Przeżyłem, bo mam dla kogo żyć

fot. Helena Wieloch
- Zbyt długo walczyłem o syna, abym go teraz miał zostawić - mówi Janusz.
- Zbyt długo walczyłem o syna, abym go teraz miał zostawić - mówi Janusz. fot. Helena Wieloch
Parę lat temu ktoś zastukał do drzwi mieszkania Janusza Gułaja z Kluczborka. Janusz otworzył. W progu stał jego pięcioletni synek, przyszedł sam do taty, bo chciał być tylko z nim. I tak nadał życiu Janusza sens i siłę, aby przeciwstawić się śmiertelnej chorobie.

W czerwcu Janusz dowiedział się, że jest chory na aplazję szpiku. Nazwa choroby brzmi tajemniczo, jednak jej wymowa jest jednoznaczna. Oznacza, że szpik przestaje nagle produkować krwinki czerwone, białe oraz płytki krwi. Dni człowieka są policzone. Ciężkiej choroby nikt sobie nie życzy, ale tym razem wybrała ona wyjątkowo zły moment. Spadła na 33-letniego Janusza akurat wtedy, gdy zaczął układać sobie życie na nowo, wychodzić na prostą. Był po rozwodzie, wywalczył prawo do opieki nad 10-letnim synem Przemkiem, którego sam wychowywał od 5 lat. Znalazł pracę w nowym miejscu, dostał mieszkanie, które kończył remontować. Los jednak tego nie wziął pod uwagę.

Gdy po wielokrotnych pobytach w szpitalu i transfuzjach krwi okazało się, że jedynym ratunkiem jest dla mnie przeszczep szpiku, zacząłem się martwić nie o siebie, tylko o Przemka - wyznaje Janusz Gułaj. - Zastanawiałem się, co z nim będzie, gdyby mnie zabrakło. Dlatego przyrzekłem sobie, że się nie poddam. Bo przecież mam dla kogo żyć. Ale nawet los w pewnym momencie okazał się łaskawy. Znowu zaczął mi sprzyjać.

Lekarze z Dolnośląskiego Centrum Transplatacji Komórkowych we Wrocławiu, gdzie miał się odbyć przeszczep, po zbadaniu krwi u wszystkich członków rodziny pana Janusza uznali, że dawcą szpiku może być jego brat. Wyznaczyli termin zabiegu na październik. Gdy wszystko było już na dobrej drodze, znów pojawiły się przeszkody. Janusz dostał gorączki i trafił na oddział hematologii Szpitala Wojewódzkiego w Opolu. Do przeszczepu można bowiem przystąpić tylko wtedy, gdy w organizmie nic złego się nie dzieje. Tymczasem sprawa zaczęła się komplikować.

Do gorączki dołączyły się bóle brzucha - opowiada mężczyzna. - Targały mną złe przeczucia. Na konsultację przyjechał prof. Andrzej Lange z kliniki, tej od przeszczepów, który współpracuje z opolską hematologią. Przebadał mnie i zadecydował, że muszę natychmiast jechać do Wrocławia. Tam, po kolejnych badaniach, okazało się, że niestety mam ropień na wątrobie. Konieczna była operacja. Przeszedłem ją w innej wrocławskiej klinice, ale potem znowu wróciłem do centrum transplantacji. Miałem już tylko czekać aż całkowicie wydo- brzeję.

KAŻDEMU JEST COŚ ZAPISANE
Trwało to dwa miesiące. Przez cały ten czas przebywał sam w pokoju. Z mamą i synem mógł rozmawiać tylko przez telefon. Pozwolono mu najwyżej wyjść na korytarz i pospacerować w wydzielonej, sterylnej części szpitala. Dobrze, że w pomieszczeniu był telewizor, bo całkowicie oddzielony od świata inaczej by oszalał. O czym wtedy myślał, co czuł?

Żyłem w niepewności, tysiąc myśli krążyło mi po głowie - wyznaje pan Janusz. - Ale jednocześnie powtarzałem sobie, że przeszczep nie może się nie udać. Tłumaczyłem to tak: co będzie to będzie, że to Bóg wystawia nas na próbę i każdemu jest coś zapisane. Ja miałem być chory. Do kościoła nie chodzę, ale w Boga wierzę. A jak człowiek chce, to Boga znajdzie wszędzie i to mi pomagało. Niektórzy pacjenci, którzy też czekali razem ze mną na przeszczep, zaglądali do internetu, aby jak najwięcej dowiedzieć się o swojej chorobie. Bardzo ich to dołowało. Ja tego unikałem. Wyznawałem zasadę: im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Każdy inaczej to przechodzi, przeżywa na swój sposób.
SYN ODSZUKAŁ OJCA
Jeszcze na długo przed chorobą próbował ułożyć sobie życie jak każdy młody mężczyzna. Tuż po wojsku się ożenił. Został ojcem. Zaczął pracować jako murarz. Zajmował z rodziną małe, ale własne mieszkanie. Gdy pojawiła się okazja, by wyjechać na 2 lata do roboty do Niemiec, postanowił z niej skorzystać. Ale już po 10 miesiącach wrócił. Zorientował się, że pieniędzy na koncie, którym dysponowała żona, nie przybywa, za to pojawiły się długi. Do tego doszły do niego skargi, że kobieta pije i nie zajmuje się dzieckiem, a sąsiedzi nieraz musieli wzywać policję. - Cóż miałem robić, zostawiłem tamtą pracę i wróciłem do kraju - wspomina pan Janusz, choć od razu zaznacza, że wolałby o tamtych czasach zapomnieć. - W naszym wspólnym mieszkaniu już jednak nie zostałem, choć cały czas przekazywałem pieniądze na syna. Zostawiłem żonie wszystko, dałem jej szansę, by mogła się wykazać, że jest dobrą matką. Ale z niej nie skorzystała.
Z Niemiec do Kluczborka wrócił w grudniu 2004 r. i zamieszkał u swojej matki. W kwietniu następnego roku ktoś zapukał do jego drzwi. Otworzył, a na progu stał Przemek. - Mały był, miał zaledwie 5 lat, ale do mnie trafił - wspomina dalej pan Janusz. - Ubrał się jak umiał, prawy but miał na lewej nóżce, a lewy na prawej. I już u mnie został, już go nie wypuściłem. Żona zjawiła się dopiero po trzech miesiącach, zapytała tylko, co u niego słychać i sobie poszła. Wolałem, żeby już więcej nie przychodziła.

Wziął z nią rozwód i wystąpił do sądu o pozbawienie mamy chłopca praw rodzicielskich. Odbyły się trzy rozprawy, ale każda kończyła się tak samo. Kobieta zaczynała płakać, obiecywała poprawę, po czym o miłości matczynej zapominała. Tato Przemka odwołał się w końcu do sądu w Opolu i sprawę wygrał. Został jego jedynym prawnym opiekunem. Wreszcie obaj odzyskali spokój. Byli ze sobą szczęśliwi. Przez następnych 5 lat, dopóki choroba nie przypuściła ataku.

RADOŚĆ I LĘK
Gdy pan Janusz nieustannie wychodził ze szpitala i znowu do niego trafiał na kolejne badanie, na następną transfuzję, Przemkiem opiekowała się jego mama. - Wnuk był zdruzgotany - mówi Janina Gułaj, babcia chłopca. - Jak byli razem w domu, to on nie odstępował ojca na krok. A tu nagle zostali rozdzieleni i od razu na tak długo. Mówiłam: Przemuś będzie dobrze, choć on chyba mi nie wierzył. Nie mogłam patrzeć, jak to dziecko cierpi.

Gdy leżałem we Wrocławiu, syn kategorycznie oznajmił mi przez telefon, że albo wracam do domu, albo już nie będzie ze mną rozmawiać - dodaje pan Janusz. - Zaczął się buntować. Rozumiałem go, ale nic nie mogłem zrobić. Uprosiłem tylko lekarzy, żeby choć raz - w drodze wyjątku - pozwolili się nam zobaczyć.
Lekarze wyznaczyli datę przeszczepu na 15 grudnia. Wcześniej przez kilka dni Janusz dostawał chemię w kroplówce. Zniósł ją nawet dobrze. A może taka była w nim determinacja. Gdy nadszedł wreszcie ten upragniony dzień, który miał wywołać u mężczyzny wielką radość, zakradł się też do jego głowy ogromny niepokój. Bo z jednej strony powrót do zdrowia był jak na wyciągnięcie ręki, a z drugiej - mógł się oddalić na zawsze.

Ale już nie było odwrotu. Bo od 11 dni starszy od niego o 2 lata brat Andrzej przebywał w tej samej klinice i był przygotowywany do oddania szpiku. Przechodził przeróżne badania. Czy czuł się bohaterem?
- Nie, po co przesadzać - odpowiada skromnie Andrzej Gułaj. - To nie był żaden wielki wyczyn. Lekarze wyjaśnili mi co trzeba. A ja cieszyłem się, że mogę pomóc. Nie miałem nic do stracenia, a przecież Janusz zyskał życie. Cieszę się z tego ogromnie. Może więcej już nie będę opowiadał, żeby nie zapeszyć.
Wszystko poszło sprawnie. Andrzejowi, który przebywał w oddzielnym pomieszczeniu, podłączono dwa wenflony. Jego krew przechodziła z jednej ręki do tzw. separatora, a potem do ręki drugiej. Przez 4 godziny mężczyzna był przykuty do fotela. Ale to był drobiazg. Godzinę później pobrany od niego szpik zaczęto przetaczać jego bratu. Anestezjolog wkłuł się w główną żyłę w szyi i szpik zaczął kapać. Czerwony jak krew. Trwało to 2 godziny. W tym czasie specjalny aparat kontrolował, jak organizm się zachowuje.
Na drugi dzień znowu szpiku mu dołożono. Reakcja na obcego i zarazem oczekiwanego gościa pojawiła się po 9 dniach, dokładnie jak piszą w podręcznikach. - Zaczęły mnie boleć nogi, dostałem gorączki i na nic nie miałem ochoty - opowiada Janusz. - Czułem się, jakby brała mnie grypa. Ale to są reakcje typowe, które oznaczają, że przeszczep zaczął się przyjmować. Klinikę opuścił 12 stycznia.

LUDZIE MAJĄ SERCE
Na razie musi bardzo uważać, unikać ludzi, żeby nie złapać żadnej infekcji. Jeśli ktoś go odwiedza, to zakłada wtedy maskę. Jest piątek przed południem, Przemek nie wrócił jeszcze ze szkoły, więc Janusz - jak codziennie - wziął się za sprzątanie. W mieszkaniu musi być bowiem czysto jak spod igły. Kurze wytarte, podłogi zmyte. Jakoś sam sobie radzi. Choć bakterii ani wirusów i tak nie uniknie. - Już raz coś złapałem i musiałem natychmiast jechać do kliniki, w której miałem przeszczep - opowiada pan Janusz. - Zrobili mi tam szybko test, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zaraziłem się świńską grypą. Na szczęście do tego nie doszło, bo inaczej byłoby ze mną krucho. Zbyt mało czasu upłynęło jeszcze od przetoczenia mi szpiku.
Do kliniki jeździł już trzy razy. Dwa razy na badania kontrolne zawiózł go sąsiad swoim samochodem, który jest bardzo życzliwy i jak może tak mu pomaga. Zwalnia się specjalnie z pracy. Podrzuci zakupy, przyniesie z piwnicy węgiel. Ale raz Janusz musiał udać się do kliniki pociągiem. Założył maseczkę, w podróży towarzyszyła mu mama. Ludzie patrzyli na nich, jakby przybyli z innej planety. Odsuwali się, szeptali. Żartowali potem, że przynajmniej mieli w wagonie dużo miejsca dla siebie. Spotkało go też inne przykre zdarzenie w kluczborskiej przychodni. Jak zaczęło go brać przeziębienie, to zanim zadzwonił do kliniki, szukał pomocy na miejscu. Poszedł do lekarza tuż przed zamknięciem poradni, aby uniknąć tłumów. Usłyszał wtedy: - No i co z tego, że jest pan po przeszczepie? W końcu jednak pan doktor, który spieszył się do domu, go wysłuchał. Zmiękło mu serce.

Ale na ogół ludzie nie są źli, okazują serce. Z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Kluczborku dostał ponad 4 tys. zł na dokończenie remontu łazienki, a kolega, który wykonał niezbędne prace, wziął jedynie symboliczną zapłatę. Powiedział, że nie będzie na czyimś nieszczęściu zarabiać. Przemek przez cały okres pobytu ojca w szpitalu dostawał w szkole za darmo obiad, mógł też liczyć na pomoc nauczycieli w odrabianiu lekcji. Wspierali go rodzice jednego z kolegów. - Ale Przemek i tak najbardziej lubi, gdy ja mu gotuję - śmieje się jego tata.

Obecnie pan Janusz dostaje zasiłek rehabilitacyjny z tytułu przeszczepu w wysokości 800 zł, który przysługuje mu do na razie tylko do końca kwietnia. Do tego dochodzą alimenty na syna (250 zł) i zasiłek pielęgnacyjny z opieki (150 zł). Nie jest tego wiele. A do zawodu murarza już raczej nie wróci. Pod koniec marca czeka go kolejne badanie szpiku. Cały czas musi być pod kontrolą.

Gdy chorowałem, pojawiły się sugestie, że powinienem oddać syna do rodziny zastępczej - mówi Janusz Gułaj. - Chyba nieżyczliwi ludzie mnie przekreślili. To jeszcze bardziej zmobilizowało mnie do walki. To jest moje dziecko, nie po to o syna tyle walczyłem, żeby go oddać. Wiem, że on poszedłby za mną, a ja za nim - jak w ogień.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska