Uważaj, dziś jest prima aprilis, czyli dzień głupca

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
pixabay.com
Niepotrzebny jest nawet prima aprilis, by jakaś strona internetowa czy portal poprawiały sobie „klikalność”, podając zmyśloną chwytliwą informację. Ostatnio „uśmiercono” tak Tinę Turner.

Nawet jeśli my zapomnimy o obchodzeniu pierwszokwietniowego święta, przypomną nam o tym - próbując sprzedać jakąś nieprawdziwą, a mającą pozory prawdy informację - media. Jeden ze starszych pomysłów na nabranie społeczeństwa zaprezentowała w 1962 roku telewizja szwedzka. Wyświetliła 1 kwietnia program o przejściu na nadawanie w kolorze. Inżynier od TV z poważną miną tłumaczył widzom, że o godzinie x muszą założyć na ekran kawałek nylonowego materiału - zalecał damską pończochę. Brzmiał wiarygodnie, choć części widzów pewnie zadzwoniły alarmowe dzwonki, kiedy zalecał - używając fachowego, technicznego języka - by dla poprawienia ostrości kolorów kiwali się miarowo w przód i w tył. Wielu Szwedów dało się jednak nabrać, co dowodzi, iż mieli wielkie zaufanie do technicznych możliwości swego kraju. W rzeczywistości program w kolorze zaczęto nadawać ponad dekadę później.

Czasem wiarygodności żartowi zupełnie nieprawdopodobnej dodaje nadawca. Kilka lat temu w Polsce jeden z portali internetowych poinformował, iż z powodu spadku powołań do stanu duchownego ojcowie jezuici i siostry służebniczki Najświętszej Marii Panny otworzą wspólny, koedukacyjny nowicjat. Portal cytował przełożonego jezuitów w Polsce, który przekonywał, iż jego zakon już wiele razy wytyczał nowe drogi Kościoła. Nie był to - wbrew pozorom - żart żadnej z lewicujących stacji chcących pośmiać się z Kościoła. Informację podał katolicki portal deon.pl

Choć dziś wiele primaaprilisowych żartów będzie się odbywać w sieci, zwyczaj nabierania bliźnich sięga czasów o stulecia poprzedzających funkcjonowanie internetu. Prima aprilis obchodzi się w Europie zachodniej od średniowiecza, a zwyczaj sięga korzeniami starożytnego Rzymu. Ma on związek ze zwyczajem Cerialii obchodzonym z myślą o bogini Ceres. Według jednej z legend miała ona szukać porwanej córki i została wyprowadzona w pole. Rzymianie 1 kwietnia żartowali i bawili się. Dozwolone były rozmaite kawały i przebieranki. Nawet dostojni panowie, zakładali peruki, przebierali się w damskie stroje i tańczyli na ulicach.

W Polsce Prima Aprilis znany jest od XVI w.. Sto lat później barokowy poeta, Wacław Potocki, pisał: „Prima Aprilis albo najpierwszy dzień kwietnia. Do rozmaitych żartów moda staroletnia”. Kiedy 1 kwietnia 1683 Jan III Sobieski podpisał z Leopoldem I Habsburgiem antyturecki sojusz, dokument antydatowano o dzień. Żaden z władców nie chciał być niepoważny.

Nie każdy żart, także pierwszego kwietnia, śmieszy. I dotyczy to zarówno dowcipów robionych domownikom, jak i żartów „oficjalnych” w mediach. W internecie roi się od porad primaaprilisowych, ale niektóre z nich są nieco prymitywne: wysyp wieczorem z cukiernicy cukier, wsyp sól i zobacz, co będzie się działo rano albo: przestaw niepostrzeżenie zegarki w domu, żeby mąż, wstając rano do pracy, sądził, że zaspał, oraz: przestaw w pracy szafki koleżanek i zaproponuj wspólną herbatę, nie będą mogły dostać się do środka itp. Szału nie ma. Ale zdarzają się pomysły gorsze. W internecie można zobaczyć filmik, na którym mąż 1 kwietnia na widok wracającej z pracy żony wypuszcza z rąk małe dziecko. Dzidziuś leci w dół przez poręcz, mija schody i z hukiem uderza o podłogę w pokoju poniżej. Kobieta bez ducha, z płaczem biegnie zobaczyć, co się stało, i przekonuje się, że małżonek przebrał w ubranka ich dziecka kukłę. Reszta dialogów nie nadaje się do cytowania.

Podobne „niewybuchy” zdarzają się nie tylko w domu. Kilka lat temu jeden z satyrycznych serwisów, protestując przeciwko praktyce zabijania zwierząt w zoo w którejś ze skandynawskich stolic, pierwszego kwietnia nie tylko „uśmiercił” czterech pracowników ogrodu zoologicznego, ale poinformował ponadto, iż ich ciała zostały poćwiartowane i przeznaczone na karmę dla dzikich zwierząt. Dobrego smaku zabrakło na pewno ludziom.

Nieekologicznie, ale skutecznie przestraszył mieszkańców jednej z miejscowości na Alasce tamtejszy żartowniś. Wstając 1 kwietnia, z przerażeniem zobaczyli, że z od dawna uśpionego wulkanu sączy się ciemny dym. Sprawca zamieszania wrzucił do środka stosy zapalonych opon.

Kto całuje się z Gorbaczowem

Na szczęście 1 kwietnia zdarzają się też mediom dobre pomysły. Jeden z lepszych zaprezentowała w 1987 roku brytyjska gazeta „Daily Mirror”. Wpisując się w klimat powszechnej wtedy w Europie sympatii dla twórcy pierestrojki i głasnosti opublikowała tekst i fotoreportaż z parku Gorkiego w Moskwie. Michaił Gorbaczow - bo o nim mowa - spaceruje z Margaret Tchatcher. Zdumieni czytelnicy mogli zobaczyć, jak ich pani premier całuje się z gensekiem albo filuternie łaskocze rozbawionego Michaiła w podbródek. W rolę głów państw wcieliły się oczywiście ich sobowtóry, ale efekt był bardzo dobry.

Dziesięć lat wcześniej równie dobry i w dodatku opłacalny pomysł mieli dziennikarze gazety „The Guardian” (ach, to brytyjskie poczucie humoru). Pierwszego kwietnia zaprosili czytelników - publikując bajeczne zdjęcia - na wyspy San Seriffe na Oceanie Indyjskim. Jak się łatwo domyślić, takich wysp nie ma, ale niedoszli turyści przekonali się o tym dopiero, zadzwoniwszy do biur podróży, by zarezerwować miejsce w hotelu w Bodoni - nieistniejącej stolicy kraju. Kto potrafił śmiać się z siebie, mógł wkrótce kupić przygotowane przez gazetę okolicznościowe pamiątkowe nalepki, a nawet koszulkę z napisem: „Byłem na wyspie San Seriffe”. Wyszło więc ostatecznie na to, że na zabawie nikt specjalnie nie stracił, a gazeta nawet zarobiła.

Niestety, choć przysłowie od wieków głosi, że dobry żart tynfa wart, coraz częściej nie potrzeba wcale pierwszego kwietnia, by ktoś wykazał się ewidentnie brakiem poczucia humoru, przy okazji raniąc innych ludzi. Niedawno skutki takiego działania dotknęły Tinę Turner. Jedna ze stron internetowych podała, że znana piosenkarka nie żyje. Tak zwanego fake newsa o jej śmierci na atak serca umieściła na swojej stronie na Facebooku także „Panorama”. Tym łatwiej w bzdurę uwierzyło wiele osób. Wygląda na to, że nawet kiedy jakąś newsową informację poda źródło, któremu z definicji powinniśmy ufać, czyli duży państwowy serwis informacyjny, warto sprawdzać tę wiedzę w innym, niezależnym od pierwszego źródle. Takie czasy.

Podobny proceder dotknął w 2013 roku Macieja Musiała, popularnego aktora, grającego m.in. w serialach „Ojciec Mateusz” i „Rodzinka.pl”. W internecie podana została informacja, iż młody aktor zginął w Warszawie w wypadku samochodowym. W ślad za stroną internetową jedna ze stacji telewizyjnych poinformowała o śmierci aktora na pasku u dołu ekranu, inna zamieściła wieść na Twitterze. Do śmiechu nie było chyba nikomu. Maciej Musiał na facebookowym profilu pisał:

„Kochani! Od rana odebrałem dziesiątki telefonów, maili i wiadomości, które były spowodowane nieprawdziwymi informacjami, które dziś obiegły media. Jestem, żyję i mam się dobrze. Choć ubolewam, że zostały przekroczone wszelkie granice. Nie życzę tego nikomu z was”.

Nie pomogło. Nieco ponad dwa tygodnie temu uśmiercono go powtórnie. Jego hyundai miał się zderzyć czołowo z fordem mondeo między Zdunowem a Nowym Dworem.

Kochane stare wariaty

Żeby być sprawiedliwym, żarty w nie najlepszym smaku trafiały się najlepszymi, i to nawet przed wojną. Antoni Słonimski, poeta o wielkiej inteligencji i ciętym dowcipie, powiedział kiedyś o sobie - parafrazując słowa księcia Józefa Poniatowskiego - „Bóg mi powierzył humor Polaków” (księciu Pepi powierzył oczywiście honor). Zwykle był to humor wysokiej próby, ale zdarzały się poecie i jego przyjaciołom pomysły, których naśladowanie 1 kwietnia trudno polecać.

Z okazji imienin inny znany pisarz, Kornel Makuszyński - któż nie czytał w dzieciństwie jego „Koziołka Matołka” - otrzymał w prezencie od poetów Słonimskiego, Lechonia i Leona Schillera (reżysera, autora słynnych inscenizacji „Dziadów”) dwanaście gipsowych biustów Kościuszki (dwa uszkodzone), osiem desek do prasowania, dwadzieścia cztery tuziny kamieni do białych pantofli, dwadzieścia kilo buraków, dwa tysiące gilz do papierosów, cztery balie i furmankę koksu.

„Wszystko to przesłaliśmy hurtem do mieszkania solenizanta - pisał w „Alfabecie wspomnień” Antoni Słonimski. - Nie był to wybór całkowicie bezmyślny. Kornel nie nosił białych pantofli, nie palił papierosów z ustnikami, miał centralne ogrzewanie i nie lubił buraków. Udaliśmy się do Kornela na imieniny. Nie dostaliśmy się do mieszkania, bo schody były zawalone prezentami, a Kornel się zabarykadował. Powiedział nam potem: Kochane stare wariaty, musiałem się na dwa dni przenieść do hotelu”.

Słowem, ta historia skończyła się dobrze, ale nie każdy ma cierpliwość i poczucie humoru autora „Awantury o Basię”.

Prima aprilis jest dobrym kontekstem, by zastanowić się - jeśli taka ogólna kategoria w ogóle istnieje - nad poczuciem humoru Polaków. Wstępne, trochę stereotypowe myślenie o polskim dowcipie jest mało zachęcające. Podkreśla, że nie lubimy i nie umiemy śmiać się z siebie samych. Ale to akurat nie powinno dziwić, do natury komedii należy, że śmiejemy się zawsze z innego, z gorszego niż my sami. I ten dystans pozwala na śmiech i żart raczej z sąsiada, co mieszka obok, niż z siebie. Polacy wyróżniają się w Europie także pod tym względem, że przedmiotem drwin praktycznie nie bywa u nas papież ani wiara w Boga jako taka.

- Postanowiłem kiedyś - mówi pytany o to, czy ma jakieś tabu, Marcin Daniec - że nigdy nie będę żartował z Pana Boga. Żadnego. Nawet jeśli wiem, że podczas mojego recitalu w Copernicus Center w Chicago nie będzie ani muzułmanina, ani żyda, nie pozwalam sobie na żarty o ich religiach. Nie dowcipkuje się także z chorób, z kalectwa i ze śmierci. Na reszcie nie zostawiam suchej nitki, ale w formie eleganckiego pastiszu.

Ten sam Marcin Daniec w wywiadzie dla nto bronił Polaków przed zarzutem, że są ponurzy, zadufani w sobie i brakuje im poczucia humoru i dystansu charakteryzującego społeczeństwa Zachodu.

- Poziom humoru określa byt - mówił. - To nie jest przypadek, że Amerykanin na głośne „Co słychać?” równie głośno i z perlistym uśmiechem odpowiada: „Świetnie!”. Potem wsiada do dobrego auta i odjeżdża. Łatwo im się śmiać, skoro zarabiają dziesięć razy więcej niż my, a za benzynę płacą cztery razy mniej i mogą sobie wyjechać dwa razy w roku na Hawaje. A my ściubimy grosz do grosza i martwimy się, czy w tym miesiącu jeszcze zapłacimy za wodę, czy nam zabraknie. Podoba mi się to, że potrafimy świetnie się bawić, nawet na zasadzie: niech się dzieje, co chce, że potrafimy wytwarzać takie obronne mechanizmy. Imponuje mi wartościowa młodzież i ludzie, którzy w swoich ogródeczkach palą grille, śmieją się i śpiewają, wierząc, że będzie lepiej.

Jeśli wierzyć badaniom TNS Polska, najchętniej śmiejemy się z polityków - 44 procent, a także z policjantów - 35 proc., jedna czwarta Polaków lubi żartować z lekarzy i księży. Z osób innych narodowości - 9 procent, z mieszkańców miast i wsi odpowiednio po osiem.

Satyrycznym lustrem społeczeństwa od dziesięcioleci jest w Polsce kabaret, który zresztą razem z tym społeczeństwem się zmienia. Nawet bez analizy i badań widać, że w odwrocie jest kabaret literacki. Z całym szacunkiem dla „Starszych Panów” i ich geniuszu, gdyby dziś zaczynali, trudno byłoby im się przebić ze swoimi pełnymi subtelnych aluzji tekstami i do telewizji, i do serc i umysłów sporej części publiczności. W porównaniu z PRL-em mniej w kabarecie jest polityki. Więcej tematyki społecznej czy obyczajowej, z wyśmiewaniem agresywnej korporacyjnej mentalności włącznie.

Ewidentnie satyrą polityczną jest nieobecne w telewizji, ale podbijające internet „Ucho Prezesa”. Jednym ze źródeł jego sukcesu jest twórca - Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju. Trudno go posądzić o ideologiczne zapędy, skoro ma opinię konserwatysty, a przy poprzedniej ekipie rządzącej robił nie mniej udane „Posiedzenie rządu”. No i autentycznie śmieszą świetnie dobrane, wyraziste postaci Prezesa (sam Robert Górski) i jego otoczenia, ich gesty, zachowania, miny.

- W satyrze nie chodzi o to, by wykluczyć przeciwnika, skazać go na niebyt, tylko co najwyżej go uszczypnąć. To ma służyć temu, żeby się żyło weselej. Satyra ma koniec końców prowadzić do oczyszczenia, a nie do zalania wszystkiego jadem goryczy. Nie wierzę w to, że satyryk może obalić rząd. Może tylko dopchnąć taki, którego upadek jest przesądzony. Nie przypisuję sobie roli twórczej. Moim głównym celem jest to, żeby było weselej.

Nawet w najbardziej pobieżnym opisie stanu humoru Polaków nie może zabraknąć zjawiska stosunkowo nowego, ale niezwykle ekspansywnego, czyli memów. Jeśli rację ma Richard Dawkins, iż mem jest najmniejszym nośnikiem informacji kulturowej, to jest też najmniejszym nośnikiem poczucia humoru i to często na wysokim poziomie. Internet - a tam pojawiają się memy - ma tę zaletę, że spotykają się w nim i wzajemnie inspirują ludzie w różnym wieku i z różnych środowisk, a to prawie zawsze dobrze służy poziomowi.

Choć być może ma trochę racji Aleksander Kwaśniewski, który w rozmowie z Moniką Olejnik przyznał, że memy są rodzajem „dowcipnej Polski”, dosyć złośliwej, a momentami wrednej. Były prezydent o tyle może być nieobiektywny, że bohaterem memów jest bardzo często i zwykle w powtarzającym się kontekście: „Wielka Brytania wychodzi? Ważne, że finlandia zostaje”. Z Lecha Wałęsy autorzy memów śmieją się z powodu jego pyszałkowatości: „I wtedy ja mu mówię, Mikołaj, przyglądnij się temu słońcu raz jeszcze”.

Ale najbardziej warto szukać memów mających w sobie nutę humoru abstrakcyjnego. Jeden z nich ukazał się w sieci w dniu wyboru Donalda Trumpa. Prezydent stoi na tle chińskiego muru i głosi: „Chińczycy zbudowali mur. I co, mają u siebie Meksykanów? Nie mają!”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska