Waglewski z Voo Voo. Muzyka musi drażnić

Katarzyna Kownacka
Lider zespołu Voo Voo.
Lider zespołu Voo Voo.
Rozmowa z Wojciechem Waglewskim, liderem zespołu Voo Voo.

- Zdolną mamy młodzież?
- Zdolną.

- Pytam, bo kilka dni temu był pan jurorem na Zimowej Giełdzie Piosenki w Opolu.
- Bywam nim rzadko i bardzo niechętnie, bo muzyka powinna powstawać z emocji, a nie być wystawiana w zawodach. Ale raz na jakiś czas warto wziąć udział w czymś takim, bo można zauważyć ciekawe rzeczy. Wśród wykonawców na Giełdzie była na przykład dziewczyna, która ze śpiewaniem radziła sobie średnio, ale całą swoją twórczość dedykowała mężowi. Ważne więc, żeby się jemu podobało, nie jurorom.

- Odwagi nie brakuje tym, którzy bez talentu wychodzą odważnie na scenę w programach typu "X Factor".
- To zupełnie inna bajka. Tam są piosenkarze, a tu byli twórcy. Piosenkarze mogą być mało zdolni i nadrabiać choćby wzorkiem na rajstopach.

- Jest pan impulsywnym muzykiem - płytę z Maleńczukiem nagrał pan z marszu po jednym z koncertów, ostatni krążek "Wszyscy muzycy to wojownicy" powstawał podobno w trzy dni.
- Muzyka to strumień energii. Pojawia się ot tak i im szybciej się wyzwoli, tym lepiej. Nawet z pomyłkami, niedociągnięciami czy nierównościami. Maleńczuk trochę bał się tego tempa, ale potem przyznał mi rację. Z trzydziestu kolejnych wykonań tego samego kawałka pierwsze dwa były najlepsze. Ale są też ludzie tacy jak Andrzej Smolik, który wszystko cyzeluje bardzo długo. Potrafi miesiąc siedzieć nad piosenką. Mnie strasznie drażni muzyka, która mnie nie drażni. Nie wszystko musi być czysto i ładnie. Musi być żywo.

- Tak jak na ostatnim waszym krążku, czyli wspomnianych “Wojownikach". Nie obrabialiście jej. Weszliście, nagraliście utwory, a co nie wyszło - zostało w zapisie.
- A kto powiedział, że ma być równo. Żyjemy w świecie iluzji, z której czasem ktoś się otrząsa i przestaje mierzyć metronomem każdy utwór minuta po minucie. Kiedyś ktoś próbował to robić choćby z muzyką Ervina Jonesa, największego perkusisty w historii. Ci, co dokonywali tych pomiarów, dziwili się, bo facet grał nierówno. A dlaczego miał grać równo? Ważne, czy muzyka niesie i sprawia, że nóżki się same uginają.

Pomysł na Opole jest bardzo prosty. Trzeba by zacząć rozmowę o festiwalu od stwierdzenia, jaką rolę tak naprawdę pełnią media. Opole jest przecież robione przez telewizję.

- Przecież cały przemysł muzyczny jest teraz prasowany. Równa się dźwięki, poprawia głosy.
- Na szczęście nie cały. Gdyby tak było, to popełniłbym samobójstwo. Wielu muzyków wyrzuca komputery i robi żywą muzykę. Tom Jones ostatnio nagrał płytę, w której nic nie poprawiał. Kiedyś tak właśnie było. Dopiero potem zaczął się czas, w którym zespoły uczyły się grać precyzyjnie w jakimś domu kultury i wychodziły z niego na koncerty i do studia. To kompletne zaprzeczenie grania z emocjami.

- Też artyści - Fisz i Emade. Powiedzieli: tata, graj jak lubisz, jedź!
- Emade mi powiedział, żebym wyszedł z tego studia, w którym zawsze nagrywam, i spróbował jakoś po nowemu. Posłuchałem. Tym bardziej, że kiedy wcześniej usłyszałem ich wspólną płytę nagraną pod marką Kim Nowak, to pomyślałem: wreszcie jest z kim się pościgać.

- I nie przeszkadza panu, że ściga się pan z synami?
- Nie, to nie ma znaczenia. Jeśli ktoś traktuje muzykowanie poważnie, to takie koneksje nie mają znaczenia. Tylko tyle, że nagrywając razem, a był jakiś czas temu taki projekt, wiedzieliśmy, że kilka par oczu więcej na to spojrzy. W każdym razie, muzykując - traktujemy się jak koledzy z pracy.

- Z czym walczą muzycy?
- Ja z sennością.
- A wojownicy z tytułowej piosenki z ostatniej płyty Voo Voo?
- Ta piosenka to żart. Inspiracją były wyimki z różnych wywiadów z moimi kolegami po fachu, których nie będę wymieniał. Mówili w nich na przykład, że artyści są zajebiści i że są wojownikami. Opowiadali, jaki to ciężki wiodą żywot. Ja się z tego śmieję.

- Czemu w ostatnich latach więcej robi pan obok zespołu niż z nim? Płyta z Maleńczukiem, ukraińskim zespołem Haydamaky, Trebuniki Tutkami…
- Nasz poprzedni menedżer, który zmarł, żył różnymi projektami. Voo Voo było jednym z nich. Poszedłem za nim i wziąłem w nich udział, zaniedbując trochę zespół. Ale teraz obiecuję - przez najbliższe kilka lat skoncentruję się na Voo Voo. To w końcu najlepszy zespół na świecie. Wróciliśmy do siebie jak małżeństwo po chwilach słabości - z wielką siłą.

- Nowi koledzy się panu nie spodobali?
- Mówi pani o Maleńczuku? Jego jest trudno wyciągnąć między jednym spotkaniem autorskim w fabryce glazury a występami na zamkniętej imprezie w fabryce nawozów sztucznych w Płocku.

- Korzysta ze swoich 5 czy 15 minut.
- Już chyba nawet siedemnastu. Oczywiście każdy sobie sternikiem i żeglarzem, ale żal mi jego twórczości autorskiej. Ileż można katować Starszych Panów. Wiem, że pisze książkę, może tak się teraz wyżywa.

- Z Dodą lub Feelem potrafiłby pan zrobić projekt?
- Robię projekty z muzykami, od których chciałbym się czegoś nauczyć. Takich, których sposób ekspresji jest fascynujący czy ciekawy. Ta dwójka pracuje na zdecydowanie innej fali. Ale nie wartościuję. Lepiej, gdy ktoś chwyta za gitarę, niż gdyby miał chodzić z kijem bejsbolowym po ulicy. A z pomysłów na współpracę - kiedyś marzyło mi się, żeby wystąpić z Violettą Villas. Zrobić razem niebanalne widowisko z pogranicza kiczu i bajki. Nie wyszło.

- Kiedy pan ostatnio widział albo słyszał kawałek festiwalu opolskiego?
- Uuuu… Nie pamiętam. A kiedy on się odbywa?

- Zazwyczaj w czerwcu, przed rokiem we wrześniu.
- No, to w ubiegłym roku we wrześniu szczęśliwie byłem na wakacjach…

- Kompletnie stracona impreza pana zdaniem?
- Dla mnie tak.

- Kiedy poległa?
- Nie wiem. Ale niekoniecznie jest to impreza stracona bezpowrotnie.

- To znaczy?
- Pomysł na Opole jest bardzo prosty. Trzeba by zacząć rozmowę o festiwalu od stwierdzenia, jaką rolę tak naprawdę pełnią media. Opole jest przecież robione przez telewizję.

- Misyjną zresztą.
- Glanc pomada - niewiele się różnią, choć te niemisyjne bywają ostatnio lepsze niż misyjne. A misyjną można też nazwać Telewizję Trwam - ma jakąś misję, chce nas totalnie skłócić. W misji telewizji misyjnej nie widzę żadnej misyjności. Kiedyś pracowali w niej ludzie, którzy mieli ambicję kreowania czegoś - począwszy od Studia 2 Waltera, które było chyba najbardziej w swoim czasie kreatywną strukturą medialną w Europie. Odbywały się tam przecież koncerty na żywo.

- Ktoś może powiedzieć: teraz TV musi też zarabiać.
- Na artystach naprawdę fajnych też można zarobić. Przykład - Top Trendy. Festiwal sam w sobie jest średni, ale pokazuje artystów, którzy w ostatnim roku najlepiej się sprzedawali. Wśród topowej dziesiątki zawsze jest Stańko, Nosowska, Raz dwa trzy, wykonawcy kompletnie niezgrani w mediach, a sprzedający się rewelacyjnie. Dlatego w ogóle nie trafia do mnie argumentacja, że trzeba grać rzeczy kiepskie, bo na nich się zarabia.

- No dobrze - co z tym Opolem?
- To, że nie byłoby piosenki "Dziwny jest ten świat" w tamtych czasach, gdyby nie festiwal. Wtedy ta impreza coś kreowała. Dziś, stawiając na esemesowe głosy, nie kreuje nic. Jest służalczym zaspokajaniem potrzeb oglądaczy telewizji o niezbyt wysublimowanych gustach. To zamknięte koło. Słupki oglądalności budują głównie ludzie, którzy mają do czynienia z kulturą w zasadzie tylko przez telewizję. Artyści przez duże "a" omijają wioski i małe miasteczka. Dla ich mieszkańców kultura to "X Factor". Ale są też plusy takiego stanu rzeczy - jest też świat niszy, muzycznego podziemia.

- I z tym muzycznym podziemiem zrobił pan w ubiegłym roku festiwal o nazwie "Męskie Granie".
- Nieskromnie powiem, że sto tysięcy razy lepszy niż Opole, bo pokazywał artystów i był zrobiony z miłością dla sztuki i szacunkiem dla wykonawców. A też był to festiwal polskiej piosenki. Grali na nim tylko muzycy polscy, niektórzy bardzo dobrze znani za granicą, a mało w kraju. Na te koncerty biletów zabrakło już pierwszego dnia, a u koników schodziły potem za 600-800 złotych…

- Może tam chodzi o kasę?
- O nic nie chodzi. Co najwyżej o przetrwanie. A jeśli jeszcze dodać do tego polityków, którzy ciągle wsadzają tam swoje brudne łapska, to jest jak jest. Szare eminencje z lat 70. rządzą tam do dziś. W związku z tym szanse na zmianę Opola są dwie - poczekać aż wszyscy, którzy dziś rządzą w telewizji, wymrą, albo zaczekać na telewizję komercyjną i kogoś, kto ten festiwal zechce z jej pomocą zrobić inaczej.

- A gdyby TVP odezwała się do pana i powiedziała: niech pan nam zrobi imprezę w Opolu, tak jak "Męskie Granie".
- W żadnym wypadku. Wiem, jak by to było. Tydzień po ustaleniu, że robię to po swojemu, zaczęłyby się rozmowy w stylu: chcielibyśmy, żeby recital zagrała Maryla Rodowicz i Krzysztof Krawczyk, scenografię zrobi Józek, a muzykę Franek. No a gaże dla artystów trzeba przyciąć, bo poszliśmy w imponującą scenografię. Przypomina mi się film, który w czasach stanu wojennego nakręciło BBC. Pokazywał Polskę przez pryzmat dwóch festiwali: w Kołobrzegu i Jarocinie. To nam zostało do dziś. Kołobrzeg to telewizja publiczna, a Jarocin to coś, co się tak naprawdę w polskiej muzyce dzieje.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska