Trójka Opolan wspomina, jak cudem uniknęli śmierci

fot. Sławomir Mielnik
Antoni Pański
Antoni Pański fot. Witold Chojnacki
Byli bliscy śmierci. Teraz uparcie trzymają się życia. Zawrócili z ostatniej drogi. Wiedzą, że żyje się nie tylko raz.
Grażyna Kopeć
Grażyna Kopeć fot. Sławomir Mielnik

Grażyna Kopeć
(fot. fot. Sławomir Mielnik)

Bartłomiej Sznajder ze Strzelec Op., 36 lat, w ciągu 8 lat dwukrotnie przeszedł przeszczep nerki.

Maj 1998 roku. Bartłomiej ma już za sobą służbę w wojsku, pracuje, myśli o ślubie.

- Nigdy wcześniej nie chorowałem, byłem bardzo aktywny, wysportowany - opowiada. - Myślałem, że bierze mnie grypa, bo początkowo wszystkie objawy na to wskazywały. Minęło jednak siedem dni i tak mi się pogorszyło, że wylądowałem w Wojewódzkim Centrum Medycznym w Opolu. Okazało się, że wysiadły mi nerki. Choroba musiała rozwijać się długo, podstępnie, a ja nic o tym nie wiedziałem. Mój stan określono jako ostry.

Przez 8 tygodni lekarze robili wszystko, by Bartka przeciągnąć na stronę życia. Aplikowali sterydy, podłączali kroplówki. On sam pamięta z tamtego okresu tylko dwie zapłakane twarze: mamy i siostry, pochylające się nad jego łóżkiem. Poza tym niczego nie był świadomy. W końcu kryzys minął.

- Zagrożenie jednak pozostało, lekarze uświadomili mi, że moje nerki samodzielnie już nie podejmą pracy - opowiada Bartek. - Okazało się, że jestem skazany na dializy i na czekanie w kolejce na przeszczep. Załamałem się. Nie widziałem siebie w roli ciężko chorego. W wieku 25 lat? Z takimi planami na przyszłość? Wcześniej nie wiedziałem nawet, co to przeziębienie, złamana ręka czy noga. Okazało się, że z małżeństwa też nici. Moją dziewczynę to przerosło. Nawet nie miałem do niej pretensji, nikt nie potrafił wtedy przewidzieć, co ze mną będzie. Czy doczekam się nowej nerki? Czy utrzymam pracę? Zadawałem sobie wiele trudnych pytań. Postanowiłem jednak, że się nie poddam, chcę żyć.

Antoni Pański
Antoni Pański fot. Witold Chojnacki

Antoni Pański
(fot. fot. Witold Chojnacki)

Bartłomiej znalazł się w pierwszej piątce pacjentów, u których zastosowano dializę otrzewnową (cewniki do filtrowania krwi wszczepia się w otrzewia). Przeszedł szkolenie, zakończone… egzaminem przed lekarzami, co miało mu umożliwić samodzielne dializowanie się w domu.

Niestety, nie wszystko poszło jak należy. Bo jak są tak zniszczone nerki, to ciągle coś się przyplątuje. Dlatego Bartek więcej czasu spędzał w szpitalu niż w domu. Trwało to do 8 lutego 1999 roku.

Czerpię z życia, ile mogę

Tego dnia wieczorem do WCM zadzwonili z wrocławskiej kliniki z wiadomością: jest nerka, czeka na Bartłomieja, trzeba się spieszyć.

- Pamiętam ten wieczór doskonale, bo była straszna zamieć, jak mknęliśmy karetką do Wrocławia - wspomina Bartek. - Tam wszystko potoczyło się już szybko. Przeszczep trwał półtorej godziny, a czternaście dni później wróciłem do domu. Akurat w tym dniu przypadały moje 26. urodziny. Przez kilka miesięcy dochodziłem do siebie, znalazłem pracę w prywatnym serwisie zajmującym się naprawą telefonów komórkowych. Pracowałem tam trzy lata.

Bartłomiej od początku wiedział, że nowa nerka nie posłuży mu zbyt długo. Transplantacje są już u nas na takim poziomie, że lekarze potrafią to ocenić. Przeszczep był jednak u niego niezbędny. Ktoś inny na jego miejscu, żyjąc z takim przeświadczeniem, pewnie by się załamał. Powiedział: po co się męczę, skoro z tego i tak nic nie będzie? Ale nie on. Zbyt mocno uchwycił się życia.

- Przechodziłem straszne chwile, bo leki przeciwodrzutowe, które musiałem zażywać dwa razy na dobę, powodowały u mnie wiele skutków ubocznych - wyznaje Bartek. - Teraz już się takich nie stosuje. Byłem po nich półprzytomny, rozkojarzony, a tu należało wstać, iść do pracy.

Minęło 3,5 roku od przeszczepu, gdy okazało się, że musi wrócić na dializy. Znowu miał bardzo złe wyniki. I znowu się martwił o pracę. Na szczęście firma poszła mu na rękę, pozwoliła dostosować godziny pracy do zabiegów. Bartek jeździł na dializy do Opola trzy razy w tygodniu: we wtorki, czwartki i soboty. Pracę kończył o 16, a o 17 podjeżdżała po niego karetka.

Dializy w Wojewódzkim Centrum Medycznym zaczynał o 18, kończył o 23. Gdy wracał do domu, była już północ. Został ponownie wpisany na listę oczekujących na nerkę.

- Była trzecia nad ranem 26 listopada 2007 roku, gdy zadzwoniła moja komórka. Kiedy zobaczyłem numer, który się wyświetlił, spanikowałem. Wiedziałem, co on oznacza, że to alarm dla mnie. Nie odebrałem. Uznałem, że mam dość. Po jakimś czasie zadzwonił telefon stacjonarny. Sygnał był długi i uporczywy. Zebrałem się w sobie, chwyciłem za słuchawkę. Spytałem tylko panią doktor, czy warto, a ona odpowiedziała: tak. Tym razem zrobiono mi przeszczep w Warszawie. Wybrano mnie spośród 30 kandydatów. Najmłodszy miał kilkanaście lat, a najstarszy 70. Ale tylko ja miałem najlepszą zgodność tkankową z dawcą. Może to będzie, odpukać, dobry znak?

W ciągu ostatnich 10 lat Bartłomiej przeszedł 11 operacji. Bo takiego ma pecha i taką skłonność do różnych komplikacji. Z każdej trudnej sytuacji podnosi się jednak jeszcze mocniejszy i pokonuje kolejną poprzeczkę.

Pracuje cały czas w tej samej firmie, zrobił prawo jazdy, współpracuje z ogólnopolską gazetą muzyczną. Pasjonuje się muzyką reggae i pomaga w organizowaniu koncertów. Zwiedza świat: był w Madrycie, na Wyspach Kanaryjskich, w maju wybiera się z siostrzenicą do Tunezji. Co dwa miesiące jeździ na badania kontrolne do Warszawy i wtedy pyta lekarza, co mu wolno, a czego nie.

- Mam obniżoną odporność o 50 procent, ale - odpukać po raz drugi - nawet się nie przeziębiam. Czerpię z życia tyle, ile mogę.

Przestałam płakać

Grażyna Kopeć z Opola, 59 lat, 9 lat temu zachorowała na raka piersi.

- Gdy usłyszałam diagnozę, odebrałam ją jak wyrok - mówi pani Grażyna. - Wracałam z przychodni onkologicznej do domu i miałam przed sobą ścianę łez. Rozpaczliwie myślałam: czy przeżyję? Co powiem rodzinie?

Na mammografie chodziła regularnie, więc nie mogła mieć do siebie pretensji, że czegoś zaniedbała. W maju 2000 roku akurat wypadał termin kolejnego badania, od poprzedniego upłynęło zaledwie 1,5 roku, o wynik była spokojna.

- Ja guzka nie miałam, to się fachowo nazywa obszar mikrozwapnień, tego się ręką nie wyczuwa - zaznacza. - Na zdjęciu mojej prawej piersi widać było jedynie białą, cieniutką niteczkę. Wyglądała tak niewinnie, a to był rak.

W szpitalu onkologicznym nie mieli wtedy wolnych miejsc, więc musiała czekać w kolejce dwa miesiące. Była zdruzgotana, czuła się jak skazany siedzący w celi śmierci, z której nie ma już powrotu. Choć tliła się w niej też iskierka nadziei, że może to jednak była pomyłka, że ta straszna choroba ją ominie.

W końcu w lipcu pobrano jej wycinek, który miał wszystko rozstrzygnąć. Wynik badania tylko potwierdził, że wstępna diagnoza była trafna. A jedynym skutecznym leczeniem jest amputacja piersi.

- Poddałam się jej na początku sierpnia, przyjęłam to strasznie - wspomina pani Grażyna. - Sądziłam, że operacja i tak nic nie da. Bardzo pomógł mi wtedy ordynator oddziału. Powtarzał przy każdej wizycie, żebym była dobrej myśli, że już nie będzie nawrotów. A skoro on tak twierdził... Od początku mocno wspierał mnie mąż. To pomogło mi przetrwać tamte chwile...

Miesiąc po operacji zaczęła chemioterapię. Dopiero wtedy powiedziała dalszej rodzinie o swojej chorobie. Straciła włosy, nosiła perukę, więc i tak nie udałoby się tego ukryć. Chemię brała przez pół roku. Oznaczało to też utratę węchu, apetytu, wymioty, na które nie pomagały nawet specjalne tabletki. Mąż trwał przy niej wiernie. Codziennie rano i wieczorem robił jej masaż limfatyczny ręki, żeby mogła nią sprawnie poruszać. Wydawało się wtedy, że wszystko idzie ku dobremu...

Dlaczego mnie to spotkało?

Jest marzec 2004 roku. Jan Kopeć, zmuszony przez żonę, idzie na usg. Bardzo schudł, jest osłabiony, więc czas wyjaśnić, co się z nim dzieje. Wynik badania ich przeraża: to rak wątroby. Mężczyzna przechodzi operację na onkologii, ale okazuje się, że na ratunek jest już za późno. Umiera 27 kwietnia.

- Dla mnie to była tragedia, ja tyle przeszłam, przeżyłam, on mnie tak wspierał, woził na chemioterapię, był bardzo dobrym mężem, a ja jemu nie mogłam pomóc - mówi ze smutkiem pani Grażyna. - Pytałam: dlaczego mnie to spotkało? Odechciało mi się wtedy żyć.

Grażyna się załamała. Już nie ma dla kogo gotować, prać, z kim wyjść na spacer. Nie ma dla kogo żyć. Przesiaduje w domu. Kto wie, jak by się to skończyło. Aż pewnego dnia słyszy od lekarki o klubie "amazonek", do którego należą takie kobiety jak ona - po przebytym raku piersi. Zgłasza się. Niedługo potem zapisuje się na psychoterapię.

- Na zajęciach grupowych z psychoterapeutą nasłuchałam się o takich tragediach, że aż trudno uwierzyć, iż takie rzeczy mogą się ludziom przydarzyć - wspomina. - Zrozumiałam, że nie tylko ja zostałam skrzywdzona przez los. Postanowiłam wziąć się w garść. Powoli wydźwignęłam się z dołka. Pomyślałam, że mogłabym zrobić coś dla innych.

Zdobyła specjalny certyfikat i została wolontariuszką na opolskiej onkologii. Regularnie odwiedza pacjentki, wspiera je radą: jak ćwiczyć po amputacji piersi, jak walczyć ze stresem, jak sobie radzić z chorobą. Dzieli się tym, co sama przeżyła. Bo wie, że taka pomoc od serca dla przerażonych kobiet wiele znaczy.

W 2006 pani Grażyna poddała się wraz z dwiema koleżankami z klubu rekonstrukcji piersi.

- Trochę mnie to podbudowało, czuję się dowartościowana - przyznaje. - Musiałam jednak do takiego zabiegu dojrzeć. Zmobilizowałam też brata, bratową, znajomych, żeby się badali. Gdyby mąż zgłosił się do lekarza wcześniej, o co go prosiłam, to może udałoby się go uratować. Ale on całą uwagę skupił na mnie. Jako wolontariuszka chciałabym choć po części spłacić swój dług.

Bóg zesłał mnie z powrotem

Antoni Pański z Grodkowa, 71 lat, trzykrotnie przeżył zawał serca.

Pierwszy i drugi zawał dopadł go w 1988 roku, dzień po dniu: 21 i 22 maja, co brzmi teraz jak ciekawostka medyczna. Wtedy polskiej kardiologii bardzo daleko było do dzisiejszego poziomu. Pan Antoni oba zawały przeżył, ale ze spustoszonym sercem. Pojawiły się zaburzenia rytmu, niewydolność krążeniowa. Różne leki, które musiał od tamtej pory zażywać, działały, jednak też do czasu.

Przy trzecim zawale, w 2004 roku, pan Antoni stracił przytomność. Przez pięć dni leżał na OIOM-ie w WCM w takim stanie, że rodzina już powoli zaczęła go opłakiwać.

- Pamiętam, że poczułem, jak ktoś dotyka mojego czoła i policzków, otworzyłem oczy, a to była pani ordynator, która powiedziała: "Bóg zesłał pana z powrotem, kogo pan ma tam na górze?". W ustach miałem jeszcze rurkę intubacyjną. Jeden z lekarzy dodał: "Będzie pan nas skarżył, bo jest pan cały połamany?". Wiem, że żartował. Bo gdyby nie reanimacja i naruszone żebra, to już by mnie wtedy nie było.

Tego samego roku Antoniemu Pańskiemu wszczepili po lewej stronie rozrusznik serca. Na jakiś czas pomogło. W roku 2007 rozrusznik już nie daje rady. Wszczepiają mu po prawej stronie klatki piersiowej - kardiowerter (urządzenie zapobiegające zaburzeniom rytmu serca). Jest dobrze przez dwa lata. Dwa tygodnie temu pan Antoni znowu trafił na opolską kardiologię.

- Znowu się udało, bo są tu świetni lekarze, a ja się nie poddaję - śmieje się pan Antoni. - Choć tyle już przeszedłem, to jeszcze bardziej chce mi się żyć. Siły dodaje mi rodzina: sześcioro wnucząt i 2 prawnuczki. Nie wyobrażam sobie, żebym już nie mógł chodzić z moim pieskiem na spacery.

- Dzięki Bogu postęp w medycynie, zwłaszcza w kardiologii, nadąża za postępem choroby naszego pacjenta - podkreśla dr n. med. Piotr Feusette z oddziału kardiologii WCM w Opolu. - Pan Antoni Wielkanoc na pewno spędzi już w domu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska