Złapani w sieci, czyli niebezpiecznie w internecie

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
Im mniej Wielki Brat w sieci o nas wie, tym lepiej, bo mniej ingeruje w nasze realne życie.
Im mniej Wielki Brat w sieci o nas wie, tym lepiej, bo mniej ingeruje w nasze realne życie. sxc
Tylko nieliczni wiedzą, jaki cyrograf podpisują, zakładając Facebooka albo darmową pocztę elektroniczną. Usiądziesz z wrażenia, gdy przeczytasz, jak twoje wirtualne życie wdziera się do świata realnego. Rozmowa z Tomaszem Chwastykiem, specjalistą ds. zabezpieczeń informatycznych w nto.

- Nie ma cię na Facebooku ani na innych portalach społecznościowych. Nastolatkowie powiedzieliby, że albo jesteś starym zgredem, albo kompletnie nie czujesz, że nie istnieć na "fejsie" to jakby nie istnieć w ogóle.
- Idę o zakład, że zmienią zdanie. Większość ludzi, którzy spędzają trzy czwarte życia na portalach społecznościowych, nie zadało sobie trudu, żeby przeczytać regulamin, który podpisali, zakładając konto. Gdyby to zrobili, to dowiedzieliby się na przykład, że zdjęcia wrzucone na Facebooka przestają być ich własnością i można je wykorzystać na przykład w reklamie. Wyobraźmy sobie taką sytuację: młoda, atrakcyjna dziewczyna wrzuca "słodką focię" w skąpym bikini i nie ma nawet świadomości, że to zdjęcie za moment może zachęcać klientów do zakupu, dajmy na to, tamponów i nikt nie będzie jej pytał, czy ona ma coś przeciwko temu. Podpisała regulamin, czyli akceptuje jego reguły. Koniec i kropka.

- Nie słyszałam, żeby zdjęcie z portalu społecznościowego zostało wykorzystane w reklamie.
- U nas jeszcze nie, ale w USA już się to zdarzyło i wywołało wielkie kontrowersje, bo wyszło na jaw, że w reklamie portalu randkowego wykorzystano zdjęcie młodziutkiej dziewczyny, która od kilku tygodni nie żyła. Okazało się, że wcześniej została zgwałcona i nie mogąc sobie z tym poradzić popełniła samobójstwo. Dla jej rodziny i przyjaciół to musiał być szok, kiedy zobaczyli ją uśmiechniętą, zachęcającą do tego, aby umawiać się na randki.

- Bliscy nie próbowali walczyć z Facebookiem?
- A co mogli zrobić, skoro dziewczyna zaakceptowała regulamin? To nie jedyny taki przypadek. Innym razem, również w USA, chłopak zobaczył swoje fejsbukowe zdjęcie w reklamie i zażądał zapłaty. Dostał odpowiedź, że chyba czytał, co podpisuje, a na otarcie łez rzucili mu… 5 dolarów.

- To, że nie założyłeś konta na Facebooku, nie oznacza, że faktycznie cię tam nie ma. Wystarczy, że dałeś sobie zrobić fotkę ze znajomymi, a któryś z nich wrzucił ją na portal, przypinając pinezkę, czyli oznaczając na zdjęciu twoje imię i nazwisko.
- W ten sposób powstają tzw. profile duchy, a ich właściciele nie zdają sobie sprawy, że nimi również interesuje się Wielki Brat, śledząc to, co robią albo czym się interesują. Dlatego zapowiedziałem swoim znajomym, że jeśli ktoś oznaczy mnie na zdjęciu, to im po prostu skopię tyłki.

- Skoro nie jesteś poszukiwany listem gończym, to co w tym groźnego, że Wielki Brat sobie na ciebie popatrzy?
- No i tu dochodzimy do sedna sprawy, bo nikt z nas w internecie nie podgląda dla samego podglądania. Znowu odwołam się do przykładu USA, ale tylko dlatego, że to, co u nich jest normą, dociera również do nas, tylko że z opóźnieniem. W Stanach Zjednoczonych twarze użytkowników Facebooka są automatycznie skanowane i zapamiętywane. Mówiąc obrazowo, jeśli po raz drugi wrzucimy zdjęcie z daną osobą, to automat ją rozpozna i podpowie nam jej imię i nazwisko. Jest on na tyle sprytny i sprawny, że nie zmyli go to, że założymy czapkę albo okulary. W Europie ten mechanizm zablokowano, a zgromadzone dane usunięto po interwencji inspektora ochrony danych osobowych, ale myślę, że powrót do takich pomysłów to tylko kwestia czasu. To, co niespełna dziesięć lat temu Steven Spielberg pokazał w filmie "Raport mniejszości", wtedy wydawało się absolutnym science fiction, a dzisiaj nabiera realnych kształtów. Tam główny bohater przeszczepił sobie oczy, żeby nie być inwigilowanym przez system. W jego świecie spojrzeniem na czytnik płaciło się za wstęp do metra, a reklamodawcy, skanując tęczówkę, zachęcali go do zakupów, wiedząc, czego potrzebuje. W USA jedna z sieci handlowych testowała już podobne rozwiązanie. Klient wchodził do sklepu i witał go ekran z jego imieniem. Widział to tylko adresat. Pozostali klienci również widzieli powitania, ale adresowane do siebie. Reklama wykorzystywała technologię podobną do tej w ekranach 3D, czyli nie abstrakcyjną, ale już dostępną.

- Słuchając tego, co mówisz, można odnieść wrażenie, że Facebook to samo zło.
- On, podobnie zresztą jak inne portale, staje się niebezpieczny przez głupotę ludzi, którzy podpisują się pod czymś, czego nie przeczytali. Niewielu na przykład wie, że zakładając darmową pocztę na gmail.com, daje przyzwolenie na to, że ich poczta będzie czytana nie tylko przez adresata, ale i podmioty trzecie.

- A co z tajemnicą korespondencji? Przecież to chyba niezgodne z prawem?
- Użytkownicy zgodzili się na to. Jeśli to kogoś pocieszy, to powiem, że tej korespondencji nie czyta pan Henryk z krwi i kości, tylko automat, profilowany tak, aby wyłapywać nasze preferencje, które można sprzedać reklamodawcom. Jeśli na przykład w mailu do koleżanki napiszesz, że zastanawiasz się nad kupnem aparatu fotograficznego, to możesz być pewna, że zaczniesz otrzymywać reklamy akurat takiego sprzętu i oczywiście będą one cię kierowały na strony tego reklamodawcy, który zapłacił najwięcej. Jeśli klient będzie opierał się przed zakupem, to opracowane przez fachowców algorytmy będą starały się skusić go promocjami. Nagle okaże się, że na aparat, który nam się spodobał teraz dostaniemy wyjątkowo korzystny rabat albo że sklep gratis doda superobiektyw. Klient podejrzewa, że taka okazja może się więcej nie powtórzyć i kupuje pod wpływem impulsu. Jest przekonany, że to była jego decyzja, choć tak naprawdę to specjaliści od marketingu poprowadzili go jak po sznurku, aż w końcu zrobił to, czego od niego oczekiwali. Google długo zarzekał się, że u nich na stronie startowej reklamy się nie pojawią, ale kiedy w grę wchodzą wielkie pieniądze, to trudno się oprzeć. Efekt jest taki, że jeśli użytkownik będzie oglądał w sklepie internetowym ulubione perfumy, to wchodząc na stronę Google, będzie bombardowany ofertami sprzedaży takiego akurat zapachu.

- Podobno szczególnie łakomym kąskiem są kobiety w ciąży, które dla dobra swoich nienarodzonych dzieci są w stanie wydać niemal każde pieniądze.
- Złota zasada jest taka, że ciężarną trzeba "rozpracować" w pierwszych trzech miesiącach, bo później ona zdąży się już obkupić i niewiele można na niej zarobić.

- Skąd robot może wiedzieć, że spodziewam się dziecka? Przecież nie każda przyszła mama wrzuca zdjęcie testu ciążowego na portale społecznościowe.
- Wcale nie musi tego robić. Wystarczy, że wyszukiwała w internecie kalendarz rozwoju dziecka, aby sprawdzić, jak rozwija się jej maleństwo. Jeśli do tego wysłała maila, w którym pochwaliła się koleżance, że jest w ciąży, to już wystarczy. Czasami nie musi pisać wprost. Wystarczy, że się poskarży, że się źle czuje albo ma mdłości, a robot połączy te informacje w całość. Kiedy już zdefiniuje kobietę jako spodziewającą się dziecka, można przystąpić do kampanii reklamowej. Ona nie może być nachalna, bo ludzie na taką formę promocji reagują alergicznie. Przyszła mama ma się poczuć tak, jakby sama wpadła na to, że będzie potrzebowała obłędnie drogiego wózka w stylu retro, naturalnych pieluszek z wkładem z bambusa czy elektronicznej niani. Dziś moc obliczeniowa komputerów jest gigantyczna, więc nad rozpracowywaniem jednej ciężarnej nie pracuje sztab ludzi, tylko niepozorne urządzenie zwane sztuczną inteligencją. Jeśli dodać do tego, że moc obliczeniowa komputerów podwaja się co 18 miesięcy, to aż strach pomyśleć, co jeszcze nas czeka.

- Można się zabezpieczyć przed tymi wszystkimi nieszczęściami, które czyhają na nas w sieci?
- Przede wszystkim trzeba zastanowić się nad tym, co publikujemy w sieci, bo z pozoru mało istotne informacje mogą sprawić, że w najlepszym przypadku stracimy pieniądze albo kosztowności. Z pozoru mało wartościowy wpis na portalu społecznościowym, np. "Hurrra, za tydzień Teneryfa" może się okazać cenny dla złodzieja, zwłaszcza jeśli mamy na profilu informację, gdzie mieszkamy, albo dodaliśmy zdjęcie zrobione przed domem. Nie wspomnę już o bystrzakach, bo i tacy się zdarzają, którzy chcąc się pochwalić, zamieszczają na portalach zdjęcia swoich kart kredytowych z zabezpieczeniami albo dowodów osobistych z PESELEM. Przed Wielkim Bratem w sieci ustrzec się jest dzisiaj bardzo trudno, bo właściwie trzeba by było zniknąć z wirtualnego świata, ale im mniej on o nas wie, tym lepiej, bo mniej ingeruje w nasze realne życie.

PS. Wypowiedzi eksperta, za jego zgodą, zostały przełożone z języka IT na język publicystyczny, zrozumiały dla czytelników.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska