Urodzony pod złą gwiazdą

Robert ARENT
- Kiedy zrobiłem cięcie, brzuch się otworzył. Rana była głęboka. Myślę sobie - dobra robota.

Ale Józkowi było mało. Błyskawicznym ruchem rozdarł siennik i wyjął z niego dwie garście trawy. Wepchał to wszystko w otwarty brzuch i podpalił...
Rudy widział wielu, którzy w podobny sposób uciekali z mamra. Nie przeszkadzał, bo to wyłącznie ich sprawa osobista. Często pomagał, jak właśnie teraz Józkowi. Tyle że ten go o podpałce nie powiadomił. Dlatego później przez kilka dni czuł niesmak. Ale było, minęło, życie w kryminale stale dostarcza nowych wrażeń.

Rudy urodził się pod złą gwiazdą. Ojca nie znał. Matki nie pamięta. Zmarła, kiedy skończył trzy latka.
Dzieciństwo i młodość to stałe poniewierki po sierocińcach, izbach dziecka, poprawczakach. Twarda szkoła życia. Nie było w niej miejsca na najmniejsze okruchy czułości, dobroci, miłości. Była ciągła rywalizacja o przetrwanie. A więc bezustanna walka o jedzenie, o miejsce w szeregu.
Mocnym być w poprawczaku to znaczy być bezlitosnym i złym. Złym dla wszystkich. Dla wychowawców i współtowarzyszy. Nikomu się nie ufa. Nawet największemu przyjacielowi. Bo prędzej czy później zawsze przychodzi czas na zdradę. A zdrada ze strony przyjaciela jest zdradą najgorszą.

Kiedy skończył osiemnaście lat, opuścił poprawczak w województwie poznańskim i przyjechał do Warszawy. Do swojego rodzinnego miasta, w którym nie miał nikogo. W którym nawet nie znał nikogo.
Rudy był konikiem pod kinem "Mewa". Dobrze zarabiał, bo był dobry w tej profesji. I kiedy człowiek myśli, że pozjadał już wszystkie rozumy, pewnikiem musi się coś zdarzyć, co szybko sprowadzi go na ziemię. Tak było z Rudym. Zagapił się, nie przewidział wszystkiego, zły los zaprowadził go do więzienia na wiele, wiele lat. Do najcięższego wtedy w Polsce więzienia. Do Sztumu.
Oto przebieg ówczesnych wydarzeń: Jest późny jesienny wieczór. Deszczowo, zimnawo. Koniki dmuchają w ręce, stukają piętą o piętę dla rozgrzania nóg. Wyczekują na klientów. Seans akurat się rozpoczął i nadzieja na zarobek przygasa. Aż nagle zza winkla wychodzi z lekka zataczający się gość. Podniesiony kołnierz w szarym prochowcu, papieros przyklejony do wargi.
Rudy pierwszy wypatrzył faceta. Podchodzi, proponuje sprzedaż biletu. Zagadnięty wyraża ochotę, więc Rudy winduje cenę. Trwają targi, wreszcie gość zgadza się. Sięga do kieszeni prochowca i błyskawicznie wyciąga... pistolet.

Choć Rudy w poprawczakach był wielkim kozakiem, a i na warszawskiej ulicy zdobył sobie już pewien autorytet, to teraz nogi mu się w kolanach ugięły. Zachował jednak resztki zimnej krwi - szybkim ruchem odbił facetowi dłoń w bok i nie zwlekając, rzucił się na niego.
Nie przewidział jednak dwóch rzeczy: że facet ma odbezpieczony pistolet i że naciśnie spust. Kula przeznaczona dla Rudego trafiła właściciela pistoletu w lewe ramię.
Prokurator domagał się piętnastu lat, Rudy dostał dwanaście. Czuł się pokrzywdzony. Wtedy akurat w ciągu paru miesięcy w okolicach Warszawy było kilka napadów z użyciem broni. Niektórzy sprawcy zbiegli. Rudego sprawa miała być pokazówką dla nastraszenia innych.
Musiała być, bo na dodatek zraniony właściciel odbezpieczonego pistoletu okazał się milicjantem. W sądowych dokumentach napisano, że poszkodowany postradał ponad 90 procent zdrowia. Wkrótce Rudy dowiedział się, że jego ofiara już po kilku tygodniach powróciła do pracy.

Dlatego pierwsze, co sobie Rudy kazał w Sztumie zrobić, to wielki tatuaż na plecach: "Nie ma sprawiedliwości w Polsce".
I rozpoczął głodówkę. Głodówka trwała siedem miesięcy. Polegała na tym, że leżał przez te wszystkie dni i noce przywiązany do twardego łoża. Raz dziennie siłą rozwierali mu szczękę, by wlać odpowiednią ilość kaszy z jakimiś witaminami. Kał i mocz oddawał pod siebie.
Kiedy wrzeszczał, że domaga się sprawiedliwego wyroku, klawisze rzucali mu na twarz koc cuchnący naftaliną. Zapachu naftaliny nienawidzi do dziś. Jeszcze bardziej nie znosi botwinki, która w Sztumie stanowiła w tym czasie podstawowe danie. Była gęsta i cuchnąca. Któregoś dnia krzyknął: - Michy za okno! Rzucili wszyscy z bloku. Sto pięćdziesiąt misek wylądowało na podwórzu.
Tak rozpoczął się największy w tamtych latach bunt w Sztumie.
A po nim nastąpiło łamanie niepokornych. Ustawili wielki kocioł z zupą. Kto nie chciał wziąć do ręki miski, temu zanurzano łeb we wrzątku. Tylko siedmiu się nie ugięło. Rudy też. Jego właśnie uznano za przywódcę buntu.

Z biegiem czasu Rudy zaczął przeobrażać się w "Panoramę racławicką". Przybywało różnorakich malunków na jego ciele. W szczególności na plecach. Ma je dokładnie wytatuowane od karku po kość ogonową. Zaś ramiona - od nadgarstków po barki. Z przodu również nie pozostawił sobie wiele wolnego miejsca.
Lewą stronę ciała prawie w całości wytatuował sobie sam i w ten sposób zdobył prawdziwy fach. Doszedł do niebywałej wprawy. Uznano go nawet za wicemistrza Polski w robieniu tatuaży. Tylko jeden był lepszy od niego.
Za to w tzw. wbitkach nie było lepszego. W polskich więzieniach Rudy był, i jest do dziś, mistrzem. Wbitka to nic innego jak przyłożenie między szóste a siódme żebro igły i umiejętne pchnięcie. Delikwent musi zaraz zrobić dziesięć pompek. Wtedy igła błyskawicznie znika i przedostaje się do... komory sercowej. I tam tyka razem z nim.
Po wykryciu igły w okolicach serca więźnia wiozą do szpitala. Wykonują mu tzw. skrzydełko, czyli głębokie cięcie od pleców po klatkę piersiową, żeby igłę wyciągnąć. Takie skrzydełko to kilkanaście tygodni poza więziennymi murami. Potem można było próbować ucieczki albo świrować. A jak nie, to przynajmniej spędzić czas w warunkach lepszych niż pod celą.
Takich wbitek Rudy wykonał w swoim życiu kilkaset. Poza tym dziesiątki różnorakich okaleczeń ciała. Pomagał współtowarzyszom w połykaniu kotwiczek. Rozcinał brzuchy, nacinał szyje. Rzecz jasna - tylko na wyłączną ich prośbę.
Rudy zupełnie nie widzi nic złego w tym, że człowiek chce zrobić połyk albo brzuch sobie otworzyć. Każdy ma w tym jakiś cel. Jeden protestuje, drugi chce poleżeć w szpitalu, inny jeszcze planuje dać drapaka.
         
Tylko raz pożałował, że dopomógł kumplowi w okaleczeniu, nacinając mu brzuch. Tamten poszedł na całość. Gdy Rudy wykonał cięcie, ten błyskawicznie wyszarpał trawę z siennika, wsadził w ranę i podpalił się. Próby odratowania go nie pomogły.
Widział już wielu, którzy zza krat uciekali do wieczności. Nie przeszkadzał w tym, bo uważa, że to ich wyłączna sprawa. Choć nie wszyscy chcieli skończyć z sobą. Czasem - zwyczajnie - przeliczyli się. Jak kiedyś "Robi". Nie przewidział, że tego dnia pójdą z obiadem lewą, a nie prawą stroną. "Robi" nasłuchiwał. Usłyszał, że nadchodzą. Założył pętlę na szyję i skoczył w bok z łóżka wiedząc, że jego drzwi są w kolejności drugie. Od prawej. A oni poszli tym razem w lewo.
Okaleczenie okaleczeniem, ale świrów Rudy nie cierpi. A świry w kryminałach bywają najprzeróżniejsze. Nie cierpi, jak taki jeden z drugim wali sobie gwoździa w czoło i paraduje potem z nim jak z antenką. Albo ucho od wiadra prostuje i w gardło ładuje.
- Psychola czasem długo nie można rozszyfrować - powiada Rudy. - Byłem kiedyś pod celą z takim jednym. Prawdę mówiąc, do dziś nie wiem, czy on głupa rżnął, czy taki był w łepetynie poprzestawiany. Jednego dnia to w szachy szans mi nie dawał, a na drugi dzień nawet o pogodzie się z nim po ludzku nie szło dogadać. Rodzice byli najbogatsi z całej wioski na Kielecczyźnie, toteż bez trudu naraił sobie najładniejszą dziewczynę. Chodził z nią długo, wszystko wydawało się w najlepszym porządku. Dziewczyna zaszła w ciążę, była w siódmym miesiącu, mieli się już pobrać.
- Wyszli, jak każdego niemal dnia, na spacer do pobliskiego lasu. Tym razem zabrał ze sobą siekierę, schował pod pazuchę. Dziewczynę puścił przodem. Na leśnej ścieżce wyjął siekierę, zamachnął się, a dziewczyna odwróciła się nagle i znieruchomiała. Zdążyła tylko krzyknąć: "Kazik, co ty robisz, kochany?!". A ten ją walnął z taką siłą, że ręka, która głowę zasłoniła, odpadła, a czaszka rozpołowiła się na pół aż po szyję...

Rudy też już nie jest normalny. W Sztumie przesiedział siedem lat, potem przenieśli go do Strzelec Opolskich. Swoje pierwsze dwanaście lat odsiedział co do jednego dnia. Za komuny nie było zmiłuj się. Później pięć lat był na wolności. Założył rodzinę, miał ładne, duże mieszkanie w Opolu. Uwierało go jednak życie bez okratowanego okna. Zbyt dużo poznał złodziejskich sztuczek, by ich nie wykorzystywać. Udało się raz zrobić dobry włam, udało drugi raz. Mógł już prowadzić wygodne życie. Nawet takie na wielki szpan. Przybywało kolesiów. A każdy nowy koleś to potencjalny kapuś. Dopóki chodził na robotę sam, nie było problemów. W końcu zaryzykował, wziął kogoś ze sobą.
A potem: dwa lata kryminału, rok wolności, trzy lata za kratami, rok bez krat. I tak na okrągło. Gdy jest na wolności - pije. I wtedy wyrzeka na swą złą gwiazdę...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska