Tragedia Gustloffa

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Wilhelm Gustloff był pierwszym na świecie wycieczkowcem, ale w cy-wilu popływał tylko rok.
Wilhelm Gustloff był pierwszym na świecie wycieczkowcem, ale w cy-wilu popływał tylko rok.
Przed wojną niemieccy turyści podziwiali z jego luksusowych pokładów uroki południowych mórz. W ostatni swój rejs, po śmierć w lodowatym Bałtyku, wyruszył z tysiącami upokorzonych, wycieńczonych i głodnych uchodźców z Prus Wschodnich.
Wilhelm Gustloff byl pierwszym na świecie wycieczkowcem, ale w cy-wilu poplywal tylko rok.

Tragedia Gustloffa

Przez pół wieku nikt nie pochylał się nad losem tysięcy tragicznie zmarłych pasażerów, głównie kobiet i dzieci. Największa katastrofa morska w dziejach była w Polsce tematem zakazanym, a w Niemczech uznawanym za "niepoprawny politycznie". Brakowało badań historycznych, wymierali świadkowie. Gdyby nie determinacja kilku uczestników tragedii, a w największym stopniu Heinza Schoena, rozbitka z Gustloffa i autora wydanej w Niemczech książki "Die Gustloff Katastrophe", dziś trudno byłoby ustalić szokującą prawdę o tamtej tragedii.
Ostatni pokład ratunku
Wilhelma Gustloffa zwodowano w 1937 roku w hamburskiej stoczni Blohm Voss. Matką chrzestną była wdowa po Wilhelmie Gustloffie, zamordowanym przedstawicielu NSDAP w Szwajcarii. Na uroczystości wodowania obecny był Adolf Hitler.
Gustloff był pierwszym na świecie wycieczkowcem, wcześniej rolę statków turystycznych spełniały liniowe jednostki pasażerskie. Okręt należał do hitlerowskiego stowarzyszenia "Kraft durch Freude" (Siła przez Radość). Wielki (208,5 metra długości, 11 pięter wysokości) i luksusowy statek niespełna rok cieszył niemieckich turystów, pokazując im uroki południowych mórz. Po rozpętaniu II wojny światowej Wilhelm Gustloff służył jako szpital wojskowy, potem przemianowano go na bazę dla U-Bootów Kriegsmarine.
W 1945 roku rozpoczął się paniczny exodus Niemców z terenów Zatoki Gdańskiej. Całe miasteczka i wsie pielgrzymowały do portów Gdańska i Gdyni, bo nie było już możliwości ucieczki drogą lądową. 21 stycznia 1945 roku niemiecka marynarka wojenna rozpoczęła akcję "Hanibal", której celem było przerzucenie II Dywizji Szkoleniowej Łodzi Podwodnych z rejonu Zatoki Gdańskiej do Kilonii i Flensburga. W pierwszej kolejności popłynąć miały statki: Deutschland (planowana liczba 6 tys. pasażerów), Hamburg (5 tys.), Hansa (3 tys.) i Wilhelm Gustloff (6,6 tys.).
Przy okazji ewakuować się miały tysiące niemieckich uchodźców.
Łucja Bagińska, mieszkanka Gdyni, popłynęła Gustloffem, mimo że była Polką. W 1942 roku wyszła za mąż za Kaszuba Gerharda Rybandta, dziewięć miesięcy później urodził im się syn Hans Jurgen. Została sama z dzieckiem, bo mąż został wcielony do Werhmachtu i na froncie wschodnim słuch po nim zaginął.
- Nie chciałam uciekać z Gdyni - opowiada Bagińska. - Namówiła mnie sąsiadka, rodowita Kociewiaczka, która wyszła za mąż za Niemca i panicznie bała się o życie swoich dwóch synów. Ja pod wpływem Gertrudy sama zaczęłam się bać o mojego synka. Ludzie, którzy napływali do Gdyni z wiosek w głębi Prus Wschodnich, mówili straszne rzeczy o tym, co robią Rosjanie. Gertruda dostała przydział na Gustloffa i błagała mnie na kolanach, żebym popłynęła z nią.
W portach Gdańska i Gdyni kotłowały się już setki tysięcy uciekinierów. W samej Gdyni koczowało na nabrzeżu ponad sto tysięcy ludzi. W przejmującym mrozie, wycieńczeni i głodni, mieszkańcy Prus Wschodnich czekali na swój ratunek przed Armią Czerwoną.
Zabrać jeszcze więcej ludzi!
Po 57 latach od tamtych dramatycznych wydarzeń spacerujemy po porcie w Gdyni z 79-letnim dziś Zbigniewem Korsakiem, który był wtedy w porcie, miał bilet na Gustloffa, ale w ostatniej chwili władze kazały mu zostać jeszcze kilka tygodni. Korsak z fotograficzną pamięcią odtwarza tamte obrazy:
- Pamiętam port w Gdyni i te tłumy ludzi czekające na Gustloffa - mówi Korsak. - Padał śnieg, było jakieś minus piętnaście stopni, na nabrzeżu koczowały tysiące przemarzniętych ludzi, głównie kobiet i dzieci. Ci ludzie byli objuczeni tobołkami, matki owijały dzieci kocami, co rusz wybuchały jakieś kłótnie o miejsce, lamenty. "Die Russen kommen!" (Rosjanie wchodzą!) - krzyczał ktoś, wywołując postrach tłumu.
Mustrowanie trwało kilka dni. Większość kabin statku było zajętych przez ewakuowanych marynarzy. Ale organizatorzy ewakuacji wiedzieli, że nie skończy się na dwóch tysiącach osób, które teoretycznie był w stanie pomieścić Gustloff (turystycznie pływało na nim jedynie 1,5 tys. pasażerów).

Uratował się jako jedyne dziecko
2-letni Frank Michael Freymüller z Gdyni jest jedynym dzieckiem, które uratowano z Wilhelma Gustloffa. Jego odratowaniu towarzyszy dramatyczna, powojenna już historia. Werner Fick, bosman z łodzi patrolowej "1703" zauważył dziecko w jednym z pontonów ratunkowych. Na tym samym pontonie była jeszcze kobieta i dziewczynka w wieku szkolnym, ale obie były już martwe. Chłopczyk, owinięty kocami, dawał jeszcze znaki życia.
Bosman Fick po uratowaniu dziecka adoptował go, bo z żoną od lat bezskutecznie starali się o własne potomstwo. Nadali mu imię - Peter, wyjechali do Rostocku i tam rozpoczęli szczęśliwe życie rodzinne.
W tym czasie Herman Freymüller, niemiecki urzędnik z Gdyni, rozpaczliwie poszukiwał synka Michaela. Jak się potem okazało tego samego, którego bosman Fick odnalazł w pontonie ratunkowym. Była tam cała rodzina Freymullera. Obok żyjącego jeszcze Michaela były ciała żony Elsy i 11-letniej córki Jutty.
Rozpoczęła się walka o dziecko, Freymuller interweniował nawet u władz NRD. Sąd jednak zdecydował, że dla dobra chłopczyka pozostanie on w rodzinie Ficków.
Herman Freymuller, biologiczny ojciec jedynego uratowanego dziecka z "Gustloffa", zmarł ze zgryzoty, nie doczekawszy się na synka. Dorosły już Peter Fick zmienił nazwisko na Gust i wyjechał z Rostocku. Nie wiadomo co się z nim teraz dzieje.

Rozmowa
Wrak budzi respekt
Z Łukaszem Piórewiczem, współwłaściciel Centrum Techniki Nurkowej z Gdyni, rozmawia Krzysztof Zyzik
- Kiedy był pan ostatni raz przy wraku Gustloffa?
- Dwa miesiące temu. To była wyprawa ekipy nurków z Trójmiasta, chcieliśmy zobaczyć, w jakim stanie jest statek.
- Jakie wrażenie?
- Kolosalne. Mieliśmy widoczność na jakieś 20 metrów, co jest i tak świetnym wynikiem jak na Bałtyk. Oświetlając wrak, zobaczyliśmy wielką, potężną burtę. To była część dziobowa statku. Nigdy nie widziałem tak wielkiego statku. Pod wodą to wrażenie jest jeszcze większe. Ma się niesamowity respekt przed tym wrakiem. Wiesz, że zginęło na nim tyle tysięcy osób, kobiet, dzieci. To wszystko sprawia, że przeżywasz tę tragedię, wyobrażasz sobie tamten koszmar. Opływasz statek i jakbyś słyszał tamte krzyki i płacze... Myślisz sobie, jak minuta po minucie mogła przebiegać ta katastrofa.
- Gdzie spoczął Gustloff?
- Kilkadziesiąt mil w linii prostej od Łeby, jakieś trzy godziny płynięcia. Wrak leży na głębokości od 50 do 60 metrów, pochylony burtą w bok. Jest skorodowany, lekko obrośnięty mchami. Zachowały się tam jeszcze dobrze deski pokładowe. Ale zauważyliśmy, że wiele elementów pokładu jest pociętych.
- Dlaczego?
- Zaraz po zakończeniu II wojny światowej rosyjscy żołnierze podpływali do wraku łodziami podwodnymi i penetrowali go. Szukali broni, ale także dobytku ludzi, po prostu szabrowali.
- Ciągle krąży legenda, że na Gustloffie była lub nadal jest bursztynowa komnata...
- Tak, to wraca. Legenda jest aktualna, bo jedna z ładowni do tej pory nie jest otwarta. Dopóki ktoś jej nie otworzy, a jest to bardzo trudne technicznie, to legenda będzie wracać...
-         Dziękuję za rozmowę.

Na dnie historii
Zimą 1945 roku w akcji ewakuacji Niemców z Prus Wschodnich wzięło udział 1081 statków - Wilhelm Gustloff był jednym z nich. Udało się uratować 2,4 miliona uciekinierów, około 33 tysięcy zginęło. Rosyjskim okrętom podwodnym udało się zatopić dziesiątki małych i cztery wielkie okręty.
Były to: Wilhelm Gustloff, na którym zginęło 10,5 tysiąca ludzi, Cap Arcona (około 6 tysięcy ofiar, zatopiony przez Brytyjczyków), Goya (około 5 tysięcy ludności cywilnej) i General von Steuben (3 tysiące rannych żołnierzy Wehrmachtu). Ten ostatni statek został zatopiony przez okręt S-13 dowodzony przez opisanego w reportażu kapitana Marineskę, który doprowadził do tragedii pasażerów Gustloffa.

"Na pokładzie 4 tysiące uciekinierów - proszę o rozkaz wypłynięcia" - taką depeszę nadano z Gustloffa 28 stycznia do dowódcy sił morskich wschodniego Bałtyku, wiceadmirała Augusta Thielego.
Po długim oczekiwaniu nadeszła odpowiedź z Dowództwa Bałtyku:
"Zabrać więcej uciekinierów - przykładem transportowiec Deutschland z 8 tysiącami uciekinierów na pokładzie".
Do pewnego momentu wpuszczano ludzi na pokład z zachowaniem względnego porządku, jednak pod presją napływającego do portu tłumu zaprzestano szczegółowej kontroli przepustek.
- Dostałam miejsce w kajucie wraz z Gertrudą, moją sąsiadką - opowiada Łucja Bagińska. - Oficjalnie byłyśmy wpisane we dwie, ale przecież w kajucie płynęła nas piątka. Po prostu dzieci, a szczególnie te poniżej pięciu lat, w ogóle nie wpisywano do ewidencji pasażerów. Proszono tylko matki, aby przywiązywały im tabliczki z imieniem i nazwiskiem.
W porcie kwitła korupcja - karty ewakuacyjne i karty okrętowe można było nabyć na czarnym rynku Gdyni, Sopotu i Gdańska. Poza nielicznymi żołnierzami szanse na wejście na statek miały tylko kobiety, dzieci i mężczyźni niezdolni do służby wojskowej, głównie starcy. W tym czasie SS przeszukiwało miasto w poszukiwaniu mężczyzn nadających się jeszcze do Volkssturmu.
- Pamiętam, że drzewa w Gdyni były obwieszone trupami dezerterów - mówi Zbigniew Korsak.
Łucja Bagińska: - Rodziny bały się rozdzielenia. Sama widziałam, jak kobiety przemycały na Gustloffa swoich mężów i dorosłych synów w kufrach i tobołach.
W ostatnich godzinach przed odpłynięciem pojawili się w porcie przedstawiciele miejscowych elit, dygnitarze partyjni z rodzinami, urzędnicy magistratów, na czele z nadburmistrzem Gdyni, który przyjechał z żoną i dziesięciorgiem dzieci. Ponieważ wszystkie miejsca były już zajęte, przydzielono mu apartament zarezerwowany dla Adolfa Hitlera.
Odkupienie win
kapitana Marineski
Od grudnia 1944 roku w rejonie Zatoki Gdańskiej operowały sowieckie okręty podwodne, jednym z nich był S-13 dowodzony przez komandora podporucznika Aleksandra Iwanowicza Marineskę. Był to doświadczony marynarz, który (według pisemnej opinii kierownictwa radzieckiej floty) "kochał morze" i "reprezentował zdrowy kręgosłup polityczny". Marinesko jednak w tych samych notach był ganiony za "brak dyscypliny" i "naganne postawy moralne".
Na kilka tygodni przed zatopieniem niemieckiego statku podwodny okręt porucznika Marineski przechodził remont w stoczni w Finlandii. W tym czasie marynarze nudzili się, pili hektolitry alkoholu przemycanego na okręt. Sam kapitan, łamiąc surowy zakaz opuszczania okrętu, zabrał jednego z podwładnych i wyszli zabawić się na miasto. Dowództwo bazy, kiedy dowiedziało się o wszystkim, uznało postępek Marineski za bezprecedensowy skandal. Opuszczenie okrętu podwodnego w warunkach wojennych, w dodatku po to, aby odbywać pijackie orgie, nie mieściło się w głowach admirałów.
Mimo że zachowanie Marineski kwalifikowało się pod sąd wojenny, postanowiono po raz ostatni zatuszować sprawę i dać kapitanowi ostatnią szansę. 9 stycznia okręt S-13 pod dowództwem kapitana Marineski wypłynął z Finlandii w kierunku Zatoki Gdańskiej. Kapitan usłyszał od dowództwa, że hańbę z żołnierskiego munduru ma zmyć krwią Niemców. W przeciwnym razie groziło mu rozstrzelanie.
Przerwana cisza nocna
30 stycznia 1945 roku w samo południe ryk syren oznajmił, że Wilhelm Gustloff wypływa w morze. Była śnieżyca, wiał silny wiatr. Część pasażerów stała w milczeniu na pokładzie i patrzyła na oddalające się miasto. Szybko jednak znikali pod pokładem, który zdążył już się pokryć lodem. Było przeraźliwie zimno.
- Pod pokładem wszystkie przejścia, korytarze i schody przepełnione były uciekinierami - wspomina Łucja Bagińska. - Ale w środku było w miarę ciepło, więc, wbrew zakazom, wielu pasażerów rozbierało się jak do snu, ściągali kamizelki ratunkowe i kładli je sobie pod głowę, jak poduszki. Ja sama miałam źle założoną kamizelkę. Jeden z marynarzy poprawił mi ją. Powiedział, że gdybym się znalazła w wodzie, to pływałabym do góry nogami. Mój 16-miesięczny synek leżał tuż obok mnie. Miałam dla niego kamizelkę, ale mu jej nie założyłam. Pomyślałam, że nie mogłabym go przytulić w tej kamizelce, a on co chwilę płakał, potrzebował mojego ciepła.
To był już drugi tydzień manewrów okrętu S-13 po Zatoce Gdańskiej. Marinesko ulokował okręt w rejonie półwyspu helskiego, czekał na okazję. Morze w tym czasie było silnie wzburzone, okręt miał trudności z poruszaniem się w pozycji z wysuniętym peryskopem. Marinesko jednak szarżował i dopiął swego. O godz. 19.41 (czasu moskiewskiego) wachtowy mat Winogradow dostrzegł długi, ogromny kształt (Gustloff płynął z wyłączonymi światłami) oddalony o milę, płynący prostopadle do linii jego kursu. Marinesko postanowił wybrać najlepszą pozycję ogniową. Wyprzedził statek, ustawił się prostopadle.
- Było po dziewiątej wieczorem, nastawiłem wodę na herbatę, chciałem sobie przygotować coś do zjedzenia - relacjonuje w książce "Die Gustloff Katastrophe" Willy Johen, ocalony z Gustloffa żołnierz. - Akurat brałem się za krojenie pierwszej kromki chleba, kiedy statkiem zatrząsł pierwszy wybuch. Po chwili nastąpiła druga eksplozja, a potem trzecia. Po ostatnim wybuchu zgasło światło.
Wpis kapitana Marineski do księgi okrętowej S-13:
"Godz. 23.08 - trzy torpedy na lewą burtę, wszystkie trafione - odległość 400-500 metrów. 23.09 - cel zaczyna tonąć".
- To był potworny huk - wspomina Łucja Bagińska. - Wszyscy zerwali się na równe nogi. Moja przyjaciółka, Gertruda, na moich oczach po prostu osiwiała. Doznała obłędu, nie poznawała swojego starszego syna - Haralda. Tuliła do siebie młodszego - Jurgena, a Haralda odpychała. Miotała się po kajucie, a Harald płakał: "Dlaczego mama mnie nie chce?"
Heinz Schoen, autor dokumentalnego bestselleru o katastrofie statku, był wtedy asystentem ochmistrza:
- Właśnie sączyłem w kabinie koniak, kiedy statkiem wstrząsnęło silne uderzenie, a potem słychać było przerażający huk - opowiada. - Ciśnienie rzuciło mnie na ścianę kabiny. Wybiegłem z niej i znalazłem się w oszalałym ze strachu tłumie, który pędził ku schodom. W pewnym momencie zgasło światło, co wywołało paniczny pisk kobiet, płacz dzieci. Potem rozbłysło światło awaryjne.
Na miejscu zginęło m.in. ponad sto dziewcząt dywizjonu służby pomocniczej, które spały w niecce basenu. Jedna torped trafiła niemal dokładnie w basen.
Tysiące zbudzonych pasażerów rozpoczęło paniczną ucieczkę. Łucja Bagińska przywiązała swojego synka szalikami do piersi i wybiegła na korytarz.
- Pamiętam potworne sceny, wszędzie płacz i krzyki, dzieci szukały swoich matek, widziałam nagie kobiety, bo obok nas był oddział położniczy - wspomina. - Tłum ludzi stratował na jednym z pokładów leżących na ziemi rannych żołnierzy. Dosłownie wpadłam pod naporem ludzi do jednej z kajut, która była zajęta przez żonę oficera Werhmachtu, ale ona już nie żyła, w ręku trzymała pistolet, pewnie sama się zabiła. Jakimś cudem udało mi się wydostać na pokład. Ludzie odrywali się od oblodzonego pokładu, statek już zaczynał tonąć. Ci, którzy się trzymali, wzywali Boga, słyszałam "Ojcze nasz".
Kto pierwszy, ten przeżyje
Minuty trwogi. 11-piętrowy kolos pochłaniał tysiące ton lodowatej wody, przechylał się, dla wszystkich było już jasne, że za chwilę pójdzie na dno. Dlatego na pokładzie i pod nim trwała okrutna walka o przetrwanie. Nie było podziału na dostojników, dowódców, na kobiety i dzieci. Podział był tylko jeden - na silnych i słabych. Dzika wola życia powodowała, że ludzie spychali się do wody, a nawet strzelali do siebie. Przy schodach prowadzących na górny pokład utworzyła się niemal metrowa warstwa ciał, po której deptali silniejsi.
- Przy łodziach ratunkowych rozgrywały się sceny jak z horroru - zapamiętała Łucja Bagińska. - Ludzie szarpali się, deptali, każdy chciał żyć, a łodzi było za mało. Wojsko strzelało w powietrze, żeby ostudzić ten tłum, ale to nic nie pomagało. Statek coraz mocniej się przechylał, coraz więcej ludzi przelatywało przez barierki pod lodowatej wody.
Ale nie wszyscy chcieli uczestniczyć w tej okrutnej walce o życie. Jeden ze świadków, którego relację spisał Heinz Schoen, dostał się przypadkiem do oficerskiej kajuty. Oto, co zapamiętał:
"Wewnątrz kabiny leżała na podłodze kobieta z dzieckiem, a nad nią stał oficer marynarki z dymiącym jeszcze pistoletem. Nogi obejmował mu mały syn. Oficer odpędził marynarza, po chwili słychać było dwa kolejne strzały...".

Gdzie jest mój syn!?
Łucja Bagińska mówi, że wiele momentów pamięta z fotograficzną dokładnością, ale też na filmie z tamtych tragicznych minut jest wiele urwanych fragmentów. Na czele z tym najważniejszym: Bagińska nie pamięta, kiedy straciła syna.
- Byłam w takim szoku, że nie pamiętam, w którym dokładnie momencie on mi się oderwał o piersi - opowiada. - Byliśmy wtedy jak w amoku, na statku było przeraźliwie głośno, wszyscy miotali się i krzyczeli, nawet nie słyszałabym, kiedy przestał płakać. Musiałam go chyba stracić przy skoku do wody. Bo ja po prostu wypadłam przez reling do lodowatego Bałtyku. Pamiętam, że potem złapałam się linki pontonu, na którym siedzieli ludzie.
W tym czasie z zanurzającego się już Gustloffa płynęło wołanie o pomoc: "Statek WG trzy torpedy - 12 mil od Ustki - ratujcie nas - toniemy. SOS... SOS... SOS...".
Bagińska, wtedy 22-letnia dziewczyna, walczyła w lodowatej wodzie o przetrwanie:
- Ponton odpływał od statku, a ja trzymałam się jego linki, krzyczałam, błagałam, żeby mnie wciągnęli - opowiada. - Ludzie, zamiast mi pomóc, bili mnie po dłoniach. A ja trzymałem tak mocno, że chyba by mi musieli odgryźć ręce, żebym puściła. W końcu jednak wciągnęli mnie do środka.
Relacja Heinza Schoena: - Wielu ludzi, zwłaszcza kobiety dryfujące w wodzie, wciągano do pontonów, przez co do środka wpadało jeszcze więcej wody. Wiele postaci bezgłośnie przepływało koło nas, wisieli w kamizelkach ratunkowych i chyba już nie żyli. Kobiety i dzieci były tak słabe, że zsuwały się z ławek i topiły się w morzu. Mój sąsiad zauważył podczas wiosłowania, że nastąpił na coś miękkiego. Były to zwłoki dziecka leżące u jego stóp twarzą do dołu. Byliśmy jednak tak otępiali i wyczerpani, że nic nas nie było w stanie poruszyć.
Sygnał SOS z Gustloffa odebrały m.in. niemieckie torpedowce Lowe i T-36. Ten drugi dotarł na miejsce katastrofy po pół godzinie. Zastopował maszyny, spuścił linowe drabinki, z których jednak większość pływających w lodowatej wodzie rozbitków nie była już w stanie samodzielnie skorzystać.
- Siedziałam wśród zmarłych - zapamiętała Łucja Bagińska. - Ludzie z pontonu, którzy przed chwilą bili mnie po rękach, teraz umierali na moich oczach. Pamiętam, że ktoś obok mi powtarzał: "nie zasypiaj, nie zasypiaj, módl się albo śpiewaj, ale nie zasypiaj". Potem sam zasnął i umarł. Sama zresztą po chwili zasnęłam, a kiedy się ocknęłam, stali już nade mną lekarze. Okazało się, że jestem na jakimś okręcie. Przeżyłam z naszego pontonu jako jedyna. Lekarze zadawali mi pytania, ale ja nawet nie byłam w stanie odpowiedzieć, jak się nazywam. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, co się stało i zaczęłam krzyczałam: "Jezus! Gdzie jest moje dziecko! Oddajcie mi moje dziecko!".
Ogółem z katastrofy Wilhelma Gustloffa uratowano około tysiąca rozbitków. Jeszcze kilka tygodni po katastrofie plaże Władysławowa, Karwi, Rowów, Jastrzębiej Góry, Dębek, aż po Ustkę, usłane były trupami rozbitków.
List, który zburzył spokój
Po cudownym uratowaniu pani Łucja Bagińska prawie pół roku leczyła się w niemieckich szpitalach. Trafiła do strefy okupowanej przez Brytyjczyków. Kiedy dowiedzieli się, że jest Polką, zaproponowali jej odesłanie najbliższym statkiem pasażerskim do Gdyni. Powiedziała, że za nic w świecie nie wsiądzie do statku. Do Gdyni jednak wróciła, wywołując sensację wśród rodziny i sąsiadów.
- Kiedy weszłam do mieszkania ciotki, ona padła przede mną na kolana przeżegnała się i zaczęła powtarzać: "Czego chcesz, duchu, czego żądasz?" - opowiada pani Łucja.
Już w Gdyni Bagińska dowiedziała się, że morze wyrzuciło na brzeg ciało Haralda, syna jej przyjaciółki. Tego samego, którego matka w szale nie chciała ratować.
Swojego synka, Hansa Jurgena, pani Łucja szukała długie miesiące. Nigdy jednak nie zidentyfikowano jego ciała, nie było go też na liście osób uratowanych (w katastrofie przeżyło tylko jedno dziecko).
- Założyłam nową rodzinę, urodziły mi się córki, żyłam i próbowałam zapomnieć o tamtym koszmarze - opowiada Łucja Bagińska. - Tragedia Gustloffa była tematem zakazanym, nigdy nie mówiło się o niej oficjalnie. Mimo że na statku zginęło co najmniej kilkudziesięciu Polaków, którzy w dużej części, jak ja, pochodzili z małżeństw mieszanych.
Ponad pół wieku pani Łucja żyła z ciężarem tamtego wspomnienia. Czasem wyobrażała sobie, jakim człowiekiem byłby jej syn, gdyby wtedy przeżył. Była pewna, że już nigdy nie usłyszy odpowiedzi na te pytanie.
Do czasu, kiedy do jej mieszkania nie zapukał listonosz z pismem z Biura Informacji i Poszukiwań Zarządu Głównego Polskiego Czerwonego Krzyża.
Z drżeniem rąk i przyspieszonym biciem serca czytała:
"Do naszego biura, za pośrednictwem Niemieckiego Czerwonego Krzyża w Monachium, zgłosił się p. Hans Jurgen Gerhardt Rybandt, ur. 26.09.1943 w Gdyni, z prośbą o poszukiwanie matki, Łucji Rybandt, z d. Raczkowska (...). Według informacji uzyskanych o zainteresowanego, matka jego miała przebywać z 30 na 31.01.1945 na okręcie Wilhelm Gustloff, który został zatopiony. W związku z tym uprzejmie zapytujemy, czy powyższe poszukiwanie dotyczy pani".
List ściął panią Łucję z nóg. Natychmiast powiadomiła o jego treści całą rodzinę, przeprowadziła długą rozmowę z dorosłymi już córkami. Bagińska nie była w stanie sama prowadzić tej sprawy, z niemieckim Czerwonym Krzyżem kontaktowały się właśnie córki. One zdobyły w Niemczech telefon do Hansa Jurgena, 59-letniego dziś mężczyzny.
- Tak mocno się zdenerwowałam, że nie wiedziałam, jak z nim rozmawiać - mówi pani Łucja.
Rozmowa przebiegła dziwnie spokojnie. Poważny, męski głos pod drugiej stronie słuchawki wyjaśniał, że uratował go jakiś marynarz, potem oddał do sierocińca. Stamtąd wyciągnęli go dziadkowie, rodzice byłego męża pani Łucji. Oni też go wychowali. W głosie Hansa próżno było szukać emocji.
- Chciał tylko uzyskać pisemne zaświadczenie, że był ze mną na Gustloffie - opowiada pani Łucja. - Stwierdził, że jest mu ono potrzebne do ubiegania się rentę. Przesłałam mu szybko, co potrzebował. Nie wiem, dlaczego tak to wszystko przebiegło. Potem kilka razy porozmawiałam jeszcze z jego żoną i zaczynam mieć wątpliwości. Tym bardziej, że on nie raczył tutaj przyjechać, aby zobaczyć własną matkę, starą już i schorowaną.
W długie, nieprzespane noce w głowie Łucji Bagińskiej rodziły się rozmaite scenariusze.
Dwa najbardziej prawdopodobne:
Pierwszy: Hans Jurgen jest jej synem, ale nie czuje z nią żadnej więzi uczuciowej, dlatego nie ma ochoty na spotkanie.
Drugi: Hans Jurgen jest jej synem, ale został wrogo nastawiony do niej przez teściów, którzy nigdy nie wybaczyli jej, że założyła nową rodzinę, że nie poczekała, aż jej mąż Georg Rybandt wróci z wojny (a w końcu wrócił i bardzo przeżył fakt, że wyszła drugi raz za mąż).
Wreszcie scenariusz trzeci: Hans Jurgen nie jest jej synem, a tylko podszywającym się pod niego naciągaczem, który chce wyciągnąć od państwa rentę.
Do tej pory żaden z tych scenariuszy nie został potwierdzony. Pani Łucja jest chora, nie można się denerwować, przeszła niedawno zawał serca.
Kto jest bohaterem?
Dzięki determinacji historyków, a przede wszystkim dzięki mrówczej pracy Heinza Schoena, który przez całe życie dokumentował tragedię, wiadomo dziś, że w ostatni rejs Wilhelmem Gustloffem popłynęło aż dziesięć i pół tysiąca pasażerów. Kilka lat temu odnalazł się Australii intendent statku, dr Terresa, który miał największą wiedzę na temat pasażerów.
Według ostatnich danych Gustloffem płynęło:
- 9000 uchodźców z Pomorza (w tym ponad 5 tysięcy dzieci)
- 918 oficerów, podoficerów i członków załóg Szkolnego Dywizjonu Łodzi Podwodnych w Gdyni
- 373 dziewczyn z dywizjonu służby pomocniczej
- 173 marynarzy z floty handlowej
- 162 hospitalizowanych, rannych żołnierzy.
Na Gustloffie zginęło ponad dziewięć tysięcy pasażerów. Na pięć tysięcy płynących Gustloffem dzieci ocalało tylko jedno (nie licząc niewyjaśnionego jeszcze przypadku syna Łucji Bagińskiej).
- Te liczby chyba najlepiej wskazują, kogo przede wszystkim dotknęła ta tragedia - mówi Czesław Pietraszek, prezes Towarzystwa Polsko-Niemieckiego w Gdyni.
Towarzystwo od lat stara się upamiętnić ofiary Gustloffa poprzez postawienie grobowca na cmentarzu Witomińskim w Gdyni, gdzie pochowano 23 ofiary Gustloffa, które morze wyrzuciło na brzeg.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, aby ten symboliczny grób dotyczył tylko kobiet i dzieci - mówi Gerhard Olter, kierownik biura mniejszości niemieckiej w Gdańsku.
Działacze niemieccy z Trójmiasta napotykają jednak od lat na stanowczy opór polskich kombatantów, którzy publikują w lokalnej prasie listy jak ten:
"Z oburzeniem przyjęliśmy informacje o próbie upamiętnienia na terenie Gdyni fanatycznych zwolenników Hitlera, w tym wielu faszystów z NSDAP i SA, którzy w pośpiechu, będąc w okrążeniu, opuszczali Gdynię pod naporem wojsk sowieckich i polskich, aby przeformować swoje wojska w celu przystąpienia do dalszej walki w obronie hitlerowskich Niemiec".
Z honorowym upamiętnieniem nie miał za to problemów podporucznik Aleksander Iwanowicz Marinesko, który za swoje zasługi bojowe na Bałtyku (jego okręt zestrzelił jeszcze inny wielki niemiecki statek General von Steuben) został odznaczony po wojnie Orderem Czerwonego Sztandaru.
Marinesko umarł w 1963 roku, pochowano go w Leningradzie. 27 lutego 1989 roku, a więc już po fali odwilży w ZSRR, potraktowano go jak prawdziwego bohatera, obejmując jego grób opieką państwową.
Tylko jedno spojrzenie
Łucja Bagińska, cudownie ocalona dziewczyna z Wilhelma Gustloffa, ma dziś 79 lat, jest poważnie chora. Niechętnie spotyka się z dziennikarzami, bo trudno zebrać w sobie siły, by po raz kolejny powracać do tamtych strasznych wspomnień.
Chciałaby tylko, ale nie wie, czy tego dożyje, pojechać do Niemiec, do Hansa Jurgena, "tego z pisma od PCK". Nie mówi "do syna", ciągle trudno jej w to uwierzyć.
Pani Łucja czuje, że musi tam jechać, bo inaczej nie zazna spokoju.
- Jeśli stanę z nim twarz w twarz, to na pewno go rozpoznam - mówi cicho. - Ja wiem, że to będzie już dorosły mężczyzna, ale nie szkodzi - matka ma instynkt. Wystarczy, że spojrzę mu w oczy i na pewno go poznam. Przecież tak bardzo go kochałam.

Dziękuję bardzo za pomoc w przygotowaniu materiału panom: Czesławowi Pietraszkowi, Gerhardowi Olterowi, Zbigniewowi Korsakowi. Podczas zbierania dokumentacji korzystałem m.in. z opracowań Heinza Schoena, Tadeusza Marii Belewskiego, Henryka Szczepaniaka oraz z zasobów archiwalnych redakcji "Dziennika Bałtyckiego", "Głosu Wybrzeża" i czasopisma "Morze i Handel".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska