Świeca w Inparco już zgasła. Jak upadła firma z Kędzierzyna-Koźla

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Andrzej Bracha pracował tu jako dekorator świec: – Nic nam nie zostało. Rozkradziono wszystko.
Andrzej Bracha pracował tu jako dekorator świec: – Nic nam nie zostało. Rozkradziono wszystko. Tomasz Kapica
Produkowane przez inwalidów wyroby kędzierzyńskiej firmy Inparco trafiały na stoły królowej Elżbiety II, zamawiali je prezydenci Polski i Ukrainy. Od kiedy ktoś wykręcił i wywiózł na złom kaloryfery, z hal nie wyszedł ani jeden knot.

Prezes firmy Edward Urbański zaprasza na wycieczkę po halach. Idziemy po schodach do góry.

- Niech się pan trzyma poręczy, oczy się zaraz przyzwyczają - radzi prezes. Będziemy zwiedzać zakład po ciemku, w firmie obowiązuje drastyczny program oszczędnościowy. Jedna z jego głównych zasad brzmi: nie zapalać światła, kiedy nie jest to absolutnie konieczne. W gabinecie prezesa leżą już faktury za energię na 10 tys. zł. I nie bardzo wiadomo, skąd te 10 tys. zł wziąć.

Prezes miał rację, oczy po chwili się przyzwyczajają. Chodzimy po halach w półmroku. Te wyglądają, jakby wciąż zakład pracował pełną parą, tylko że ludzie wyszli na przerwę śniadaniową.

W starych enerdowskich maszynach wciąż jeszcze stoją gotowe do zalania formy, obok przygotowane są konewy z parafiną. W jednym z pomieszczeń leży nawet przewrócony wózek inwalidzki któregoś z pracowników.

- Produkcji nie prowadzimy praktycznie już od ponad dwóch lat - wyjaśnia szef firmy. Były w tym czasie próby postawienia zakładu na nogi, ale nieudane. Zjazd po równi pochyłej rozpoczął się od momentu, kiedy zamarzły warte kilka milionów złotych maszyny.

Podobno stało się to po awarii instalacji grzewczej, która przestała dostarczać ciepło do hal.

Para wodna używana w procesie produkcji świec skropliła się i zamarzła, a lód odkształcił precyzyjne urządzenia. Kiedy ludzie się o tym dowiedzieli, wpadli w szał, bo było wiadomo, że krzywych świeczek nikt nie będzie kupował. Potem ktoś wykręcił kaloryfery i sprzedał na złom.

- Jak znam życie, to mogło być tak, że najpierw ktoś wykręcił kaloryfery, a potem zamarzły maszyny. Rozkradziono wszystko - denerwuje się Andrzej Bracha, pracownik firmy Inparco w latach 1984-2003, jeden z kilkudziesięciu udziałowców.

Powstał, by pomagać ludziom

Pan Andrzej pracował jako dekorator świec. Jak większość zatrudnionych miał grupę inwalidzką. Ale w robocie się nie obijał. Przenosił ciężkie konwie z parafiną i wlewał zawartość do maszyny, która ozdabiała świece.

Robota była nudna i prosta jak gromnica, ale inwalidzi wykonywali ją z pasją. - Wstawałem o 5.10, żeby być w pracy na 6.00. Kartę trzeba było odbić na czas, spóźnialskich się nie tolerowało, choćby poruszali się na wózkach.

O 14.00 wcale nie kończyłem roboty, tylko zaczynałem drugą zmianę. Praca na akord pozwalała zarobić spore pieniądze, nawet 3 tysiące miesięcznie. Często brałem też soboty - mówi pan Andrzej.

Nie było na co narzekać: - Środki czystości do domu dostawałem, pożyczki firma dawała. Szanowało się człowieka, nie tak jak teraz - wspomina.

Poza tym ludzie byli serdeczni, pomagali sobie. Niewidomego ktoś przeprowadził przez halę, inwalidę na wózku zawiózł na papierosa. Ludzie nauczyli się nawet języka migowego, żeby pomagać głuchoniemym kolegom.

- Tak jest dom - miga pan Andrzej, składając ręce w charakterystyczny daszek. - A tak klucz - przekręca rękę przy otwartej dłoni.

Bo zakład powstał przede wszystkim po to, aby pomagać ludziom. W 1949 roku założyli go inwalidzi wojenni, weterani, którzy stracili zdrowie, walcząc na frontach całej Europy. Powołali do tego celu spółdzielnię im. Karola Świerczewskiego, przekonując wcześniej do tego pomysłu władze miasta.

W latach 50. pracowało tu około 100 ludzi, w Bielsku-Białej powstała nawet filia kędzierzyńskiej spółdzielni. Zatrudnienie rosło, to był też świetny sposób na aktywizację zawodową niepełnosprawnych. W latach 80. pracowało ponad pół tysiąca osób.
Wtedy to się chciało pracować

- Ludzi autobusy dowoziły do zakładu z wielu innych miejscowości. Mężczyźni i kobiety o kulach, na wózkach, niewidomi, głuchoniemi, niepełnosprawni intelektualnie.

Wszyscy szli chętnie do roboty - opowiada pan Waldemar, jeden z byłych pracowników. - Dziś każdy, kto ma kwity na jakąś chorobę, robi wszystko, żeby dostać rentę i broń Boże nie pójść do pracy. Wówczas było zupełnie inaczej.

Pan Waldemar chodzi nienaturalnie przygarbiony, bo wiele lat temu miał wypadek drogowy i dlatego trafił do spółdzielni inwalidów. Mówi, że taki zakład mógł świetnie funkcjonować tylko w czasach PRL-u, a potem utrzymywał się jedynie siłą rozpędu.

- Dziś powszechnie potępiamy tamten okres, ale miał swoje dobre strony. Przede wszystkim od pieniędzy ważniejszy był człowiek. I dlatego to wszystko hulało, zakład zatrudniał setki osób i był w stanie na siebie zarobić - twierdzi mężczyzna.

Na początku lat 90. spółdzielnia zmieniła nazwę na Inparco, a później przekształciła się w spółkę, a udziałowcami zostali dotychczasowi pracownicy. Andrzej Bracha przypomina sobie, jak przyjechała kiedyś do Inparco ekipa telewizyjna z Kanady. Dziennikarze byli zafascynowani miejscem, w którym na pełnych obrotach pracuje tylu niepełnosprawnych. - Chodzili i kręcili głowami z podziwu. Filmu nie widzieliśmy i nie wiem nawet, gdzie go wyświetlano, ale reporterzy byli pod wrażeniem - opowiada były pracownik firmy.

Bo Inparco było już znane na świecie. Wyroby trafiały do Wielkiej Brytanii, Szwecji, Niemiec, Danii, Łotwy. Jedno z zamówień trafiło także do pałacu Buckingham. Innym razem świece zamówili prezydenci Polski i Ukrainy - Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma.

Trafiały też do misjonarzy w Afryce. Wyróżniały się przede wszystkim jakością. W tym czasie pracownicy byli w stanie odlać świece w każdym kształcie i ozdobione dowolnym motywem. Do dziś w magazynach można znaleźć jeszcze wykonaną z parafiny miniaturę kościoła pw. św. Eugeniusza de Mazenoda z Kędzierzyna-Koźla.

Z kolei Norwegowie zamawiali proste świece w metalowych puszkach. Były trwałe, więc stawiali je przy drogach. - Lampiony rozświetlały trakty i ułatwiały im powrót do domów - tłumaczy prezes Urbanowicz.

Ilość nie poszła w jakość

Firma, chcąc się rozwijać musiała trafiać nie tylko do elitarnego klienta. Umowy z nią podpisało kilka sieci supermarketów. Wydawało się, że Inparco trafiło na żyłę złota. Rocznie produkowano ponad 10 milionów świec, pracownik na jednej zmianie robił ich ponad 1000.

- Ilość nie poszła jednak w jakość - dodaje pan Waldemar. - Zaczęły obowiązywać złe wolnorynkowe zasady, jak najmniej się narobić, a jak najwięcej zarobić. No i pojawiły się kłopoty.

Ówczesny zarząd nie inwestował w nowy park maszynowy, zamiast tego pieniądze były przejadane, bo pracownicy wciąż domagali się więcej. Firma nie poradziła sobie również ze specyfiką współpracy z marketami, nie wiedziała, jak zagospodarować zwroty. Pogarszająca się jakość produktów zniechęciła do polskich świec kontrahentów z zagranicy. Pojawiła się też konkurencja z Chin. Tamtejsza parafina miała dużą zawartość siarki, ale za to była o połowę tańsza.

- Kiedy spadała liczba zamówień, ludzie wiedzieli, że dzieje się źle. Wielu miało łzy w oczach, całe życie związali z tym zakładem. Nikt inny by ich nie zatrudnił - opowiada były pracownik.

Inparco zaczęło zwalniać ludzi, niektórzy sami zaczęli odchodzić, bo przecież mieli renty. Aż doszło do awarii instalacji elektrycznej i zamarznięcia maszyn. To był koniec.

Długi firmy sięgają ponad 15 milionów złotych i co najmniej dwukrotnie przekraczają szacowany majątek spółki. Wśród wierzycieli jest bank, w którym Inparco miało linię debetową, ZUS, urząd skarbowy, kontrahenci, producenci parafiny.

Komornik próbował już sprzedać maszyny, ale nikt nie chce ich kupić. Prawdopodobnie trafią na złom. Nieogrzewane budynki przy ul. Powstańców są w coraz gorszym stanie, a zbudowano je niedawno, bo w latach 80. (wcześniej firma miała siedzibę przy ul. Grunwaldzkiej).

Państwo też nie chciało pomagać takim firmom. Sukcesywnie zmniejszano dofinansowania do wynagrodzenia wszystkich pracowników niepełnosprawnych ze stopniem lekkim i umiarkowanym.

Ponadto większość pracodawców zatrudniających inwalidów straciło prawo do udzielania ulgi swoim kontrahentom we wpłatach na Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Zlikwidowane zostały też prawie wszystkie ulgi, z których zasilany był Zakładowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Dziś w Inparco pracuje 15 osób: prezes, kadrowa, portier, palacz, placowy, kilka pań ze sklepu firmowego, który wyprzedaje zapasy. Prezes Urbanowicz mówi, że firma już 5 lat temu powinna zostać postawiona w stan likwidacji, ale wciąż tak się nie stało.

On sam odpowiada jedynie za ostatnie pół roku działalności spółki, bo wcześniej kierował nią inny zarząd. W lipcu po raz ostatni chciał ją postawić w stan likwidacji, ale do tego potrzebny jest bilans finansowy. Żeby go zrobić, trzeba komuś zapłacić, a nie ma z czego.

Pan Andrzej przyszedł przed świętami odebrać część niewielkich udziałów, które mu przysługują jako byłemu pracownikowi. Umówił się kiedyś z firmą tak, że pod koniec każdego roku firma dawać mu będzie po 80 złotych, a okres spłaty rozłożono na 20 lat.

Przez ostatnie lata zawsze dostawał tę należność, która miała bardziej wymiar symboliczny. W tym roku odesłano go w kwitkiem, bo w kasie nie było nawet 80 złotych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska