Z prochu powstałeś i prochy cię zabiją. Jak walczyli z uzależnieniem od narkotyków

Jolanta Jasińska-Mrukot
- Jestem z innego świata, że świata polskiej heroiny - mówi 48-letni "Danek", po wielu detoksach i odwykach. Już nie bierze.

Nie pasuję do tego waszego szybkiego, plastikowego życia, do syntetycznych narkotyków.

Na początku chcieli zmieniać świat, to były poszukiwania.

- Ale tak było, zanim polska heroina nie wyżarła z nas tego, co najlepsze - mówi spokojnie długowłosy "Danek". - Potem były włamania i kradzieże, żeby było za co "przyćpać". Sięgnęliśmy dna, koledzy umierali mi na rękach…

"Danek" próbuje się odnaleźć, wiele razy próbował. Teraz jest w opolskim ośrodku Monaru. Odwyk, rozmowy z Mirosławą Olszewską, opolską psycholog.

- Nie potrafię przejść do tego waszego świata - mówi otwarcie swojej terapeutce "Danek". Ten jego, sprzed lat, już nie istnieje. Ten nowy nie ma mu nic do zaoferowania. Choć dziś prochy są na wyciągnięcie ręki.

Raz tylko, na głodzie, sięgnął po amfetaminę. Jak mówi, to było dziwne doświadczenie, nie miało nic wspólnego z odlotem po polskiej herze.

Nic już nie będzie takie jak w drugiej połowie lat 70. To wtedy się zaczęło. - Na początku były włosy - opowiada "Danek". - To one cię naznaczały, były znakiem rozpoznawczym. Rozciągnięty sweter, z krzyżem albo z "pacyfą", był jak szyld: "miłość, wolność i pokój".

Na początku "ćpanie" to był tylko taki dodatek do muzyki i tego fantastycznego życia. - Nikt nie wiedział, dokąd to nas zaprowadzi - dodaje. - I nikt wtedy nie handlował "ćpaniem", tym się wtedy "częstowało". Rozumiesz, jak kawą podczas wizyty znajomych. Skończyło się, kiedy narkotyki stały się wszystkim. "Działka" była już tylko na sprzedaż.

Latem całą paczką biegali po makowych polach. Wystarczyło nacięcie żyletką, tuż przy makowej główce i pojawiało się białe mleczko. Czterdzieści takich główek, pięć minut "produkcji" na polu… i w żyłę. To trzymało pięć godzin, czasem trochę dłużej.
Kupowali słomę makową, do tego pięć innych odczynników i była polska "hera", którą po raz pierwszy uzyskali w 1978 roku studenci z Gdańska. Zużyli tony słomy makowej, zanim w latach 80. Marek Kotański pojawił się w telewizji i przemówił do polskich rolników, żeby nie sprzedawali tego świństwa narkomanom.

W tamtych latach wiele środków było na wyciągnięcie ręki.
- Chociażby krople żołądkowe miały w sobie po odparowaniu opium - opowiada "Danek". - Recepty, leki psychotropowe? Żadnych problemów, żadnych nadzwyczajnych zabezpieczeń.

Bo u nas oficjalnie nie było narkomanów, to mogło się kojarzyć tylko z Zachodem, a przecież socjalizm z definicji miał być wolny od kapitalistycznych dewiacji.

- A kiedy zwijali nas milicjanci, nie za bardzo wiedzieli, co mają z nami zrobić. Pakowali na "dołek", czas pobytu zależał od tego, z kim się tam lądowało. Jak z synem naszego pierwszego sekretarza partii, to pod kluczem siedzieliśmy piętnaście minut.

To nie było życie w komunie
Krzysztof też jest ze starego świata. - Umierało wielu początkujących narkomanów, z przedawkowania, bo nie mieli doświadczenia w braniu - opowiada 50-letni mężczyzna. Pierwszy raz wziął, kiedy miał 13 lat. - Rosłem na podwórkach garnizonowych.
Żagań, potem była Oleśnica, Brzeg, Świętoszów i Wrocław. Ojciec zawsze na poligonach, matkę być może to wszystko przerastało. A ja zawsze zamknięty w sobie i sam. Wrocław to miał być dla mojego ojca awans, a ja nigdzie wcześniej nie czułem się tak samotnie. Do tego ten Wrocław dla prowincjonalnego nastolatka to była metropolia…

Nikt o nic nie pytał. Tam była pierwsza makiwara, pierwszy raz stary narkoman pokazał mu, jak "brać w żyłę". Po kilku latach przyszły pierwsze włamania do aptek, pierwsze kradzieże na głodzie i wynoszenie rzeczy z domu.

- Trzymaliśmy się razem, ale to nie było życie w komunie, z ideałami, choć z boku mogło się tak wydawać - wspomina Krzysztof. - Narkoman nie był samowystarczalny, chciał liczyć na awaryjną "działkę", na odczynniki do produkcji. Połowa chłopaków się zaćpała. Umierali wśród nas…

Gaśli powoli lub odchodzili nagle. Krzysztof pamięta, jak przeniósł martwego już "Wafla" kilka klatek dalej, żeby milicja ich nie szarpała.

Pamiętają też "Śnieżynkę", tak ją nazywali. Zanim zaczęła brać, chciała wyruszyć w podróż dookoła świata. Dużo czytała. Dużo ćpała. Przedawkowała. Nie doczekała ratunku. Niedługo po jej pogrzebie Kotański zaczął otwierać ośrodki Monaru. Nawet na haju nie śniła, że kiedyś otworzą się granice.

Krzysztof trafił do więzienia - za kradzieże, włamania. Strzelce Opolskie, więzienie we Wrocławiu. Nikt nie prowadził jeszcze terapii dla narkomanów, tym bardziej w zakładach karnych. Był początek lat 80., Kotański wyprowadzał pierwszych narkomanów z oddziałów psychiatrycznych szpitala w Garwolinie do nowo otwartego ośrodka tylko dla nich. Powstał taki też pod Opolem, w Zbicku. Krzysztof był jednym z jego pierwszych pacjentów. Kotański wielokrotnie prostował w telewizji: narkoman to nie jest człowiek napchany ideałami, to puste i wypalone wnętrze. - Bo to prawda - przyznaje Krzysztof. Czasem trudno uwierzyć, ile organizm potrafi wytrzymać.

Nie spróbujesz, jesteś wieśniak
Adrian nie jest już z pokolenia dinozaurów. On do ośrodka Monaru w Graczach pod Niemodlinem trafił przez amfetaminę. Przywiozła go żona. W wojsku zrobił prawo jazdy na różne pojazdy, miał też dobry zawód. Do życia był przygotowany. Gdyby nie amfetamina.

Sukcesywnie, powoli wkradała się w jego życie, pożerała je, aż w końcu kazała, żeby sprzedał traktor. Ostatnia rzecz, która została w gospodarstwie do spieniężenia.

- Sprzedać traktor i za wszystko kupić amfę, żeby zaćpać się na amen - mówi Adrian. - Życie wymykało mi się spod kontroli. Patrzyłem na siebie i innych. Widziałem na dworcu we Wrocławiu, jak znajomi trafiali na dno. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że oni kiedyś byli zwyczajni. Dziś brudni, śmierdzący i żebrzący na dworcu. Kiedy byli na głodzie, żeby zdobyć pieniądze, sprzedawali się elegancko ubranym panom.

Jego pierwszy raz był w wojsku, zaczęło się niewinnie. Ktoś przyniósł marihuanę, Adrian zapalił, poczuł się dobrze, taki wyluzowany. - Wszyscy czuli luz przy piwie, a ja nawet za małolata piwa unikałem - opowiada Adrian. - Mój ojciec ostro pił, chciałem być inny.

Po wojsku złapał robotę we Wrocławiu, przy produkcji konstrukcji metalowych. Kolega przyniósł do pracy amfetaminę. I jeszcze mówi: nie spróbujesz, to jesteś wieśniak.

- Jestem z wioski, to z nowościami rzeczywiście byłem na bakier - przyznaje. - Ale na pewno nie dlatego sięgnąłem po raz pierwszy po amfetaminę. Potem sięgnął po raz drugi, trzeci i następny. - Aż dziw, że na produkcji nie uciąłem sobie ręki mechanicznymi nożycami do cięcia metalu - zauważa. Jechał naćpany do domu samochodem, kilkadziesiąt kilometrów, codziennie.

- Tyle razy na czerwonym świetle przejechałem - opowiada. - Raz nawet zasnąłem na światłach. Ale ciągle mówiłem, że nie jestem uzależniony, że biorę, bo mi pasuje. Normalnie byłem zamknięty, wstydziłem się swojej żony, po amfetaminie potrafiłem z nią rozmawiać. To cud, że za posiadanie narkotyków nie trafiłem nigdy za kraty.

Brał coraz częściej i coraz więcej. Przyszła chwila, że nie miał co. Pojechał do kolegi, który dostarczał amfetaminę, ale go nie zastał. - Wcześniej dałem mu większą kasę, bo chciałem mieć zapas, najwyraźniej mnie wykolegował - wspomina. - Z każdą godziną czułem się coraz gorzej. Miałem wrażenie, że zacznę z bólu chodzić po ścianach. Wtedy przypomniałem sobie: dzień wcześniej z mojego telefonu kumpel dzwonił do dilera. Okazało się, że mój kolega brał dwa razy więcej za działkę. Zarabiał na mnie…

Adrian czasem woził kolegów na "detoks". - Specjalnie szli na detoksykację, żeby zbić dawkę - tłumaczy. - Po powrocie mniej brali, ale szybko wracali do poprzedniej.

Na dnie jesteś sam
- Nigdy nie brałem w żyłę, nigdy nie brałem tego świństwa, polskiej "hery" - odżegnuje się 27-letni Tomek. Smukły, z twarzą intelektualisty. - Syntetyki są szybkie i czyste, bez groźby zakażenia jakimkolwiek wirusem, no i dostępne w najbardziej zapadłej polskiej mieścinie. Robią w głowie wielkie spustoszenia…
Tomek mówi, że narkotyki można kupić kiedy kto chce i niemal wszędzie. - Kupujesz jak w hipermarkecie, tylko musisz trafić pod odpowiedni adres. Można brać też na krechę.

- Ale przyszedł moment, że już nie miałem czym spłacać - dodaje. - Wyniosłem z domu wszystko, całe rodzinne złoto, żeby mieć na ćpanie. Nie miałem już co sprzedawać, więc ojciec, który mnie wcześniej wywalił z chaty, wziął pożyczkę, żeby mnie spłacić. Ale nie zdążyłem, kumple dilera połamali mi nos.

Zaczął eksperymentować w pierwszej klasie technikum. Impreza była u kumpla w domu. - Wielu z nas eksperymentowało, ale nie wszyscy ugrzęźli - przyznaje. - W domu nigdy nie miałem ciekawie, ojciec pił, matka piła. Później ojciec przestał, ale matka miała jakiegoś faceta. Tam już nie było dla mnie miejsca, to przeniosłem się do babci. Babcia też piła i brała jeszcze psychotropy… Zacząłem mieć deliry, omamy i zwidy. Ktoś mi po dachu łaził… Wiedziałem jedno: skończę z tym albo wyląduję u czubków.

Wyznaczono mu termin wyjazdu do ośrodka dla narkomanów, dwa dni przed Wigilią. Wrócił do domu, zobaczył, że babcia leży nieprzytomna na podłodze. Zakrwawiona, bo upadła na choinkę i pokaleczyła się potłuczonymi bombkami. Popatrzył na babcię, zamknął za sobą drzwi. Pojechał do Zbicka. Przez dwa lata w ośrodku nikt z rodziny go nie odwiedził. Może i dobrze. Otworzył się, nauczył o sobie mówić…

- Potem spotkałem się z ojcem i przez dwie godziny potrafiłem powiedzieć mu więcej niż przez całe swoje życie - opowiada. - Po ośrodku pojechałem do Irlandii, popracować, zacząć normalne życie. Trafiłem na ludzi, którzy ostro pili. No i znowu świat syntetyków, amfetaminy tam nie ma, ale jest heroina, LSD… Dostępność i stopień trudności zdobycia jest taki sam jak w Polsce. Znowu byłem na dnie. Wróciłem. Znów trafiłem do Zbicka…

Zdążył w swojej mieścinie zrobić w wieczorówce maturę. Zdawał z matematyki, zdał najlepiej z klasy. Podobnie było z polskiego.

- Ale ja trafiłem na odwyk, a moi niby mniej zdolni koledzy - na studia. Ale żal mam do siebie. Chciałbym pójść na politechnikę, ale najbardziej chciałbym być psychologiem. Ojciec przestał pić, obiecał, że da mi na studia…

Kalina brała wszystko
I wcześnie zaczęła, jeszcze jako 13-latka. Dziś jest dwa razy starsza, ma za sobą kilkanaście ośrodków odwykowych. Do Zbicka wróciła kolejny raz. Nie zdążyła poznać niczego oprócz narkotyków. Brała polską "herę", amfetaminę, ekstazy, to zależało od tego, przy kim aktualnie zakotwiczała. Byli starzy narkomani i nowe pokolenie "ćpunów". Jak brakowało kasy, to kradła. - Wyglądałam wtedy dużo lepiej, więc posyłali mnie na biura, to znaczy wchodziłam do urzędów i kradłam komórki - mówi 26-letnia Kalina.

Było jeszcze gorzej, wtedy czekała dworcowa ławka. Żebrała we Wrocławiu. Co jest lepsze, polska "hera", czy świat syntetycznego odlotu? - A co to za różnica? - pyta Kalina. - Na "zgięciach" (czyli na głodzie narkotycznym) wszystko jedno. Wyjesz z bólu, leżysz obsikany na dworcowej ławce... Nikt, kto tego nie przeżył, nie wie, że dla działki zrobisz wszystko. We Wrocławiu była narkomanka prowadziła burdel, brała do niego dziewczyny z dworca. Sprzedawały się za działkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska