Waldemar Skrzypczak: Żołnierze boją się strzelać

Redakcja
Paweł Stauffer
Rozmowa z generałem Waldemarem Skrzypczakiem

- Jak pan dziś ocenia wpływ polityki na armię?
- Wcześniej była jedna partia i to ona rządziła. Teraz po każdych wyborach mamy rewolucję kadrową. Członkowie partii, która w danym momencie jest u władzy, uzależnili od siebie kadrę oficerską i podoficerską. To od woli polityków zależy dziś kariera wojskowa.

- Wielokrotnie słyszałam od żołnierzy, że mimo dobrej opinii przełożonych, wyjazdów na misję, po 12 latach służby muszą odejść z wojska. W Czadzie, Iraku czy Afganistanie narażali życie, a teraz bez możliwości przejścia na emeryturę idą do cywila. Ich wyszkolenie oraz doświadczenie nie mają znaczenia.
- O żołnierzach, którzy służyli w polskich kontyngentach wojskowych, zwyczajnie się nie pamięta. Wykonali zadanie i stali się niepotrzebni. Szeregowi zawodowi, którzy nie awansowali w ciągu 12 lat, są wyrzucani z armii. Przez ten czas inwestowało się w ich szkolenie, sprzęt. Rezygnowanie z dobrze przygotowanych do wykonywania zadań żołnierzy jest nielogiczne. W tym przypadku potwierdzają się słowa, że gdzie kończy się logika, zaczyna się wojsko.

- Pan się na własnej skórze przekonał, czym kończy się upolitycznienie wojska. Podczas stanu wojennego był pan w gotowości bojowej na Pomorzu. Czego wtedy siedzący w czołgach żołnierze obawiali się najbardziej?
- Decyzji o otwarciu ognia do Polaków. Zetknąłem się z tym jeszcze jako młody chłopak. Ojciec wraz ze swoim pułkiem był pod stocznią w Gdyni w 1970 roku. Zginęło tam dziewięć osób. Gdy sam po kilkunastu latach byłem w Gdańsku, doskonale pamiętałem słowa ojca: "Myślałem, że po 1970 roku już nigdy nie wyprowadzą wojska przeciwko cywilom. Ja to przeżyłem i nie zapomnę o tym do końca życia". Nie chcieliśmy, aby doszło do konfrontacji, to był najgorszy z możliwych scenariuszy. Siedzieliśmy w czołgach, a ludzie na zewnątrz w rękach mieli tylko kamienie.

- Przed obaleniem komunizmu polskie wojsko szkoliło się do ataku na Zachód. Doskonale znał pan regiony za żelazną kurtyną, w których nigdy nie był. Szczegółowe mapy i informacje wywiadowcze. Czy teraz też jesteśmy tak dobrze przygotowani do kolejnych zmian na misjach, operacji, zadań?
- Tamto wojsko było zupełnie inne. Wtedy mieliśmy 400 tysięcy żołnierzy, teraz niecałe 100 tysięcy. Armia w PRL była wybitnie wojenna, teraz jest absolutnie pokojowa. To, co się teraz dzieje w wojsku, dąży do rozbrojenia armii, której rola za niedługo może ograniczyć się do defilad i parad. Nadal brakuje szkoleń. Dopiero po katastrofach i ataku mediów na MON nagle znalazły się pieniądze.

- Braki są nie tylko w szkoleniu, ale także w sprzęcie. Na I zmianę w Iraku polski kontyngent pojechał w nieopancerzonych honkerach, kamizelkach przeciwodłamkowych zamiast kuloodpornych. Teraz to się zmieniło. Jednak spora część żołnierzy na misji ma na wyposażeniu pistolety wisty, które ciągle się zacinają. Są rosomaki, ale nie ma do nich części. Często zabiera się je z uszkodzonych wozów.
- Po pięciu latach spędzonych w Iraku jesteśmy zupełnie inną armią, niż byliśmy wcześniej. Nauczyliśmy się, jak działać tak, by nie dać się łatwo zabić. Misje przyspieszyły zmiany w wojsku. Mamy znacznie lepszy sprzęt, który wyprodukował polski przemysł zbrojeniowy. Części są. Problem jest z ich dystrybucją. Zakupy wiążą się z długimi procedurami przetargowymi. Skoro wysyła się żołnierzy na wojnę, to wszystkie niezbędne dla nich zakupy powinny się odbywać według uproszczonych procedur. Na froncie nie można czekać, dlatego stosuje się kanibalizm techniczny, czyli zabieranie części ze zniszczonych wozów.
A wisty to kompromitacja wojska. Są w Afganistanie? Kazałem je wycofać, one do niczego się nie nadają. Mówiłem o tym Radosławowi Sikorskiemu (ówczesny szef MON - przyp. red.) i Władysławowi Stasiakowi (ówczesny szef BBN). To, że one jeszcze tam są, to skandal. Ludzie, którzy wstrzymali decyzję o wycofaniu tej broni, powinni odpowiedzieć przed sądem, bo narażają życie żołnierzy.

- Jesteśmy lepszą armią po Iraku, ale w niektórych kwestiach nie wyciągnęliśmy wniosków. Już wtedy mówiono o zbyt małej liczbie żołnierzy stacjonujących na misjach. Ten sam problem jest w Afganistanie.
- To politycy decydują o wielkości kontyngentu. Nie analizują zadań, jakie przed nami stoją, tylko dają nam prowincję wielkości dwóch województw opolskich. Nie da się takim składem, jak mamy obecnie, zapewnić spokoju na tym terenie. Amerykanie, którzy byli przed nami w Ghazni, mieli ponad cztery tysiące żołnierzy. Nie zdziwił mnie artykuł, który ukazał się w grudniu w "Time". Nie powinniśmy przejmować prowincji, dysponując tak skromnym potencjałem. Amerykanie się irytują, bo oddali nam prowincję, a ciągle muszą narażać swoich żołnierzy, aby zapewnić spokój na tym terenie. Jednak niezależnie od korzyści i strat obie misje były i są potrzebne. Armia się przetarła i znika z niej biurokracja.

- Ale nadal sporo jej jest. Masa papierkowej roboty, liczna grupa sztabowców w polskich bazach, przy małej liczbie żołnierzy z grup bojowych. Podczas mojego pobytu w Afganistanie wojskowi wielokrotnie zwracali uwagę na wyższych stopniem żołnierzy, którzy zamiast na patrol - objeżdżali bazę i wracali. Brali takie same pieniądze jak ci, którzy zaliczali po kilkanaście godzin ciągłej wymiany ognia z rebeliantami.
- To nieuczciwość. Powinno się rozpędzić takie towarzystwo. Tylu ich nie potrzeba na misji. W Ghazni mamy zapewnić spokój, a tym przede wszystkim zajmują się grupy bojowe.

- Tylko że my tam nie stosujemy ani metody marchewki, ani kija. Nie jesteśmy w stanie zaspokoić potrzeb miejscowej ludności. Brakuje sprzętu medycznego, szpitali, dróg, szkół.
- Polska armia w Afganistanie jest samotna. Rząd to nie tylko MON, ale także inne ministerstwa. Wojsko nie może być od wszystkiego, dlatego w Ghazni powinni pojawić się przedstawiciele ministerstwa zdrowia czy edukacji.

- Żołnierze, gdy trafią pod ostrzał z moździerzy czy RPG, nie zawsze odpowiadają ogniem. Zanim oddadzą strzał z rosomaka, szukają na horyzoncie rebelianta, aby w stu procentach potwierdzić cel.
- Już kiedyś mówiłem o syndromie Nangar Khel. Żołnierze boją się strzelać. Nie chcą, aby uznano ich za ludobójców, trafić pod sąd, czyli to, co zrobił Antoni Macierewicz z chłopakami. Pomyłki w warunkach bojowych się zdarzają. Najgorsze jest, że ten syndrom nie mija. To spore zagrożenie dla bezpieczeństwa żołnierzy, bo je gwarantuje tylko aktywność operacyjna. Gdy byłem dowódcą IV zmiany w Iraku, powtarzałem, że jeśli my nie wyjdziemy do rebeliantów, to oni przyjdą do nas. Gdy raz zaatakowali nasz patrol, po kilku dniach grupa została namierzona i zlikwidowana. Kazałem żołnierzom zostawić ciała, aby były przestrogą. Niestety wielu dowódców, nie chcąc podpaść politykom, woli prowadzić akcję defensywną. Więcej żołnierzy ginęło w kraju w czasach komuny na poligonach niż w ciągu roku na misjach. Część winy ponoszą media, które nie przekazują dokładnych informacji.

- Nie do wszystkiego mamy dostęp. Po części ze względów bezpieczeństwa, po części - bo informacje są niewygodne dla armii, która zasłania się dobrem rodzin żołnierzy. Dla wojska powierzchowna rana to cztery dziury w ciele, stan stabilny często określa rannego bez nogi czy ręki. To fałszuje obraz misji.
- Takie informacje przechodzą przez Warszawę, ponieważ mogłyby spowodować ograniczenie poparcia dla misji. Rodzina często o faktycznym stanie żołnierza dowiaduje się po jego powrocie do kraju. W mediach jest tylko lakoniczny komunikat, a wracają inwalidzi wojenni. Brak informacji wywołuje negatywne społeczne nastawienie do polskich żołnierzy. Nie są szanowani. Zupełnie inaczej jest w innych krajach. Matce Polaka, który służył w amerykańskiej armii i zginął w Afganistanie, w Chicago wszyscy się kłaniają. Nie ma znaczenia pochodzenie, ale to, że chłopak był amerykańskim żołnierzem.

- Mówił pan o inwalidach wojennych, od lat środowisko wojskowych postuluje wprowadzenie ustawy o weteranach.
- Niebawem ma się ukazać, wprawdzie z opóźnieniem, bo już osiem lat temu byliśmy w Iraku, ale najważniejsze, że jest. Teraz bardzo często o żołnierzy oprócz rodzin dbali tylko ich dowódcy, pomagali w załatwieniu wielu spraw, na przykład protez. Chłopaki pojechali na misje po decyzji polityków, taki mają zawód. Po powrocie powinno się jednak stworzyć im warunki adaptacji w kraju. Dziś politycy nie czują się odpowiedzialni za żołnierzy. Potrzebni są im tylko do PR.

- Jeżeli mamy za mało żołnierzy w Afganistanie i nie jesteśmy w stanie zapewnić im opieki po powrocie, to może powinniśmy się jak najprędzej stamtąd wycofać?
- Z Afganistanu mamy wyjść w 2014 roku. Ważne, aby nie popełnić tego błędu jaki popełniliśmy w Iraku. Podczas ostatnich zmian zmniejszono kontyngent do tego stopnia, że żołnierze nie byli w stanie sami sobie zapewnić bezpieczeństwa. Ważne, aby z obu misji wyciągać wnioski. Po Iraku i Afganistanie nie mamy żadnych korzyści politycznych ani ekonomicznych. Ale to już nie wina wojska, tylko tych, którzy ich tam wysłali.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska