Szczęśliwa siedemnastka spod Łambinowic

Archiwum rodzinne
Przed dwoma tygodniami odbył się pierwszy zjazd rodzinny Wydrów.
Przed dwoma tygodniami odbył się pierwszy zjazd rodzinny Wydrów. Archiwum rodzinne
Rodzina Duggar z Arkansas (19 dzieci) prowadzi własny show w TV i stronę internetową. Karczewscy (21 dzieci) spod Nowego Miasta Lubawskiego wygrali ogólnopolski konkurs "Przyjaciel Rodziny 2010". O Centkowskich (17 dzieci) z Pomorza pisał "Super Express". Po Adamie i Otylii Wydrach spod Łambinowic zostało 17 dzieci. I masa ich wspomnień.

- Nigdy w życiu nie zapomnę smaków dzieciństwa - Tadeusz Wydra (numer 8) jeszcze teraz uśmiecha się na samą myśl o atmosferze rodzinnego domu. - Mieliśmy piec chlebowy i mama sama piekła chleby. Dzieciaki z całej wioski się schodziły do nas, objadać chrupiącym pieczywem.

Tata sam robił i wędził szynki i kiełbasy. Na Boże Narodzenie wracaliśmy w nocy po pasterce do domu i zaczynało się jedzenie mięsa. Takich wędlin nigdy już potem nie kosztowałem. A gdy wracałem z wiejskiej zabawy, piłem zostawione przez mamę w kuchni mleko ze śmietaną. Aż w piersiach dudniło. Takie dobre!

- Mama doiła krowy i robiła masło, śmietanę czy ser - wspomina Maria (numer 4). - Babcia albo mama na obiad nie gotowała jednego dania, ale trzy, cztery, bo nie każdemu wszystko smakowało. Jak się u nas robiło pierogi, to 250 za jednym zamachem. Tylko tyle, bo mniejsze dzieci dużo nie jadły.

- W stajni mama gotowała ziemniaki dla świń - opowiada Justyna (najmłodsza, numer 17). - Kiedyś moja koleżanka specjalnie przyniosła margarynę. Siedziałyśmy z koleżankami na snopkach dookoła i objadałyśmy się gotowanymi ziemniakami z margaryną.

Przedsiębiorstwo rodzina

W 1945 roku Adam Wydra z żoną Otylią i siódemką dzieci wyjechał z rodzinnej wioski pod Kraśnikiem na Lubelszczyźnie i osiedlił się na "Ziemiach Odzyskanych". Przydzielono mu 25-hektarowe gospodarstwo rolne z domem i zabudowaniami we wsi Budzieszowice koło Łambinowic. Spłacał je potem, oddając kontyngent zboża i trzody.

- Ojciec był w czasie wojny w partyzantce, tak jak jego bracia - wspomina Tadeusz Wydra. - Tak naprawdę przyjechał tu po wojnie, żeby uciec przed represjami wobec partyzantów. Na zachodzie łatwiej się było schować przed władzą. Niewiele nam potem opowiadał o partyzantce i zawsze powtarzał, żeby się tym nie chwalić przed innymi.

Gospodarstwo było w dużym stopniu samowystarczalne. W domu panowały proste i jasne zasady. Każdy miał swoje zadania, obowiązki i miejsce. Rodzice wspólnie ze starszymi dziećmi siali zboże, obrabiali 1,5 hektara buraków, karmili owce, gęsi, kury, świnie i bydło. Starsze rodzeństwo zajmowało się młodszym.

W utrzymaniu domu pomagała stara ciotka pani Otylii. Dzieci jedne po drugim donaszały ubrania, buty, używały kolejno książek do szkoły.

- Nie miałam czasu dla siebie - wspomina Krystyna (numer 9). - Ale to do mnie przychodziły koleżanki. Braliśmy młodsze rodzeństwo na spacer po wsi albo na boisko. Nasz dom był zawsze otwarty dla gości.

- Ojciec trzymał dyscyplinę - wspomina Zenek (numer 7). - Kiedyś kazał mi z bratem narwać koniczyny, a sam gdzieś pojechał. My z bratem się bawiliśmy i zapomnieliśmy o koniczynie. Ojciec wrócił o północy i po nocy wygonił nas na pole po tę koniczynę.

- Dwa razy w roku trzeba było zaorać 25 hektarów pola - opowiada Tadeusz. - Ile się nachodziliśmy za końmi przy pługu, zanim ojciec kupił traktor, to tylko my wiemy. Adam Wydra w Poznaniu uczył się weterynarii, więc sam leczył też swoje dzieci. Głównie ziołami, które w maju co niedzielę zbierał na łąkach, suszył na strychu i mieszał na różne choroby.

- Sialiśmy też len, bo za oddanie lnu do skupu był przydział na materiał - wspomina Maria. - Ciotka każdej z nas szyła sukienkę. Nie wyglądaliśmy gorzej od innych.

Otylia Wydra miała niesłychaną łatwość rodzenia dzieci. Większość przyszła na świat w domu. Niektóre w polu, przy robocie.

- Kiedyś zaczęła krzyczeć do nas, żebyśmy biegli po ojca, bo zaczyna rodzić - opowiada Tadek. - Przybiegł ojciec i kazał jej włożyć w zęby rączkę od wideł, żeby sobie z bólu nie przegryzła języka. Urodziła na słomie, bez żadnego szoku. Jeszcze się pozbierała i dalej poszła wiązać snopki.

- Mama żadnego dziecka nie straciła - opowiada najmłodsza Justyna. - Ja jestem siedemnasta, ale też chciałam żyć.

Najstarsza, Bogusia, ma dziś 72 lata. Potem urodził się Marian, Stanisława, Marysia, Zofia, Wandzia, Zenek, Tadek, Krysia, Grażyna, Józek, Janek, Halina, Urszula, Lucyna, Ela i najmłodsza Justyna.

Przychodzili na świat przez kolejnych 28 lat. Nikt nie wyjechał na stałe za granicę. Trzymają się blisko rodzinnych Budzieszowic, tylko dwoje przeniosło się pod Lublin i do Raciborza.

Z dziećmi i z wnukami jest ich w sumie ze 150 osób. Samych prawnuków Otylii i Adama przyszło na świat 56, praprawnuków pięcioro. Trudno się wszystkich doliczyć, więc córka siostry z Raciborza zaczęła robić drzewo genealogiczne.

Do tańca i do różańca

- Ojciec codziennie rano wstawał, mył się i ogolił, a potem szedł do pokoju i klękał przed świętym obrazem - opowiada Maria. - Za nim wszystkie dzieci. Modliliśmy się razem. Bez tego nie było śniadania. Przed każdym posiłkiem wspólnie się żegnaliśmy. Oboje byli bardzo pobożni. Mogliśmy być na sobotniej zabawie do rana, ale w niedzielę trzeba było wstać i iść do kościoła. My wszyscy też jesteśmy pobożni. Tak nas wychowano, i dobrze.

- Ojciec z matką byli wyjątkowo zgodni - wspomina Tadeusz. - Przy dzieciach nigdy się nie kłócili, nigdy sobie złego słowa nie powiedzieli.

- Tata zawsze mówił, że słowo jest droższe od pieniędzy, że trzeba mieć zasady - opowiada Justyna. - Powtarzał: najważniejsze, żeby nikt przez was w życiu nie płakał. A powodzenie przyjdzie samo. Do teraz, jak mam coś zrobić, to myślę o tacie, czy by to zaakceptował.

Wydrowie nie opuścili też żadnej zabawy wiejskiej czy sąsiedzkiej. Pani Otylia była najlepszą tancerką w Budzieszowicach. Dzieci nie mogły chodzić na zabawy przed ukończeniem 18 lat, ale kiedy ojciec nie widział, córki wymykały się wieczorami z domu na potańcówkę.

- Tata często był porządkowym na zabawie - wspomina Tadeusz. - Jak zaczynała się rozróba, to z braćmi wkraczaliśmy do akcji. Nie było zlituj się. Siostry z boku też potrafiły nieźle w łeb przysolić. Nawet nazwano nas we wsi Bonanza, bo akurat w telewizji leciał ten serial.
Wieś traktowała ich różnie. Byli lubiani, ale niektórzy uważali wielodzietnych za gorszych, uboższych.

- Sąsiedzi czasem się naśmiewali, że u nas jest tyle dzieci - wspomina Krystyna. - Uważali nas za biednych, ale nie dawaliśmy się biedzie. Na święta każdy u nas dostał prezent. Tata bardzo o to dbał. Moje koleżanki się dziwiły z tych upominków, bo w innych rodzinach tego nie było.
- Wiem, że kobiety na wsi podśmiewały się z matki, że tyle dzieci ciągle rodzi - mówi Tadek. - Ale ona się nie przejmowała złośliwościami.

- Kiedyś koleżanka zaprosiła mnie do siebie na zabawę - opowiada Justyna. - Jej rodzice patrzyli na to krzywo. Matka dziewczyny wyniosła do ogrodu chleb z pasztetem dla dzieci.

Poczęstowała jedną, drugą, trzecią koleżankę, a mnie ominęła bez słowa. Ten pasztet tak smakowicie wyglądał, tak mi się go chciało skosztować. Wróciłam do domu i poskarżyłam się mamie. Nie mogła uwierzyć.

Wydrowie zadbali o wykształcenie każdego dziecka, choć na studia dla wszystkich brakło pieniędzy. Każdemu wyprawili huczne wesele na 200 gości i pomogli wystartować w samodzielność.

Gdy już wszystkie dzieci wyfrunęły z rodzinnego gniazda, przez długie lata na święta zjeżdżały się ze swoimi rodzinami do Budzieszowic. Teraz też kontynuują tradycję rodzinnych spotkań. Przed dwoma tygodniami urządzili pierwszy rodzinny zjazd Wydrów.

- Śmiali się z nas w młodości chłopcy na zabawach, że to od Wydry są dziewczyny - mówi z przekąsem Marysia. - I teraz żałują, bo każda z nas ładna, zgrabna, gospodarna.

Spotkali się w niebie

Adam Wydra umarł w 1986 roku.

- Tata przed śmiercią leżał w szpitalu w Nysie - wspomina Justyna. - Musiał coś przeczuwać, bo jak go odwiedzaliśmy, każdemu z dzieci dawał jakieś rady.

Mój mąż chorował na wrzody żołądka. Tata mi powtarzał, jak mam zasuszyć wrzody: Codziennie rano dawaj mu 20 gramów spirytusu na czczo, bo nie będziesz miała chłopa! Mamie też powiedział, jak ma przygotować pogrzeb. Kazał konie sprzedać, żeby wszystko zapłacić. I powiedział: Macie się weselić, nie nosić żałoby, bo ja was kochałem. Ciężko się było weselić, gdy umarł.

Otylia Wydra umarła ponad 20 lat po mężu w 2009, w sędziwym wieku 94 lat. Do końca życia nie opuściła żadnej rodzinnej uroczystości. Przed śmiercią poprosiła Justynę o nietypową przysługę. Kazała sobie kupić ćwiartkę wódki i włożyć do trumny, żeby mieć na przywitanie z tatą. Bo tata zawsze gdy wracał bryczką z podróży, kupował sobie ćwiarteczkę na drogę i nigdy nie dopił do końca.

Ostatni naparsteczek na dnie przywoził mamie. We dwie z Elżbietą, w tajemnicy przed rodzeństwem, wsunęły jej buteleczkę pod rękę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska