Woziłem 'polskie orły'

Redakcja
Bogusław Panasiuk to człowiek z poczuciem humoru, więc szybko dogaduje się z polskimi piłkarzami, którzy cenią sobie dobre żarty.
Bogusław Panasiuk to człowiek z poczuciem humoru, więc szybko dogaduje się z polskimi piłkarzami, którzy cenią sobie dobre żarty. Krzysztof Świderski
Rozmowa z Bogusławem Panasiukiem, kierowcą czterech piłkarskich reprezentacji Polski.

- Czy aby zostać kierowcą reprezentacji trzeba umieć grać w piłkę nożną?
- Nie ma takich kryteriów jak umiejętność gry w piłkę. To raczej kwestia wzajemnej akceptacji. Zresztą - kiedyś próbowałem grać, tak jak chyba każdy chłopak. Ale ta sztuka mi się nie udała i zostałem tylko kierowcą.

- Jak taką akceptację się zyskuje?
- Piłkarze to ludzie z poczuciem humoru. Ja taki też jestem i chyba dlatego dobrze się rozumiemy.

- Kadrę powołuje selekcjoner, w ostatnim przypadku Franciszek Smuda. Kto powołał pana na kierowcę najważniejszego autokaru, jaki jeździł po Polsce w pierwszej połowie czerwca?
- Ryszard Wójcik, właściciel biura podróży Sindbad, które jest oficjalnym przewoźnikiem Euro 2012, jakiś czas temu spotkał się z trzema piłkarzami: Kubą Błaszczykowskim, Łukaszem Fabiańskim i Łukaszem Piszczkiem. Podczas rozmowy chłopcy się go spytali, czy Bogdan mógłby z nimi jeździć podczas Euro. Rysiek powiedział, że postara się, by tak było.

- To skąd chłopcy - czołowi polscy piłkarze - znali Bogdana?
- Bo teraz była już moja czwarta przygoda z reprezentacją Polski. Zacząłem w 2001 roku za Jurka Engela od eliminacji do mistrzostw świata w Korei i Japonii, później był Paweł Janas z eliminacjami i finałami mistrzostw świata w 2006 roku w Niemczech, Leo Beenhakker w eliminacjach i finałach mistrzostw Europy cztery lata temu w Szwajcarii i Austrii, no i teraz za kadencji Franciszka Smudy.

- Jak pan trafił do reprezentacji za pierwszym razem?
- W tamtym czasie nasz szef podpisał umowę z Polskim Związkiem Piłki Nożnej i Sindbad stał się przewoźnikiem piłkarskiego związku. Zacząłem więc jeździć z kadrą, nie tylko tą seniorską, ale także młodzieżową U-17. Wtedy poznałem miedzy innymi Łukasza Fabiańskiego. Natomiast pamiętam moje mieszane uczucia, kiedy jechałem na pierwsze zgrupowanie seniorów do Konstancina. Zastanawiałem się, jak zostanę przyjęty przez piłkarzy z pierwszych stron gazet. Bo wówczas nazwiska naprawdę były wielkie: Jerzy Dudek, Adam Matysek, Tomasz Hajto, Tomasz Wałdoch czy Piotr Świerczewski - wówczas podstawowy zawodnik Marsylii. Zostałem zaakceptowany, to mi się spodobało i tak to już trwa.

- Jak się wchodzi do drużyny, to jest chrzest, niewyszukany - klapkiem w cztery litery. Kierowca też takowy przechodzi?
- Piłkarskiego nie miałem. Za zawodowy postrzegam to, co się działo podczas powrotu ze Stadionu Śląskiego w Chorzowie do Warszawy po zwycięskim meczu 3-0 z Norwegią, dającego nam po 16 latach awans do mistrzostw świata. Jurek Engel odbierał mnóstwo telefonów: a to prezydent, to premier, to marszałek Sejmu i tylko przekazywał pozdrowienia z okazji awansu. Myśmy cały czas żyli lekko przykurzonym sukcesem z Wembley, a tu okazało się, że i w 2001 roku mamy drużynę, która potrafiła powalczyć. Chłopcy byli bardzo wyluzowani, robili dowcipy, ale bardzo miłe.

- Na przykład?
- Wpadli na pomysł, że z okazji awansu będą sobie golić głowy na łyso. Byliśmy już prawie w Piasecznie, gdy przylatuje do mnie Bartek Karwan i pyta: "Bogdan, czy moglibyśmy trochę szybciej jechać, bo zaraz będzie kolej na mnie". Jak przyjechaliśmy do ośrodka szkolenia kadr w Konstancinie, gdzie mieliśmy zgrupowanie, Bartek wysiadł z głową do połowy ogoloną, a drugą połową nie. Śpieszyłem się, ale nie ustrzegł się cięcia.

- To nie był pana jedyny awans.
- Ale najprzyjemniejszy, bo wywalczony bezpośrednio na boisku. Z Pawłem Janasem też był awans, ale wówczas chłopcy czekali w studiu telewizyjnym na wynik meczu innej grupy, który sprawił, że przed ostatnią kolejką mieli zapewnioną kwalifikację. Zaś w 2001 roku to było zgrupowanie i atmosfera przed meczem, no i zespół zagrał jeden z lepszych meczów ostatnich lat na Stadionie Śląskim. Wtedy jeździło się z Warszawy do Chorzowa autokarem. Podczas obecnych mistrzostw, kiedy kadra grała we Wrocławiu, odwoziliśmy ekipę na lotnisko, a we Wrocławiu czekał na drużynę drugi autokar.

- To kilka lat temu miał pan więcej czasu, by zżyć się z zawodnikami z pierwszych stron gazet?
- Tak, choć moje zadanie to nie zabawa i czas na zawieranie znajomości, ale przede wszystkim bezpieczna jazda. Przy czym z naszymi piłkarzami jest tak, że wyjeżdżamy spod stadionu, a oni już pytają, czy za piętnaście minut mogą zamówić kawę w hotelu. To oczywiście w formie żartów.

- Piłkarze to wybredni pasażerowie?
- Nie, ale są niecierpliwi. Często przychodził do mnie Michał Żewłakow i próbował mnie podkręcać, czy szybciej nie można jechać. Mówiłem, że można, ale tyłem.

- Podobno jak pierwszego dnia kadrowicze zajmą miejsca, to są do nich przywiązani do końca turnieju lub zgrupowania.
- Wchodzą do autokaru, zajmują miejsca i do końca ich nie zmieniają. I nie zauważyłem sytuacji, by ktoś kogoś podsiadał. Z tym nigdy nie było problemu.

- Selekcjoner zawsze siedzi za kierowcą?
- Tym razem był w pierwszym rzędzie, ale po prawej stronie. Siedział razem z Konradem Paśniewskim, dyrektorem reprezentacji. Za mną siedział sympatyczny kolega i bardzo dobry zawodnik Jacek Zieliński, asystent Franka Smudy, oraz trener od szkolenia napastników Tomek Frankowski.

- Często jest "wesoły" autobus?
- Jak jest dobry wynik, czyli wygrana lub remis dający awans, to tak. Dlatego też najlepiej wspominam powrót z meczu z Chorzowa do Warszawy. Jechaliśmy prawie cztery godziny, choć policja zapewniała przepustowość. Ale kibice utrudniali pracę, zajeżdżali nam drogę, trąbili. Trzeba ich zrozumieć, wszyscy tak się cieszyli jak my. Bo kibiców mamy wspaniałych, co pokazało Euro 2012.

- Piłkarze czasem śpiewają "Polska biało-czerwoni"?
- Raczej nie, gdy jedziemy na mecz, ani gdy z niego wracamy. Nawet, kiedy wynik jest pomyślny. Natomiast, gdy wiozę mniej liczną ekipę, przy mniej formalnych okazjach, takich jak np. zakupy, i jest 10-12 zawodników, to zdarza się pośpiewać. Tomek Hajto był wodzirejem i zachęcał też innych. Na przykład Tomka Zdebela, który grał w Ankarze, by śpiewał po turecku.

- Takie autobusowe tureckie karaoke?
- Właśnie. Pamiętam też, jak uczyli Emmanuela Olisadebe "Polska do boju". Było kupę radości, bo Oli dopiero się uczył naszego języka.

- Gorzej, kiedy w autokarze panuje grobowa cisza. Wtedy jesteśmy przegrani.
- Nie zawsze, na mecz też - bywa - ekipa jedzie w ciszy. To zależy od trenera. Za Jurka Engela zespół więcej czasu spędzał w autokarze i selekcjoner włączał filmy motywacyjne. Za Pawła Janasa leciała muzyka, ale to był już czas, kiedy wchodziły mp3 i zawodnicy słuchali swojej muzyki. Za Franciszka Smudy w autokarze była kompletna cisza. Gdy jechaliśmy na mecz, on prosił, by wyłączyć wszelkie urządzenia medialne.

- Po meczu z Czechami cisza miała inny wymiar…
- Długo oczekiwaliśmy na samolot, bo był opóźniony. A w autokarze totalna cisza, spokój. Czasami rozmowy, że nic nie wyszło, że przykro, iż tak się stało. Wszyscy trenerzy, bez wyjątku, mają jeden cel, chcą zagrać w finale i robią wszystko, by to osiągnąć. Jak nie wyjdzie, jak dzieje się coś złego, przeżywają to strasznie.

- Dla metryczki piłkarza liczy się ilość występów. Pan też liczy, na ile meczów woził reprezentację Polski?
- Oj nie. To błąd, bo tych meczów trochę by się uzbierało, licząc sparingi i zgrupowania. Jeden sparing zapadł mi w pamięci. Przed odlotem kadry na mundial w Azji zagraliśmy z Japończykami. To było na Widzewie Łódź i tuż przed meczem okazało się, że torba techniczna została w autokarze zaparkowanym trzy kilometry od stadionu. Wsiadłem do radiowozu policji i pojechaliśmy po torbę. Wracamy, patrzę, a na tablicy 0:3 w plecy. Wchodzę na murawę i mówię do kierownika: "Wiesiu wiesz co, by się wstydzili, organizują mecz i nawet zegara nie zrobili". A on na to: "Bogdan, ale my faktycznie już przegrywamy 0:3".

- Szkoda, że nie liczy pan tych "swoich" meczów, bo chciałem też zapytać o bilans zwycięstw i porażek.
- Na plus na pewno zaliczam awanse do mistrzostw świata w Korei i Japonii oraz w Niemczech, a także ten pierwszy historyczny awans do mistrzostw Europy z Leo Beenhakkerem.

- Kierowcy, podobnie jak piłkarze, też mieli swoje zgrupowania, na przykład przed Euro?
- Był kurs techniczny, który odbywał się koło Ulm. Mieliśmy ćwiczenia sprawnościowe, ćwiczyliśmy na przykład omijanie przeszkód, co 13-metrowym autokarem nie zawsze jest prostą czynnością. Nasze wozy na Euro 2012 były niby tylko metr dłuższe od normalnych, ale to dużo, zwłaszcza przy ciasnych wjazdach. Potem mieliśmy tak zwane objazdy tras, kiedy sprawdzaliśmy, ile czasu potrzeba, by dojechać na przykład z hotelu na stadion Polonii Warszawa, gdzie był ośrodek treningowy reprezentacji, lub na Stadion Narodowy. To robiliśmy bez konwoju, z którym jeździliśmy w czasie mistrzostw.

- Zdarzyły się jakieś niezaplanowane sytuacje?
- Na mecz z Rosją w Warszawie musieliśmy pojechać inną trasą, bo nasi kibice zrobili z Rosjanami mały Grunwald. Musieliśmy jeździć objazdami, wąskimi dróżkami, aż zacząłem wątpić, czy policjanci mają świadomość, że jadę za nimi 13-metrowym autokarem. Ale dojechaliśmy zgodnie z planem. W każdym autokarze był oficer bezpieczeństwa z ramienia PZPN i UEFA oraz oficer łącznikowy z policji. On cały czas był na nasłuchach ze swoim dowództwem w Warszawie i na bieżąco korygował naszą trasę. Ze strony policji to wszystko było dopracowane wręcz perfekcyjnie. Ani razu nie zdarzyła się sytuacja, w której musielibyśmy stać. Nasza jazda była płynna.

- Czego najbardziej się pan obawiał przed turniejem: korków, czy może kibiców mogących napierać na autokar?
- Korki omijaliśmy, bo byliśmy konwojowani przez policyjne radiowozy. Z kibicami kontakt był tylko pod hotelem i na stadionie Polonii. Choć akurat tam fani byli raczej na trybunach, a na parkingu nad wszystkim czuwała ochrona. Kibice chcący zdobyć autografy czy inne pamiątki, czekali pod hotelem. Chcieli spotkać się ze swoimi idolami. I piłkarze do nich wychodzili. Nie było z tym problemów.

- Kibice próbowali czasem przez pana załatwić sobie autograf albo zdjęcie zawodnika?
- Oj tak. I to jest największa bolączka, bo człowiek chce być dobry i pomóc, a czasem źle na tym wychodzi. Pamiętam, jak za Jurka Engela graliśmy ze Szkotami w Bydgoszczy. Autokar był podstawiony blisko szatni i od strony kierowcy kibice podchodzili, prosząc o załatwienie autografu. Nazbierało mi się tego tyle, że już mieliśmy odjeżdżać, a tu wciąż były jakieś fanty do podpisania. Engel powiedział, że po raz pierwszy i ostatni robię za dobroczyńcę. A co poleciało pod moim adresem ze strony tych, którzy autografów nie otrzymali, to już nie będę powtarzał. Wyleczyłem się z tego, choć jak mogę - to wciąż pomogę. Ostatnio mały kibic przez trzy dni stał pod hotelem Hyatt w Warszawie (baza pobytowa naszej kadry na Euro 2012 - przyp. red.) i nie miał siły przebicia. Powiedziałem, że jest ze mną i wziąłem go do przodu. Jaki był szczęśliwy, że mógł pozbierać autografy. Piłkarze aktualnie to tolerują, zwłaszcza ci grający w zagranicznych ligach, gdzie są do tego przyzwyczajeni. Wojciech Szczęsny mówił, że trener wyznacza na każdy dzień innych zawodników, którzy idą do knajpy z kibicami i tam mają rozmawiać, pozować do zdjęć i rozdawać autografy.

- Pan też rozdaje autografy?
- Są takie sytuacje. Mówię wtedy, że jestem tylko kierowcą, ale dla łowców autografów to nie ma znaczenia.

- Są jakieś sztywne reguły podczas wożenia piłkarzy.
- Od lat jest zasada, że się nie cofa z piłkarzami. Podjeżdżaliśmy na stadion pod specjalną linię wyznaczającą strefę medialną. Tam piłkarze wysiadali, a dziennikarze robili wywiady i zdjęcia. Po rozpoczęciu meczu mieliśmy piętnaście minut, aby wrócić na parking, obrócić autokary przodem do wyjazdu. Potem normalnie oglądaliśmy mecz.

- Czyli tych najlepszych pierwszych kwadransów meczów Polaków pan nie widział?
- Z Grecją nie widziałem bramki Roberta Lewandowskiego. Potem nawet się zastanawiałem, czy znowu nie wyjść na parking przestawić wóz, bo może wtedy padnie druga bramka, tak jak podczas moich manewrów padła ta pierwsza. Niestety, nie zrobiłem tego, a Polacy nic już nie strzelili.

- Przez kilkanaście dni woził pan najbardziej uwielbianych ludzi w kraju. To spora odpowiedzialność.
- Co więcej - były dni, kiedy non stop z góry śledził nas śmigłowiec TVN24. Dziennikarz sportowy Roman Kołtoń spytał mnie nawet, jak się czuję, będąc ciągle pod okiem kamery. Odpowiedziałem, że staram się nie robić żadnych ruchów, a nawet nie otwierać oczu i jeżdżę intuicyjnie. A tak poważnie, to siadając za kierownicę zawsze staram się jeździć bardzo bezpiecznie. Wożę ludzi i to jest najważniejsze.

- Ale presję dało się odczuć?
- Obecność kamer i radiowozów nie pozwalała o tym zapomnieć. Dla niektórych to supersprawa, bo można jeździć na czerwonym świetle. Ale w rzeczywistości mimo eskorty policji, trzeba być cały czas maksymalnie skoncentrowanym. Raz podjeżdżaliśmy na trening na stadion Polonii, radiowóz z przodu przejechał, a za nim wprost pod autobus wtargnęła pani z dzieckiem. Wyhamowałem, pani przeszła i na odchodne jeszcze mi w głowę postukała. Dopiero jak zobaczyła drugi radiowóz, chyba zorientowała się, co się dzieje.

- Często wraca pan do meczu w Chorzowie jako najpiękniejszej chwili w pana pracy. A ten najsmutniejszy moment?
- Powrót z lotniska do hotelu po meczu z Czechami. Byłem przekonany, że awansujemy, że wyjdziemy z grupy i już wyobrażałem sobie mecz w Gdańsku z Niemcami. Byłem zdołowany, podobnie jak wszyscy. W tym wszystkim jest jeden pozytyw. Polscy kibice. Po porażce pojechaliśmy z piłkarzami do strefy kibica, gdzie na zawodników czekało 20 tysięcy fanów. Chłopcy byli wzruszeni, Kubie oko się zaszkliło, kiedy kibice wiwatowali, choć przecież ich oczekiwania były zupełnie inne i pozostały niespełnione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska