Ryszard Pawłowski: "Dziś wystarczy mieć pieniądze i można jechać ze ścianki prosto w Himalaje"

Anna Konopka
Anna Konopka
Ryszard Pawłowski w środowisku wspinaczy ma pseudonim „Napał”. Alpinista słynie ze wspinaczki w ekstremalnie trudnych warunkach.
Ryszard Pawłowski w środowisku wspinaczy ma pseudonim „Napał”. Alpinista słynie ze wspinaczki w ekstremalnie trudnych warunkach. Piotr Musial
Na najwyższe góry świata wspina się już od ponad 40 lat. Ryszard Pawłowski jako jedyny Polak pięć razy zdobył Mount Everest. Na wyprawach nieraz oszukał śmierć, jak twierdzi - dzięki dobrym genom.

Co zadecydowało o tym, że zaczął się pan wspinać?
Trzeba przenieść się 40 lat wstecz. Gdy przyjechałem na Śląsk, byłem 14-latkiem. Dla mnie i moich kolegów każdy wyjazd był w tych czasach ważny, szczególnie jeśli ktoś mieszkał na tym szarym, zadymionym Śląsku, gdzie działały huty i kopalnie. To było naturalne, że chcieliśmy się stąd wyrwać, pooddychać czystym powietrzem, znaleźć się w innym otoczeniu.

Podobno sam pan pracował „na kopalni”?
Tak, przez 15 lat, i tym bardziej dlatego każdy wyjazd był dla mnie wielką atrakcją. Od zawsze byłem człowiekiem bardzo aktywnym, a wspinanie dość dobrze mi szło od początku. Z czasem stałem się w tym naprawdę dobry i dostałem się do kadry Polskiego Związku Alpinizmu. Miałem wtedy trochę ponad 20 lat. Najpierw wspinałem się i chodziłem po jaskiniach. Z organizowaniem wypraw było sporo problemów, o których ludzie dziś nie mają pojęcia. Problemem było na przykład otrzymanie paszportu, dostępne były tylko przez Centralny Ośrodek Sportu. Każdy wyjazd był wyróżnieniem, nagrodą dla najlepszych.

Po czasie wspinaczka stała się już pana sposobem na życie…
Zrezygnowałem z pracy zawodowej, mimo że skończyłem studia na Wydziale Elektroenergetyki Politechniki Śląskiej. Postanowiłem, że zajmę się tylko górami. Zrobiłem kurs instruktora alpinizmu, zaczęły się częste wyjazdy i zatrudniały mnie agencje zagraniczne. Właściwie góry stały przede mną otworem na każdym kontynencie. Wśród nich był m.in. Kaukaz, Pamir, Karakorum, Himalaje, góry w Ameryce Południowej i Północnej.

W środowisku wspinaczy ma pan pseudonim „Napał”. Wzięło się to stąd, że wspinał się pan nawet w najgorszych warunkach, kiedy wszyscy inni sobie odpuszczali. Ryzykowne sytuacje dodatkowo pana ekscytują?
Trzeba zrozumieć, dlaczego tak postępowałem. Mam w sobie duszę sportowca - przez sześć lat uprawiałem judo i to z dużymi osiągnięciami, np. byłem wicemistrzem województwa katowickiego. Czas na pasję miałem ograniczony: studiowałem wieczorowo, pracowałem w kopalni, no i dodatkowo musiałem sobie jakoś radzić, mieszkając w internacie, w hotelach robotniczych. Gdy już pojawiła się chwila czasu na te moje góry, starałem się to wykorzystać bez względu na pogodę. Ludzie, którzy mają dużo czasu, mogą sobie poczekać na ładniejszą pogodę albo na dzień, kiedy będą w lepszej formie. Ja wykorzystywałem każdą okazję, żeby tylko się wspinać.

„Rzucałem się na góry, jak głodny na jedzenie” - czytamy w „Smaku gór”, książce - wywiadzie, który przeprowadzili z panem Grażyna Potwora i Łukasz Wyrzykowski. Faktycznie?
Tak (śmiech). Wiedziałem, że tylko wtedy mogę się realizować. Poza tym miałem tę świadomość, że wspinanie w trudnych warunkach daje dużo więcej, niż chodzenie po górach w piękną, słoneczną pogodę. Wiedziałem, że te wyprawy w skałki czy Tatry są pierwszym krokiem do wyjazdu w góry egzotyczne, choć wtedy jeszcze tak daleko nie wybiegałem w planach. W końcu te moje wyjazdy przekroczyły granice mojej wyobraźni.
Pamięta pan ten moment, kiedy zdobył największą górę egzotyczną?
Takim pierwszym wyjazdem była wyprawa w Hindukusz w Afganistanie w 1977 roku, gdzie wszedłem na trzy góry 7-tysięczne. Był też wyjazd do Patagonii w Ameryce Południowej w 1987 roku, gdzie wchodziłem na trudne technicznie góry. Wśród nich był szczyt Fitz Roy, Aguja Poincenot, walczyłem też na Cerro Torre. Byłem w Andach Peruwiańskich w 1978 roku i zrobiliśmy tam kilka pierwszych polskich wejść, i nową drogę na Piramidzie Garcilaso. Odwiedzałem te piękne rejony w dobrym towarzystwie, m.in. z Adasiem Zyzakiem.

W końcu przyszła pora na szczyty najwyższe...
Pierwszy mój 8-tysięcznik to Broad Peak w 1984 roku, w kolejnych latach to Annapurna I i Nanga Parbat, zdobyte trudnymi drogami. Przyszła też pora na wyjazdy w góry najwyższe, jak Mount Everest i Lhotse w 1994 roku, a także moje największe osiągnięcie, z którego jestem najbardziej dumny, czyli K2 w 1996 roku. Tam udało się nam wejść od strony chińskiej, filarem północnym.

Dlaczego z K2 jest pan najbardziej dumny?
To najtrudniejsza 8-tysięczna góra świata. Dla każdego wspinacza jest marzeniem, a to, że nam faktycznie udało się zdobyć tę górę, było naprawdę dużym dokonaniem, jak na tamte czasy. Działaliśmy bez wspomagania Szerpów, bez użycia tlenu. Na K2 weszliśmy wspólnie z Krzysiem Wielickim i Piotrem Pustelnikiem. Ta droga, którą my zrobiliśmy, nie miała powtórzenia przez 16 lat, mimo że wiele wypraw każdego roku próbowało nią wejść. Ta wyprawa zajęła nam pełne trzy miesiące.

Wydaje się, że chodzenie po najbardziej niebezpiecznych górach świata to dla pana żaden problem. Gdzie tkwi sekret na udaną wspinaczkę?
Trzeba lubić to, co się robi, a ja zawsze góry kochałem. W różnych sytuacjach starałem się dać z siebie wszystko. Działałem z takimi ludźmi, jak Jurek Kukuczka i Krzysiek Wielicki, czyli najlepszymi z najlepszych. Miałem dobrych partnerów i realizowaliśmy nasze sportowe cele.Poza tym uważam, że wielu ludzi rodzi się,mając odpowiednie predyspozycje dane przez naturę. Wydaje mi się, że ja jestem jednym z tych szczęśliwców. Mam po prostu dobre geny i determinację, dodatkowo poparte dobrym treningiem.

Jak się pan przygotowuje do wypraw?
To było naturalne, że wcześniej starałem się biegać i ćwiczyć przed wyjazdem. Nawet teraz, gdy skończyłem już 60 lat, wciąż dbam o kondycję. Trzy razy w tygodniu bywam na ściance wspinaczkowej, jeżeli nie jestem na wyprawach. Gram w tenisa i squasha, a zimą uprawiam bardziej przyjemnościowe wspinaczki lodowe w górach typu alpejskiego. I to jest odpowiednie przygotowanie.
Czy pamięta pan ekstremalnie trudną sytuację w górach, po której pomyślał pan „mam dość, koniec ze wspinaniem”?
Oczywiście, że były takie trudne chwile, między innymi gdy zginęli moi partnerzy, jak Rafał Chołda w 1985 roku czy Jurek Kukuczka na południowej ścianie Lhotse w 1989 roku, albo mój biwak w 1999 roku przy zejściu z Mount Everestu. Na wysokości 8,5 tys. spędziłem noc. Dwójka kolegów z innej wyprawy była niedaleko. A koniec był taki, że jeden tak się odmroził, że miał amputowany nos, wszystkie palce u nóg i rąk, a drugi zmarł. Natomiast ja wyszedłem bez szwanku. Wtedy od pierwszej minuty mobilizowałem się, żeby przetrwać to ekstremalnie trudne zdarzenie. Tragiczna była wyprawa na Ganesh II w Himalajach w 1983 roku, gdy spadł Andrzej Hartman, a Krzysiu Wielicki był już poniżej, więc zszedł do bazy. Z kolei ja, gdy nie mogłem zejść, przetrwałem cztery dni i cztery noce bez żadnego zabezpieczenia, bez jedzenia i picia. To mnie tylko upewniło, że wciąż mogę wiele w górach przetrzymać i daje mi to ogromną pewność siebie. Być może właśnie dlatego wciąż się wspinam i działam aktywnie.

Jak pan wspomina Jerzego Kukuczkę?
No cóż, byliśmy dobrymi kolegami z jednego klubu, przyjaźniliśmy się, mimo że nie wspinaliśmy się stale razem. Wspominam Jurka jako człowieka pogodnego i bezkonfliktowego, który nawet będąc liderem wyprawy, nie narzucał swojej woli, tylko zawsze był skłonny do dyskusji. On miał takie łagodzące podejście do życia, był opanowany, a to jest bardzo ważne w górach, gdy ludzie muszą ze sobą współpracować nawet przez kilka miesięcy.

Dziś modne są krótsze wyprawy komercyjne. Co pan o tym sądzi?
To nieuniknione. Wielu ludzi nie jest w stanie samodzielnie wejść nawet na łatwe szczyty, jak Elbrus na Kaukazie czy Mont Blanc w Alpach. Po to są przewodnicy, którzy im w tym pomagają. Jak uczy doświadczenie, wiele osób, które wyjeżdżają w góry bez przygotowania, kończy tragicznie, nawet na niskich szczytach. Ci ludzie nie mają takiego doświadczenia, jakie mieliśmy my. Uczyliśmy się wspinaczki od podstaw, w skałkach, w Tatrach, a następnie w Alpach, zaczynając od najprostszych szczytów. Tacy współcześni wspinacze hobbyści, często chodzą jedynie po ściance wspinaczkowej i od razu chcą jechać w Himalaje. Jeżeli nie mieliby tego zabezpieczenia w postaci doświadczonego przewodnika, który nad nimi czuwa, przygoda z górami mogłaby skończyć się dla nich tragicznie.

Pan jest instruktorem i przewodnikiem na co dzień. Uczenie i wspieranie innych w górach także daje satysfakcję?
Mam to wielkie szczęście, że pracuję w tak wspaniałym środowisku, jakim są góry. To dla mnie o wiele lepsze niż praca w klimatyzowanym biurze. Pomagam ludziom wchodzić na szczyty, na które oni sami nie mieliby szans wejść, to dla mnie dodatkowa radość i niekoniecznie to muszą być cele bardzo ambitne. Sam przy okazji fotografuję, robię filmy i dzielę się tym wszystkim ze znajomymi i rodziną, przeżywając całą przygodę jeszcze raz.

Czy rodzina radzi sobie z tym, że ma pan tak piękną, ale i niebezpieczną pasję?
Na szczęście oni współdziałają ze mną. Mój syn, który już jakiś czas mieszka w Stanach, od młodych lat jeździł ze mną w Tatry, Alpy. Mając 15 lat, wszedł na szczyt McKinley, najwyższą górę Ameryki Północnej w górach Alaski. Z córką i żoną też się wspinamy, ale bardziej dla przyjemności. W ubiegłym roku byliśmy na Kazbeku w Gruzji, a w tym w Paklenicy na Chorwacji. Staramy się przyjemnie spędzać czas. Oni godzą się z tym, a nawet się w to włączają. Poza tym wspinanie to moja praca i pasja, więc nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mi tego próbował zabronić.

Mount Everest zdobył pan aż pięć razy jako jedyny Polak, któremu udał się ten wyczyn. Warto było?
Pierwszy czy drugi raz, a było to ponad 20 lat temu, wchodziłem, żeby po prostu wejść, bo to w końcu najwyższa góra na świecie. Działaliśmy bardziej samodzielnie, mieliśmy dużą satysfakcję. W kolejnych wyprawach byłem bardziej przewodnikiem, pomagając komuś wejść. Byłem w pracy, za którą dostawałem pieniądze, a przy okazji zdobywałem szczyt.
Jak się różniły te pierwsze wejścia na najwyższą górę świata od tych obecnych? Wszyscy wiemy, że czasy się zmieniły, a z nimi technika wspinaczki górskiej.
Góry są nieprzewidywalne, więc wszystko może się zdarzyć. Dawniej trzeba było się bardziej przygotowywać, bo nie mieliśmy tak profesjonalnego sprzętu. Narzędzia były bardziej archaiczne i ubogie, ale moje pokolenie i tak wygrywało z obecnym lepszym wyposażeniem. Panowała pewna selekcja ludzi na wyprawy. Jechali ci, którzy już się sprawdzili, mieli jakieś osiągnięcia i przygotowanie. Obecnie wystarczy mieć pieniądze i można jechać ze ścianki prosto w Himalaje. Dziś na to przygotowanie ludzie nie mają nawet czasu, dlatego opieka nad nimi to konieczność. Wystarczy załamanie pogody, jakaś niedyspozycja i oni już nie wiedzą, jak się zachować.

Które wyprawy były szczególnie ekscytujące i miłe?
Byłem na ponad 300, większość z nich wspominam bardzo fajnie. Ważna jest atmosfera. Kiedyś lepiej znało się ludzi, z którymi się jechało na wyprawę. Można było się dobrać z przyjacielem, z kimś, kogo lubimy. W każdym razie na wyjeździe często zawiązują się więzi, które potem procentują przez lata. Sam najchętniej wracam do Ameryki Południowej. Zresztą mój najbliższy wyjazd z klientami planuję właśnie tam. Zaraz po Bożym Narodzeniu ruszamy na Aconcagua i jeżeli mi się uda, będzie to moje 33 wejście. Zaraz po tym od razu jadę do Patagonii, w mój ulubiony rejon. Każdy wyjazd trwa średnio od miesiąca do dwóch. W następnym roku planuję jeszcze Kaukaz, Nepal i wspinanie lodowe w Austrii i Norwegii.

Pana najczęstsze wejścia to...
Aconcagua 32 razy, Island Peak 26, Elbrus 27 razy, Ama Dablam 28, Denali 9, czy Mount Everest 5 razy. Właściwie wszystkie to tak „przy okazji” mojej pracy w górach (śmiech).

A planuje pan przejść na emeryturę?

Wspinaczkowo na razie nie. Nawet jeśli ta moja działalność będzie mniej aktywna, wciąż będzie mi to sprawiało przyjemność. Mam nadzieję, że jak najdłużej góry będą moją pasją.

Symbolicznie szósty raz na Mount Everest wszedł pan właśnie w Opolu podczas IV Opolskiego Festiwalu Gór. Jakie wrażenia?

Byłem po raz pierwszy na takiej imprezie. Atmosfera wspaniała. Czy to w odbiorze ogólnym, czy w samych rozmowach widać było, że ludzi wspinanie interesuje. Wrażenie zrobiła na mnie duża scena amfiteatru, nagłośnienie i oczywiście ścianka wspinaczkowa z pomysłem na ostatnie symboliczne wejście na Mount Everest. Życzę organizatorom, żeby ta przygoda z górami i festiwalem się rozwijała. Zachęcajmy do wspinaczki, szczególnie ludzi młodych.

IV Opolski Festiwal Gór w Opolu to impreza, na której w tym roku gościł Ryszard Pawłowski. Alpinista przeszedł ostatnie metry po ściance wspinaczkowej ustawionej w opolskim amfiteatrze w ramach akcji towarzyszącej festiwalowi - „Opolanie zdobywają Everest”. Przez 7 dni chętni wspinali się po 7-metrowej ściance. Chodziło o popularyzację wspinaczki i symboliczne zdobycie najwyższej góry na świecie, czyli Mount Everestu.

Gośćmi IV Opolskiego Festiwalu Gór byli też inni wybitni „ludzie gór”, m.in. Piotr Pustelnik i Denis Urubko. Prócz spotkań autorskich opolanie oglądali filmy, wystawę, brali udział w warsztatach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska