Wrzenie w Egipcie. To także rewolucja facebookowa

Krzysztof Ogiolda.
Rozmowa z Konradem Pędziwiatrem, socjologiem islamu i antropologiem.

Sylwetka

Dr Konrad Pędziwiatr jest socjologiem islamu i antropologiem, doktorem nauk społecznych Katholieke Universiteit Leuven, autorem wielu publikacji naukowych i popularnonaukowych na temat migracji, wielokulturowości i islamu w Europie. We wrześniu 2005 ukazała się jego książka "Od islamu imigrantów do islamu obywateli: muzułmanie w krajach Europy Zachodniej". Jest kierownikiem Katedry Socjologii i Antropologii w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. J. Tischnera oraz redaktorem portalu www.arabia.pl

- Klasyk - i to nie Karol Marks, ale Karol Wojtyła - w sztuce "Brat naszego Boga" napisał, że gniew musi wybuchnąć, zwłaszcza jak jest wielki i potrwa, bo jest słuszny. To zdanie pasuje do tego, co się dzieje Tunezji, Egipcie i okolicy?
- Ten cytat bardzo dobrze opisuje sytuację w krajach Afryki Północnej. Na wydarzenia, które obecnie dzieją się w tym regionie, wpływ miały czynniki ekonomiczne i demograficzne. Reszty dokonała rewolucja informacyjna i technologiczna. Bo dzięki niej ludziom łatwiej wyrażać swój sprzeciw i gniew.

- Co to znaczy czynniki ekonomiczne i demograficzne?
- Aspiracje społeczne w Tunezji, Egipicie i sąsiednich krajach ciągle rosną. Ale nawet zwiększający się w tych krajach produkt narodowy brutto nie jest w stanie zrekompensować przyrostu naturalnego. Zaspokajanie potrzeb powiodło się w Chinach, ale w krajach arabskich nie. Koniec końców mamy więc do czynienia z taką sytuacją, z jaką zetknął się 26-letni Tunezyjczyk, Mohammed Bouazizi, ikona tej rewolucji. Miał takie sobie wykształcenie. Kiedy nie mógł znaleźć pracy, próbował zarabiać na życie jako handlarz. Wtedy zarekwirowano mu produkty, które kupił na kredyt. Miarka się przebrała, odebrał sobie życie, dokonując samospalenia. Takich młodych ludzi bez pracy i perspektyw jest w tych krajach wielu. Dlatego gniew wybuchł.

- Ale co było zapalnikiem właśnie teraz? Przecież dyktatorzy rządzili w tych krajach od dziesięcioleci, a ludzie równie długo całymi milionami pracowali za grosze lub nie mieli ani pracy, ani mieszkań, ani perspektyw.
- Żaden z tych problemów nie powstał wczoraj, ale to wczoraj wybuchła rewolucja i nikt tak naprawdę jej wybuchu przewidzieć nie był w stanie. Choć pewnym ostrzeżeniem powinna być choćby niedawna "zielona rewolucja" w Iranie, gdzie młodzi ludzie nie chcieli się zgodzić na "cuda nad urną" i przenieśli protest na ulice. Nie wygrali, więc dyktatorzy zlekceważyli to ostrzeżenie. Ale trzeba podkreślić, że tamta młodzież zwoływała się za pomocą internetu, nowoczesnych technologii. Przyczyny technologiczne odegrały też ważną rolę w Tunezji i Egipcie.

- To pierwsza w historii rewolucja facebookowa i twitterowa?
- Uważam to określenie za przesadne, ale niewątpliwie najnowsze osiągnięcia technologiczne i komunikacyjne sprawiły, że łatwiej było się demonstrantom zorganizować i upowszechnić swój punkt widzenia, i to z pominięciem cenzury państwowej lub wręcz wbrew niej. W dodatku rozżaleni ludzie mogli zobaczyć, że ich gniew nie jest sprawą indywidualną, że nie są osamotnieni, bo całe wielkie grupy ludzi myślą tak samo.

- Jeden z portali napisał wprost, że gdyby telewizja Al Jazeera nie pokazywała "jaśminowej rewolucji", która w Tunezji obaliła Ben Alego, nie byłoby w Egipcie próby odsunięcia od władzy prezydenta Mubaraka.
- Telewizja była rzeczywiście obecna na placu boju ramię w ramię z walczącymi z dyktaturą. Ważną rolę odegrało także tzw. dziennikarstwo obywatelskie, czyli po prostu propagowanie w internecie własnych poglądów.

- Prezydent Mubarak odda władzę w ciągu najbliższych godzin?
- Obawiam się, że nie. Chociaż deklaruje, że chce odejść, a do jesieni przy władzy trzyma go tylko lęk przed chaosem, jaki może ogarnąć Egipt. Myślę, że sam łatwo nie zrezygnuje. Nie sądzę jednak, by trwało to aż do września. Ale przebieg rewolucji, zwłaszcza w tym rejonie świata, trudno przewidywać. Rewolucja wybuchła szybko i szybko może zostać stłumiona. Kluczową rolę w tym, kiedy dojdzie w Egipcie do zmian, odegrają Stany Zjednoczone i wojsko. Już słyszymy, że w Białym Domu powstają plany transformacji w regionie. Oby powstały jak najszybciej, bo inaczej napisze je samo życie. Powtarzam, tempo zmian w Egipcie zależy dziś bardziej od postawy Amerykanów i armii niż samego Mubaraka.

- Wielu komentatorów spodziewało się, że wojsko zareaguje ostro na rewolucję. Najpierw otwierając ogień do jednej ze stron, a potem przejmując władzę. Czym pan tłumaczy, że armia egipska nie wychodzi na razie poza rolę rozjemcy między siłami rządowymi a demonstrantami?
- W pierwszych dniach egipskiego buntu skompromitowała się policja, brutalnie strzelając do demonstrantów. Armia podlega innemu ośrodkowi władzy i wybrała rolę neutralnego obserwatora, by wyjść obronną ręką, niezależnie od tego, która strona ostatecznie zwycięży. To dlatego mamy trochę kuriozalną sytuację: wojna toczy się wokół czołgów stojących na ulicach. A żołnierze czekają ukryci w ich wnętrzu pod grubą warstwą stali. Włączą się prawdopodobnie dopiero wtedy, gdy szala jednoznacznie przeważy się na którąś stronę.

- Może się powtórzyć sytuacja z pekińskiego placu Tiananmen, gdzie wojsko bratało się z demonstrantami, ale kiedy przyszedł rozkaz, nie zawahało się na nich uderzyć?
- Trochę się tego obawiam. Choć jest to scenariusz o tyle mało prawdopodobny, że na Kair patrzy dziś cały świat. Nie sądzę, żeby egipscy generałowie i sam Mubarak zecydowali się na swego rodzaju ludobójstwo na oczach kamer z całego świata. Aczkolwiek szykanowanie dziennikarzy, zamykanie ich do więzień wygląda trochę jak prolog do scenariusza z Placu Niebiańskiego Spokoju: zamkniemy wszystkich, co nas pokazują światu, a potem zrobimy porządek. Sądzę jednak, że ostatecznie do tego nie dojdzie. Właśnie dlatego, że tyle osób na świecie non-stop ogląda tę rewolucję w czasie rzeczywistym na ekranach telewizorów i komputerów. Ale Mubarak wciąż jeszcze usiłuje być przy szachownicy. W ostatnich dniach sprytnie próbował potesty dławić. Wprowadził bojówki na ulicę, podsycał chaos, by ludziom wybić bunt z głowy. Ale jego dni są policzone. Im szybciej odejdzie, tym szybciej i silniej fala demokratyzacji rozleje się po krajach tego regionu i zagrozi innym reżimom. Myślę o Algierii, Maroku, Syrii, Jemenie itd. Dlatego też Mubarak stara się cały czas tę falę opóźniać i osłabić.

- Nic tak nie szkodzi obrazowi egipskiej rewolucji, jak informacje o splądrowanych przez demonstrujący tłum sklepach i niszczonych muzeach.
- Niektóre z tych działań mogły być prowadzone przez siły prezydenckie, by pokazać Egipcjanom i światu, że lepiej mieć do czynienia z dyktatorem niż z uciekinierami z więzień na ulicach. Nawet jeśli nie mamy pewności, czy oni uciekli, czy ich wypuszczono. To jest element przebiegłości Mubaraka, który miał 30 lat na to, by się jej nauczyć. Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że Egipt jest krajem wielkich różnic, wręcz przepaści ekonomicznej między bogatymi i biednymi. Nic dziwnego, że część biednych wykorzystuje sytuację, by się choć trochę wzbogacić.

- Co w praktyce - w państwach arabskich i muzułmańskich - będzie znaczyć słowo demokratyzacja?
- Dopuszczenie dotychczasowej opozycji do budowania koalicji, które często będą bardzo egzotyczne, np. sił komunistycznych z elitami religijnymi. Takie rządy będą o wiele mniej przewidywalne od obecnych reżimów. I jest to sytuacja, która Zachód niepokoi.

- Będą wolne wybory i normalna gra polityczna, czy jednak kraje te czeka jakaś demokracja karłowata?
- Musimy poczekać na ostateczne rezultaty. Ale ja jestem optymistą. To nie będą demokracje łatwe, zwłaszcza kiedy rewolucje wyjdą już z okresu romantycznego i ujawnią się rozmaite podziały. Do rządów mogą wejść także siły radykalne. Ale to nie będzie demokracja karłowata. Musimy tylko dać tym społeczeństwom czas na jej ukształtowanie.

- Ile jest słuszności w lękach przed zastąpieniem dyktatorów przez religijnych fundamentalistów, jak to się stało choćby w Iranie?
- To jest wyciąganie z szafy islamistycznych strachów. Robili to regularnie lokalni dyktatorzy. Nie po to Tunezyjczycy i Egipcjanie walczą tygodniami i oddają życie w w walce z dyktaturą, by teraz zafundować sobie kolejnego dyktatora, tyle że w wersji muzułmańskiej. Porównanie z Iranem jest niestosowne. Mamy bowiem do czynienia z innym odłamem religijnym i model irańskiej hierokracji (rządów kapłanów - przyp. red.) jest czymś zupełnie odmiennym niż rządy, jakie zapanują w tym regionie. Jeśli w ogóle pojawi się jakaś forma oświeconego religijnego autorytaryzmu, to w bardzo odległej perspektywie.

- Jaką rolę odegrają wracający po długich latach emigracji politycy, jak choćby Rashid Al-Ghannouchi, przywódca tunezyjskiej gałęzi Bractwa Muzułmańskiego?
- Trzeba podkreślić, że Bractwo Muzułmańskie jest niezwykle zróżnicowane. Gałąź tunezyjska jest o wiele bardziej umiarkowana od egipskiej. Ale i ta ostatnia przeżywa w ostatnich latach rozwój intelektualny i duchowy i nie jest to to samo ugrupowanie, co 20-30 lat temu, gdy od kuli zamachowca zginął Anwar Sadat. Powrót Ghannouchiego chętnie się porównuje do powrotu Chomeiniego. Tymczasem łączy ich tylko to, że obaj zostali wygnani i obaj wrócili. Tyle że Chomeini wraca w glorii i władza na niego czeka. Zaś społeczeństwo tunezyjskie jest mocno zeświecczone i nie ma takiej możliwości, by Ghannouchi stanął na czele państwa. Będzie odgrywał ważną rolę w refleksji nad tym, czym powinno być państwo muzułmańskie i demokracja - on jako jeden z pierwszych mówił, że demokracja jest do pogodzenia z państwem muzułmańskim. Ale drugim Chomeinim nie zostanie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska