzyna Szarblewska. - Ale kiedy rozmawiamy dłużej, okazuje się, że on nie pracuje, nie przynosi do domu pieniędzy, nie pomaga w codziennych obowiązkach. Już muszą sobie radzić w życiu bez niego, ale trzeba im to dopiero uświadomić.
- Bywa, że kobieta na początku nie chce, boi się podejmować jakieś kroki prawne, np. wystąpić o rozwód czy donieść policji o znęcaniu się - mówi Monika Witkowska-Kubas. - Na zajęciach w ośrodku mogą nabrać wewnętrznej siły, żeby być gotowymi do innych działań. Naszym celem nie jest ingerowanie z związek, to one muszą zdecydować, czy chcą się rozejść, czy ratować małżeństwo. Nie pytamy potem, jaka część z nich zostaje z partnerem.

Najgorsze przychodzi po rozwodzie
Ance nie udało się układanie małżeństwa na nowo. W ubiegłym roku zdecydowała się złożyć pozew rozwodowy.

- Trzy albo cztery lata ostrzegałam go, żeby się zmienił, bo się z nim rozwiodę, ale było coraz gorzej. Szantażował mnie, że mam z nim zostać. Zbił mnie nawet przy koleżance - opowiada. - Zgodził się na rozwód, bo widział moją desperację.
Anka składając wniosek o rozwód, wystąpiła do sądu także o eksmitowanie Krzysztofa, bo lokal komunalny dostali przed laty oboje i oboje mają prawo, żeby w nim mieszkać. 31 marca sąd orzekł o rozwodzie, ale sędzia nie zgodził się na jednoczesną eksmisję męża. Odesłał Annę do sądu cywilnego. Kilka tygodni wcześniej sąd karny skazał Krzysztofa na dwa lata więzienia, w zawieszeniu na trzy lata próby, za znęcanie się nad żoną.

- Czasem horror domowy zaczyna się dopiero po rozwodzie, gdy muszą dalej mieszkać razem - mówi Barbara Dufrat, która bardzo mocno zaangażowała się w załatwienie Annie drugiego, zastępczego mieszkania. OPS uznał, że przebywanie pod jednym dachem z byłym mężem jest dla Anny zagrożeniem. Dwa tygodnie temu, pod naciskiem opinii publicznej, burmistrz Prudnika zgodził się przyznać kobiecie drugie mieszkanie. Tymczasowo i na specjalnych warunkach, zanim znów wystąpi do sądu o eksmisję byłego męża i skutecznie się go pozbędzie.

- On jeszcze nie wie, że będę wnioskować o jego eksmisję - zwierza się Anka. - Słyszał, że się wyprowadzam i już zapowiedział, że mnie nie opuści, że będzie przesiadywał u mnie pod drzwiami. Boję się, że najgorsze dopiero się zacznie.
Ośrodek Interwencji Kryzysowej prowadzi zajęcia także dla sprawców przemocy. Są skuteczne, pod warunkiem, że mężowie chcą w nich uczestniczyć.

- Chodzi o to, aby nauczyć sprawców przemocy panowania nad swoimi emocjami, głównie nad złością i gniewem - mówi Ludmiła Bogdanowicz, która prowadzi takie zajęcia. - Żeby potrafili ograniczać lub całkiem wyeliminować wynikającą z tych emocji agresję. Niektórzy uczestnicy zajęć przychodzą sami, bo wiedzą, że coś im się popsuło w kontaktach z bliskimi i szukają pomocy. Zależy im na rodzinie i dzieciach, chcą ratować swój związek. U 80 procent uczestników, którzy ukończyli program, udało się ograniczyć zachowania agresywne, ale niektórzy wracają do nas, bo znów stracili umiejętność radzenia sobie z agresją.

Będę cię kochać, Patrycjo
- Anna to jeden z nielicznych przykładów ludzi, którzy chcą uciec z zagrożonego środowiska. Warto jej pomagać - mówi Barbara Dufrat. - Mamy sporo rodzin, które już w czwartym pokoleniu żyją z zasiłków i są coraz lepiej wyedukowane, jak domagać się swoich praw, nie wywiązując się z żadnych obowiązków. Oni tylko przychodzą do urzędów z żądaniami.

- Moim koleżankom się poszczęściło w małżeństwach. Ja miałam pecha i mam dość związków z mężczyznami - mówi Anka. - Na szczęście zdobyłyśmy z Patrycją swoje miejsce. Kuzyni, wujkowie pomogli mi wyremontować nowe mieszkanko, wyposażyć. Chcę od września posłać Patrycję na 4 godziny dziennie do przedszkola, jeśli tylko zdrowie jej na to pozwoli. Będę miała trochę czasu, żeby znaleźć pracę, bo muszę zarabiać. O chorobie córeczki staram się nie myśleć. Żyję i mogę ją tylko bardzo kochać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska