Sanjaya Jaraszek. Szczęście długodystansowca

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
19 i 20 października w Katowicach 54-letni Sanjaya Jaraszek biegł w Mistrzostwach Polski w Biegu 24-godzinnym. Pokonał 164 kilometry, 71 metrów i zajął 6. miejsce wśród klasyfikowanych zawodników klubowych.
19 i 20 października w Katowicach 54-letni Sanjaya Jaraszek biegł w Mistrzostwach Polski w Biegu 24-godzinnym. Pokonał 164 kilometry, 71 metrów i zajął 6. miejsce wśród klasyfikowanych zawodników klubowych. Krzysztof Strauchmann
- Jestem trawojadem - śmieje się. - Trawojady dają radę! Sanjaya Jaraszek z Nysy właśnie wrócił z długodystansowego 24-godzinnego biegu, teraz szykuje się do przebiegnięcia 200 kilometrów. Ma 54 lata.

Najpiękniejsze, najbardziej naturalne jest bieganie boso po trawie, w słońcu. Sanjaya (czyt. Sandżaja) Jaraszek z Nysy ma swoją trasę biegową z wystrzyżoną trawą, bez kamieni. 800 metrów pętli dookoła ogrodów działkowych, gdzie mieszka.

Biegł tamtędy w lipcowy dzień, w środku upalnego lata. Sam, dla swojej przyjemności, bez wyścigów i konkurentów.

Działkowicze machali mu rękami, chowając się w cieniu, bo upał dochodził do 36 stopni. A on biegł 10 godzin i 45 minut, z małymi przerwami, żeby wylać na siebie wiadro wody podane przez znajomego. Przebiegł 100 kilometrów. Na stopach nie miał nawet odcisków.

Bieg wyrabia charakter

19 i 20 października w Katowicach 54-letni Sanjaya Jaraszek biegł w Mistrzostwach Polski w Biegu 24-godzinnym. Pokonał 164 kilometry, 71 metrów i zajął 6. miejsce wśród klasyfikowanych zawodników klubowych.

- Po 40 kilometrach zorientowałem się, że założyłem za grube skarpetki - opowiada Sanjaya. - Zmieniłem je zaraz, ale stopy się przegrzały. Po 80 kilometrach poczułem coś pod palcami. To pęcherze, już mi się zawijały. Usiadłem gdzieś i w słabym świetle latarni, bo już była noc, zacząłem je przebijać znalezioną agrafką. Trysnęło. Zacząłem znów biec.

Na początku bolał każdy krok, ale potem przestało. Przebiegłem jeszcze 80 kilometrów.
Najlepiej mu się biegło między setnym a 140. kilometrem. Wypadło w środku nocy, między 22 a 2. Temperatura powietrza spadła poniżej zera. Biegł w dwóch parach spodni, czapce i rękawiczkach. Wtedy najbardziej przesunął się w klasyfikacji do przodu.

- O czwartej nad ranem przyszła senność i natrętne myśli - wspomina najtrudniejszy moment. - Coś mi mówiło: Po co się tak wysilać? Usiądź na dłużej. Zejdź z trasy. Męczyłem się z tym dobre 10 kilometrów, ale nie poddałem się. Około piątej na trasie zrobiło się pusto.

Księżyc w pełni oświetlał szarą, szklistą trawę. Połowa zawodników zeszła wtedy z trasy z powodu zimna. Wycofało się nawet dwóch reprezentantów z kadry Polski.

- Ludzie, którzy biegają regularnie, mają lepsze charaktery, są bardziej życzliwi, szlachetniejsi - twierdzi Sanjaya. - Wśród tych, co zaliczają "dziesiątki kilometrów" niestety jeszcze jest dużo cwaniaków i zarozumialców. Wśród "setkowiczów" prawie ich nie ma. Długotrwałe niewygody wyrabiają charakter.

Biegnąc - pilnuje swojego organizmu, analizuje sygnały, jakie mu przesyła, żeby nie popełnić błędu jak ze skarpetkami, albo z niewłaściwą ilością płynu, wypitego kilka chwil za późno. Pilnuje wyprostowanej sylwetki, bo przygarbienie w biegu kosztuje dodatkowy wydatek energii. A on ma płynąć jak żaglowiec, niesiony lekkim wiatrem.

Był już seniorem

Jaraszek zaczął treningi pięć lat temu. Wcześniej biegał wyłącznie dla rekreacji. Jako młody chłopak szybko się męczył, w szkole nie miał sukcesów sportowych. Na studiach w godzinę pokonywał najwyżej 10 kilometrów, a po 300 metrach zalewał się potem.

Nie widząc sukcesów, wycofał się z uprawiania sportu. Pięć lat temu Sanjaya truchtał sobie spokojnie po wale Jeziora Nyskiego, który jest popularną trasą spacerową w mieście. Ktoś z tyłu podbiegł do niego, klepnął lekko w plecy i powiedział: Świetnie biegasz, dołącz do mojej grupy. Wręczył mu wizytówkę i pobiegł dalej.

- To był trener lekkiej atletyki nyskiego klubu MKS Ekonomik - opowiada Sanjaya Jaraszek. - Zaprosił mnie na stadion. Miałem wtedy 49 lat, a dla sportowca taki wiek to już głęboka emerytura. Nie myślałem nawet, że mogę osiągać jakieś wyniki, ale pojechałem na pierwszy trening.

Początkowo biegał razem z młodzieżą i było mu ciężko. W drugim roku wziął udział w "setce" - biegu na 100 kilometrów. Zszedł z trasy po 70 kilometrach. Organizm odmówił.

Rok później pokonał sto kilometrów w 12,5 godziny, ale po biegu był bardzo wyczerpany i cierpiał. Jeszcze rok później pokonał dystans w czasie krótszym o 1,5 godziny. I już bez takich negatywnych skutków. Rok temu zszedł poniżej 10 godzin. Jego treningi to wielogodzinne biegi. Potrafi w ciągu jednego dnia przebiec stokami gór ze Złotego Stoku na Śnieżnik i wrócić. Przekonał się, że jego organizm znosi to bez większych strat. Po ostatnim całodobowym biegu zważył się skrupulatnie. Ciężar ciała nie spadł mu nawet o kilogram.

Dialog z organizmem

W wieku 28 lat Sanjaya przestał jeść mięso, choć wychowywał się w bardzo mięsożernej rodzinie.

- To bzdura, że jesteśmy gatunkiem drapieżników - unosi się lekko, gdy to tłumaczy. - Komu z ludzi cieknie ślinka, gdy patrzy na zarzynanie świni albo krowy? A psu cieknie, bo jest drapieżnikiem. Komu z ludzi nie cieknie ślina na widok soczystych winogron? Wystarczy zwrócić uwagę, co nam mówi organizm.

Jego organizm mówił. W wieku 36 lat chudł i źle się czuł, lekarze nie potrafili mu powiedzieć dlaczego. Ważył mniej niż 60 kilogramów i nie miał siły, żeby podnieść w rękach więcej niż 10 kilogramów.

- Od kolegi dowiedziałem się o weganizmie i makrobiotyce - opowiada - Byłem prawie umierający, więc było mi wszystko jedno co spróbuję, żeby się ratować.

Nie jadł 100 dni!

Odstawił z diety nabiał, mleko i wszystkie produkty pochodne. Urządzał głodówki dla oczyszczenia swojego organizmu. Sześć lat temu nie jadł przed 100 dni. Przez pierwsze 60 żywił się tylko sokami owocowymi, potem dołączył cytrynę i miód. Jak mówi - dał szansę lekarzowi, którego każdy ma w swoim organizmie.

Przeprogramował i uspokoił życie, żeby zająć się sobą, zanim dopadnie go choroba i zmusi do wyhamowania. Zaczął studiować książki o zdrowym stylu życia, o odżywianiu się. Przeniósł się do domu na działkach. Nie ogląda telewizji. Nie pracuje zawodowo. Utrzymuje się z ogrodu i drobnych prac. Medytuje. Wsłuchuje się w swój organizm, sprawdza jego reakcje, prowadzi dialog ze swoim ciałem. I biega. Biega, bo taka jest najbardziej pierwotna natura człowieka.

- Powolny bieg, w tempie 10 kilometrów na godzinę, nawet po 2 godzinach daje sercu odpoczynek - opowiada. - Mnie spada tętno, reguluje się bicie serca. W czasie biegu mięśnie w ruchu zaczynają same tłoczyć krew i odciążają serce.

Biegając boso, nauczył stopy, jak się mają naturalnie układać w ruchu, żeby uniknąć kontuzji. Nawet na asfalcie ubiera buty z najcieńszą podeszwą, najmniejszą amortyzacją. Niech stopy same przybierają optymalne ułożenie.

- Ciało ma swój "rozum". Niepilnowane osłabia wolę i umysł. Namawia, żeby żyć wygodnie, nic nie robić, tylko jeść i odpoczywać. Tymczasem wysiłek to nasze naturalne przeznaczenie - tłumaczy swoją filozofię Sanjaya. Doświadczenie w medytacji pomaga mu rozróżnić, kiedy organizm jest już wycieńczony, odwodniony, a kiedy tylko blefuje, żeby wymusić odpoczynek. Jednak i jemu zdarzają się błędy.

Dwa razy odwodnił organizm i o mało co nie potrzebował pomocy medycznej i podania kroplówki. Latem wracał z 40-kilometrowego treningu. Zignorował sygnały, że odwodnił organizm. Chciał dobiec do domu, bo zostało mu raptem kilka kilometrów. Po ostatnim biegu na 24 godziny organizm nie alarmował mu jednak, że jest krzywdzony, że nie chce więcej biegać.
- Moje ciało było dumne z osiągnięcia! - twierdzi Sanjaya.

Dobiec do kresu możliwości

Dla Sanjayi Jaraszka biblią jest książka "Jedz i biegaj" Amerykanina polskiego pochodzenia Scotta Jurka. Scott Jurek to legenda ultramaratonów. Dwa razy wygrał Badwater Ultramaraton, najtrudniejszy zorganizowany bieg na świecie. 217 kilometrów po dnie Doliny Śmierci.

Pobił też rekord USA w biegu 24-godzinnym z odległością 266 kilometrów. Robi to wszystko, odżywiając się wyłącznie roślinami. Jako jeden z nielicznych uczestniczył we wspólnym biegu przedstawicieli naszej cywilizacji z tajemniczym plemieniem biegaczy Tarahamura z Meksyku, które zostało świetnie sportretowane w kolejnej biblii biegaczy "Urodzeni biegacze" Christophera McDugalla.

- Jestem trawojadem - śmieje się Sanjaya. - Trawojady dają radę! W świecie zwierząt wszyscy trawożerni to długodystansowcy, w odróżnieniu od drapieżników, które są sprinterami.

Sanjaya dożywia swoje ciało. Na to słowo zwraca szczególną uwagę. Nie odżywia. Latem śniadanie zrywa prosto z drzewa. Owoce uzupełnia warzywami, kaszami. Energetycznymi bananami, choć wie, że na plantacjach były traktowane chemią. Na długi dystans rusza lekko głodny, żeby skłonić ciało do wysiłku, jakby miało szukać pokarmu.

- Jestem w trakcie testowania swoich możliwości. Moim zdaniem mam predyspozycje, żeby pokonać 200 kilometrów. Ale nie chcę unicestwić swojego ciała. Wierzę, że da mi znać, kiedy faktycznie dojdzie do kresu swoich możliwości.

Sanjaya czuje, że ma w sobie niezwykłą energię, moc, która czasem się objawia zwiększonymi możliwościami fizycznymi. Zapowiada jednak, że kiedy jego ciało zacznie słabnąć, wyniki spadną, wycofa się ze sportowej rywalizacji.

- Zwycięstwo pachnie bardzo ładnie. Rekord leży w naturze człowieka. Jednak ja nie biegnę dla rekordu, dla pieniędzy z nagrody, bo zazwyczaj ich nie ma. Biegnę dla ducha. Dla poczucia mocy, zwycięstwa i radości, jakie przynosi bieganie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska