U nas jest inna Ameryka

Redakcja
Z ks. Wojciechem Reischem, proboszczem parafii Panna Maria w Teksasie, rozmawia Krzysztof Ogiolda

- 150 lat temu zaczęła działać pierwsza polska parafia w USA - Panna Maria. Założyli ją emigranci z nieodległej od Opola Płużnicy. Dziś ksiądz - pochodzący z Kluczborka - jest jej proboszczem. Jak zmieniła się Panna Maria w ciągu tych lat?
- W pewnym sensie wcale się nie zmieniła. Wówczas przyjechało ze Śląska sto rodzin i te same rodziny mieszkają tu do dziś. Niektórzy wprawdzie żenili się z miejscowymi, nawet z Meksykankami, ale i oni utrzymali swoją śląskość i polskość. W ostatnich latach doszły do parafii może ze dwie rodziny amerykańskie, które ostatnio kupiły u nas małe działki, ale to jest margines.
- Czy księdza parafianie, którzy od pięciu pokoleń mieszkają w Stanach, mówią jeszcze po polsku?
- Najlepiej mówią - a właściwie po śląsku "rządzom" - najstarsi, 70-80 latkowie, którzy chodzili w Pannie Marii do polskiej szkoły. Oni potrafią także po polsku czytać i pisać. Młodsi znają ze słuchu polskie modlitwy i śpiewy i rozumieją gwarę, ale z czytaniem już sobie nie radzą. Polskiej szkoły nie ma u nas od lat trzydziestych. Wtedy Ameryka, trochę jak potem komuna w Polsce, forsowała jeden naród - amerykański, więc polską szkołę zamknięto. Mimo to wielu moich parafian zachowało gwarę śląską, którą przywieźli tu ich ojcowie.
- Czym różni się ona od dziś używanej na Śląsku gwary?
- Oni mówią gwarą sprzed Kulturkampfu, bez wpływów niemieckich. Dlatego w Pannie Marii nie ma fartuchów, są zapołski, sufit to nie jest gipsdeka, tylko pokłołd. Niektóre słowa musieli tworzyć sami, bo ich w XIX-wiecznej gwarze nie było. Do dziś na samolot mówi się tu furgocz (furgać - latać, przyp. red). Swojsko brzmi zachęta: ty się idź zejscać (wysikać). Jak do nas trafią czasem jakieś buce z Warszawy, to się z takiego mówienia śmieją. Muszę się przyznać, że nie zostawiam na takich prześmiewcach suchej nitki. Ale wielu gości z Polski słucha tego, jak mówią po polsku ci, którzy od pięciu-sześciu pokoleń mieszkają w Stanach, z zachwytem, prawie na kolanach. Bo wśród młodej polskiej emigracji w Chicago zwykle już dzieci nie mówią biegle po polsku, a wnuki nie znają ani słowa.
- Co jeszcze różni starą emigrację od nowej?
- Starzy emigranci są Amerykanami od wielu pokoleń. Są u siebie. Nie muszą niczego udawać ani niczego się bać. A równocześnie pielęgnują swoją polską czy śląską tożsamość. To jest dla nich ważne, szukają na Śląsku korzeni, cmentarzy, na których są ich nazwiska, miejsc, gdzie mówi się tą samą mową, którą "rządziła" ich starka. Oni nie mają żadnych żalów do Polski, są nią zachwyceni. Młodzi emigranci też są Amerykanami, ale nie mają tak wyrazistego poczucia tego, kim są. A w dodatku są skłóceni. Przykro to powiedzieć, ale o Polonii chicagowskiej mówi się czasem, że jak Polak Polakowi nie zaszkodził, to już mu pomógł. W Teksasie Polacy są otwarci, bo im nikt pracy nie zabierze, nie mają lęków.
- Czy ksiądz w kościele też mówi po śląsku?
- W niedzielę w kościele mówię tylko po angielsku, bo ten język znają wszyscy dobrze. W tygodniu, kiedy na mszy św. są przede wszystkim najstarsi, a braknie mi jakiegoś angielskiego słowa, to wtrącam czasem śląskie i pytam ich, jak to będzie po angielsku. Bardzo się z tego cieszą. Natomiast kiedy idę do chorych, rozmawiam z nimi po śląsku i modlimy się po polsku. Modlą się pięknie, trochę archaicznie, np. Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do przybytku serca mojego...
- W Polsce często wyobrażamy sobie Amerykę przez pryzmat telewizji jako kraj liberalny nie tylko gospodarczo, ale i moralnie. Jak ma się życie w Pannie Marii do tego stereotypu?
- U nas zdecydowanie więcej jest Ameryki konserwatywnej, wręcz pruderyjnej. To, co widzimy w telewizji, to jest Hollywood, Los Angeles, San Francisco, Kalifornia. Już w Nowym Jorku jest inaczej. Oczywiście, także my mamy problemy, zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie jest większa anonimowość i mniejsza więź z Kościołem, ale ten problem jest wszędzie, nie tylko w Ameryce. U nas procent ludzi związanych z Kościołem, z parafią, z lokalną kulturą jest ciągle bardzo wysoki. Nasza teksańska Ameryka jest inna pod każdym względem. Tutejsze farmy nierzadko są zaniedbane. Praktyczność często nie idzie w parze z estetyką. Jak coś porzucą w obejściu, to często leży, aż zgnije. Praca, biznes jest ważniejszy niż dbałość o dom. Nawet w San Antonio - dużym mieście - jest wiele drewnianych domków, które przypominają nasze altanki.
- W czym jeszcze wyraża się teksański konserwatyzm?
- Teksańczycy są przywiązani do tradycyjnych, powiedziałbym: westernowych wartości. Zło i dobro są tu wyraźnie oddzielone. Według tutejszych norm, jeśli my jesteśmy dobrzy, a ktoś jest zły, to mamy prawo nawet go zabić. Zresztą w Teksasie według prawa właściciel może strzelić do kogoś, kto wchodzi na jego farmę, bo prawo własności jest święte. I może niezbyt często, ale takie strzały się zdarzają. Trzeba pamiętać, że w Teksasie wykonuje się połowę wyroków śmierci orzekanych w Stanach Zjednoczonych. Prawo amerykańskie jest znacznie bardziej surowe od polskiego, a w Teksasie jest wręcz bezlitosne.
- Z czego wynika taka liczba wyroków śmierci?
- Z rygoryzmu. Jak zrobiłeś coś złego, musisz ponieść karę. Morderstwo czy podwójne morderstwo skutkuje praktycznie zawsze wyrokiem śmierci. Posiadanie narkotyków lub ich sprzedaż to w Teksasie pewny sposób na trafienie do więzienia.
- Co ksiądz mówi swoim parafianom o karze śmierci, którą Kościół zdecydowanie odrzuca?
- Tutejsi ludzie bardzo słuchają księdza czy Kościoła w sprawach moralnych, ale swego stanowiska w sprawie kary śmierci zdecydowanie bronią. Oni są po prostu najpierw Teksańczykami, a dopiero potem chrześcijanami.
- Wielu ludzi widzi dziś Teksańczyków przez pryzmat negatywnego obrazu prezydenta Busha - jako ludzi nieokrzesanych, niekulturalnych, niezbyt lotnych, o konserwatywnych poglądach. Co ksiądz sądzi o tym stereotypie?
- Kiedy w kampanii wyborczej Bush opowiadał, jak wspaniale jest w Teksasie, to śmiali się z niego przede wszystkim lepiej wykształceni Amerykanie, którzy i na co dzień śmieją się z Teksańczyków, bo oni rzeczywiście nie przywiązują do nauki w szkole wielkiej wagi.
- Z czego to wynika?
- Z braku wymagań. Od dziecka nie oczekuje się tu w szkole robienia zadań domowych, które wymagają wielkiego i długotrwałego wysiłku intelektualnego. Tu się wręcz pilnuje, żeby się dziecko w szkole zbytnio nie przemęczyło, bo jeszcze się zdąży nauczyć, jak trafi do college?u. I w ten sposób powstają zaległości. Tu bożkiem jest sport, a dla wielu szczytem marzeń jest trafienie do drużyny futbolowej.
- Czy ksiądz też interesuje się sportem?
- Jestem fanem San Antonio Spurs. Śledzę na bieżąco wyniki. Jeśli jestem w San Antonio i trafię na mecz ligi NBA, to staram się na nim być.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska