Tomasz „Titus” Pukacki: - Wchodzimy w erę śmierci rock and rolla

Anna Konopka
Anna Konopka
Tomasz „Titus” Pukacki
Tomasz „Titus” Pukacki kobaru.pl
Na zmianę ustrojową nie zwróciliśmy zbytnio uwagi. Siedzieliśmy i popijaliśmy wino, a co mnie zaskoczyło, to jedynie to, że zamiast „milicji” pojawiła się „policja” - mówi Tomasz „Titus” Pukacki z kapeli Acid Drinkers.

Dzisiaj jesteś wokalistą, mało już kto pamięta, że zaczynałeś za… bębnami.
Faktycznie był taki epizodzik, ale prawie o tym zapomniałem. Tak naprawdę to nie była jakaś poważna gra na perkusji. To było tylko kilka prób w amatorskim zespole. Można powiedzieć, że „perkusistą”, to byłem jako mały chłopczyk, bo uwielbiałem walić w te okrągłe przedmioty. Zostanie zawodowym perkusistą to byłby dla mnie kiepski wybór, ale liderem też nikt się nie rodzi. Wszystkiego trzeba się nauczyć: obycia na scenie, jak poprowadzić koncert czy jak złapać kontakt z publicznością. Może rzeczywiście niektórzy mają to we krwi, ale ja musiałem się nauczyć tego wszystkiego. Po jakichś dwóch latach grania „okrzepłem” i poczułem się już pewnie na scenie, ale do dzisiaj przed występem mam stres. Każdy koncert to wyzwanie.

Nawet po prawie 30 latach grania?
Tak. Przerabiałem ten temat nawet z psychologami, z ciekawości pytając, o co w tym chodzi. Czy to jest trema, czy nie, nawet gdy zespół jest świetnie przygotowany? Wydaje się, że tremę możesz mieć, jak nie wiesz czegoś, nie wiesz, na czym stoisz, a ja przecież wiem, jak to wyjdzie, na przykład grając 30. koncert danej trasy.

To skąd ten stres?
Stres polega chyba na poczuciu odpowiedzialności. Ekscytacja musi trwać zawsze do końca.

Acid Drinkers to w wolnym tłumaczeniu z angielskiego „kwasożłopy”, czyli ludzie pijący tanie wina. Te osławione wina faktycznie były tak modne?
No pewnie! Wódki się raczej nie piło. Była po prostu mocna i nam nie smakowała, choć potem człowiek nauczył się i tego (śmiech). Win rzeczywiście było dość dużo. Powiem ci jednak, że trzy albo cztery lata temu dostałem piękny prezent, taki bukiet zrobiony z pięciu tanich win i wypiłem je z wielkim smakiem! Umówmy się, alkohol tani czy drogi ma jedno zadanie: walić dobrze w łeb. Jestem pragmatykiem i prosto podchodzę do sprawy.

Kiedyś zaintrygował cię tytuł płyty grupy Motorhead „Beer Drinkers and Hell Raisers” wydanej w 1980 roku, a nagranej w 1977. Powiedziałeś o niej, że „Piwożłopy” to wspaniały tytuł dla płyty…
Tak, bo to było bardzo zabawne, a „Beer Drinkers…” (z ang. piwożłopy, red.) był jednym z pierwszych albumów Motorhead, które miałem w rękach i bardzo sympatycznie mnie on rozhuśtał. Ale zaznaczam, że ten krążek nie stoi w moim kanonie ich najlepszych albumów. Wydaje mi się, że podobnie mają inni fani „Motora”, cholera wie, o co z tą płytą chodziło (śmiech).

Co was w latach 80. odróżniało wtedy od innych polskich kapel?
Nie wiem. Chcieliśmy grać i to wszystko. Wtedy było mnóstwo zespołów grających ciężkie, szybkie granie, jak Hammer, Turbo, Destroyers czy KAT. Czemu akurat my przetrwaliśmy? Nie wiem.

Przełom lat 80. i 90. był też przełomem w sytuacji politycznej naszego kraju. To był chyba ciężki czas na zakładanie zespołu trashmetalowego?
Szczerze? Na zmianę ustrojową nie zwróciliśmy zbytnio uwagi. Siedzieliśmy i popijaliśmy wino, a co mnie zaskoczyło, to jedynie to, że zamiast „milicji” pojawiła się „policja”. I na tym tematy polityki się skończyły. My tego nie odczuwaliśmy.

W przyszłości jednak mieliście szansę zagrać z największymi…
Zagraliśmy trzy razy z Deep Purple. Były też występy z całą tzw. Wielką Czwórką: Megadeth, Slayerem, Anthrax i Metalliką.

I jakie to uczucie, móc powiedzieć: „Grałem z Wielką Czwórką trash metalu”?
Spoko.

Tylko tyle?
Tak, w porządku. No chyba, że ten pierwszy raz z Deep Purple był inny… on nie był w porządku - to było powalające!

Podczas koncertów wielokrotnie występujesz w koszulce z napisem właśnie Motorhead, więc to nie tajemnica, że jesteś wielkim fanem. Pod koniec grudnia rockandrollowy świat obiegła informacja, że lider tej grupy, legendarny już za życia, Lemmy Kilmister odszedł. Jak zareagowałeś?

Powiedziałem to już wyraźnie w telewizji. Poczułem się jak katolik po śmierci Wojtyły. Max Cavalera, wokalista Sepultury, stwierdził kiedyś: „Lemmy jest przewodnikiem stada”. Nie mamy przewodnika, a ja nie widzę kogoś, kto mógłby go zastąpić. Wydaje się, że „ostatnim przewodnikiem” będzie chyba Ozzy Osbourne. Ale wiesz, jak jest z Ozzym… Jak trafi do kibla, to jest dobrze (śmiech).

A dlaczego Kilmister był tak wyjątkowy?
On żył i działał z żelazną konsekwencją, co jest jedną z cech prawdziwego mężczyzny. Jego życie było przykładem stalowych i niełamliwych zasad: „Jest rock and roll i nie ma od tego odstępstwa. Jest Jack Daniels i kokaina, choć trochę przereklamowana”.

Niedługo potem odszedł David Bowie, kolejna muzyczna ikona. Wielu artystów dzieliło się refleksjami na temat współczesnej muzyki. Mike Portnoy, były perkusista Dream Theater, powiedział ostatnio, że „Wchodzimy w erę śmierci rock and rolla”. Zgadzasz się z nim?
Muzycy dla nas kultowi, dzięki którym wchodziliśmy w to wszystko, będą odchodzić, jak Dio czy Lemmy. Jakiś czas temu okazało się, że Malcolm Young, założyciel AC/DC ma demencję i już w trasę nie pojechał, nie gra w zespole. Nasz świat faktycznie, gdzieś się kończy…

Młode pokolenie sobie nie poradzi?

Klasyka jest w pewnym sensie inna. Od nazwisk, które wymieniamy, wszystko się zaczęło, to koniec lat 70., czyli tzw. nowa fala brytyjskiego heavy metalu. Najważniejsze albumy, kamienie milowe ciężkiego grania, to jest okres ok. 1979-1983. Potem nic nowego nie wymyślono.

Powiedziałeś kiedyś „rock and roll nie jest rzeczą poważną, poważne rzeczy pisał Mozart”. To jak to jest z tym rockiem?
Rock to moja pasja. Oczywiście z tego żyję, więc można by dokleić - praca, ale dla mnie ta praca to jest na ostatnim miejscu.

Na scenie z Acid Drinkers jesteście już ponad ćwierć wieku, więc to kawał czasu i masa godzin w studiu, setki koncertów. Z punktu widzenia muzyka z pełnym bagażem doświadczeń, jak oceniasz współczesną polską scenę muzyczną. Czy początkujące kapele metalowe zaczynają podobnie jak wy?
My zaczynaliśmy w innych warunkach. Im jest łatwiej o sprzęt, o dobre studio, ale z drugiej strony jest tej muzyki tyle, że współcześnie trudniej się przebić. Co im doradzam? Robić swoje, jak Lemmy.

Od pięciu lat w składzie Acid Drinkers gra opolanin Wojciech „Jankiel” Moryto. Wcześniej był technicznym w twoim zespole.
Przez pół roku nie wiedziałem, jak on ma na imię. Zapytałem kogoś: „Co to jest za człowiek przy naszych rzeczach?”, a odpowiedziano mi: „To jest technik, który dla ciebie pracuje”.

Jak trafił do zespołu?
„Ślimak” go zareklamował, bo okazało się, że facet jest gitarzystą. Postanowiliśmy go promować i kazaliśmy mu przygotować materiał z ostatniej trasy i zrobił to genialnie. Byłem pod wrażeniem.

W Opolu Acid Drinkers też triumfowali na KFPP. Ostatnimi czasy wiele osób stawia zarzut, że to coraz bardziej komercyjna impreza. Jak ty oceniasz sprawę?

A kiedy on nie był komercyjny? W latach 60., 70.? Jakie czasy, tacy artyści. Może za 10-15 lat spojrzymy na ten festiwal z zupełnie innej strony? Artyści, którzy grali tu jakieś 30 lat temu, są dziś dla nas absolutną klasyką, a być może wtedy to, co oni prezentowali nie podobało się aż tak bardzo…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska