Sylwetka
Sylwetka
Bartosz Arłukowicz (ur. 1971) reprezentuje nową falę w polskiej lewicy. Jest posłem SLD z okręgu szczecińskiego, ale do Sojuszu nie należy. Medialną popularność przyniosły mu dociekliwość i błyskotliwe starcia podczas posiedzeń sejmowej komisji śledczej ds. afery hazardowej. W 2006 r. otrzymał Order Uśmiechu, jest także laureatem nagrody "Brzdąc" za pomoc dzieciom w Szczecinie.
- Ma pan parcie na szkło? Jak te kiszone ogórki w słoiku w reklamie bodaj "Biedronki"...
- Parcie na szkło, czyli pęd do mediów, do telewizji, tak? Byle się przytulić do ekranu? Odpowiem tak: ja mam parcie na dobrą politykę, na to, żebyśmy odważyli się zmienić w Polsce politykę. I mam parcie na to, żeby politycy mówili jak jest.
- Owszem, ale jednak można pana uważać za takiego typowego homo medius, a może nawet medioholika. Taką osobę charakteryzuje pogląd, że bez mediów nie ma człowieka, że bez mediów nie ma polityka. Jak kogoś nie pokaże telewizja, to on nie istnieje...
- A dlaczego pan tak uważa?
- Bo ponoć jednym z pana najważniejszych przeżyć życiowych było zaproszenie do programu Moniki Olejnik. Bo wcześniej zapraszano pana do stacji bardziej poślednich. A już występ u Lisa potraktował pan jak awans do ekstraklasy.
- Czytał pan wywiad Igora Janke ze mną.
- Wyguglałem sobie to i owo...
- Proszę pana, media nie są moim nałogiem, nie jestem medioholikiem. Jedyny mój nałóg to palenie papierosów. Z drugiej strony jednak uważam, że jest hipokryzją, gdy polityk chwali się, że unika telewizji. Polityka dziś, i to dotyczy całego świata, jest mocno związana z mediami i albo się można na media obrażać, albo kreować z nimi rzeczywistość. Ja wybrałem to drugie. Powiem jeszcze inaczej: nie znam polityka, który by nie miał parcia na szkło, znam tylko takich, którzy się do tego przyznają albo nie.
- A pan się przyznaje?
- Tak. Media pomagają bardzo w polityce.
- A te media współczesne to mądre są? Pożyteczne? Czy może coraz bardziej durnowate i poddane instynktowi stada?
- W tych kategoriach nie będę tego rozważał. Media, jak wszystko, dzielą się na lepsze i gorsze. Znam dobrych i złych lekarzy, dobrych i złych szewców, a także dobrych i złych polityków. Tak więc znam lepsze i gorsze media...
- ...no to ja poproszę o tytuły tych złych...
- ...co nie znaczy, że będę je wskazywał panu palcem. Powiem tylko tyle, że media są dziś coraz bardziej dosadne i kolorowe. Są też jednak takie, które potrafią sięgnąć głębiej.
- I znów nie mam co pytać o tytuły, nazwiska?
- Zależy, o które pan pyta?
- O te pożyteczne.
- Nie skuszę się na wskazywanie ich palcem. Są takie... Ale są też i takie, które same kreują fakty, a potem każą się do nich odnosić politykom.
- Tak zwane pompowanie rzeczywistości?
- Tak, a najlepszym tego przykładem jest to, co się działo i dzieje wokół tragedii smoleńskiej. To przykład tego, jak można kreować rzeczywistość bez względu na fakty, bez względu na prawdę, a tylko na podstawie legend.
- Z jednej strony "Gazeta Polska", a z drugiej "Gazeta Wyborcza"? Tak?
- Miało nie być wskazywania.
- To proszę mi powiedzieć, czy też pan uważa, jak wielu pana kolegów, że wartość polityka zależy od tego, do jakich bywa zapraszany programów? Programy lokalne - trzecia liga, Superstacja, Polsat News - druga liga, programy Olejnik czy Lisa - pierwsza liga.
- Ja nie hierarchizuję mediów. Wrócę tu do tego pańskiego pytania o mój występ u Moniki Olejnik. Otóż to nie było moje najważniejsze życiowe doświadczenie. To było raczej wielkie wyzwanie, któremu musiałem podołać, bo nigdy wcześniej nie rozmawiałem z dziennikarką, która jest uważana za jedną z najdociekliwszych osób w świecie mediów.
- I rzeczywiście docisnęła pana? Strużka potu pociekła po kręgosłupie?
- Monika Olejnik jest bardzo wymagającą dziennikarką. Jeśli się z nią rozmawia merytorycznie w oparciu o fakty, to na twarzy pojawia się uśmiech, a nie pot.
- Powiedział pan kiedyś o sobie: lubię światło. Chodziło o światło reflektorów?
- Między innymi. Tak, lubię scenę, lubię światło, występy, muzykę. Uwielbiam teatr. Mam takie magiczne miejsce w Polsce, to taka knajpka nadmorska, gdzie jest scena...
- To ta knajpka, w której nalewał pan piwo, zanim został politykiem. I była ona obwieszona pańskimi zdjęciami z udziału w reality show "Agent".
- Tak. Nalewałem tam piwo. Świetnie się tam czułem.
- A ma pan jakieś sztuczki na dziennikarzy? Zestaw wytrychów, jak się dobrać do mediów, jak sprowokować ich ciekawość, jak je wpędzić w temat, aby go nadmuchały tak, jak sobie tego życzymy?
- Ja mam jedną zasadę co do mediów, której staram się być wierny. Chcę być naturalny w tym, co robię, staram się nie udawać. Udawanie wcześniej czy później zostanie obnażone przez dziennikarzy, wyjdzie na jaw. Jeżeli palę papierosy, to nie udaję, że ich nie palę. A znam palących polityków, którzy udają niepalących.
- Jest pan za paleniem w miejscach publicznych? Ależ to niepopularne w czasach antynikotynowego zamordyzmu!
- Uważam za największy absurd, że właściciel restauracji nie może decydować o zakazie lub braku zakazu palenia. A co do miejsc publicznych, to nie są mi potrzebne paragrafy, aby uszanować fakt, że nie każdy z nas jest palaczem.
- Wróćmy do udawania. Kto jest takim największym udawaczem polskiej sceny politycznej?
- Takich przykładów było wiele.
- I znów poproszę o nazwiska.
- A ja znów odpowiem tak: cieszę się, że niektórzy z nich odnajdują się poza polityką.
- No to proszę mi może powiedzieć, w jaki sposób wystartował pan w reality show? W tym osławionym "Agencie". Kim pan był? Co pan wtedy robił?
- Byłem lekarzem, tuż po studiach. Pediatrą. Jeździłem karetką pogotowia, ciężko pracowałem. Brałem męczące dyżury. No i na takim dyżurze usłyszałem czy przeczytałem o tym programie, wysłałem SMS-a...
- Dlaczego?
- Bo męczyła mnie powaga otoczenia lekarskiego. Chciałem też pokazać sobie, kolegom i pacjentom, że lekarz to też człowiek. Ma prawo do swoich słabości, pasji, radości i strachu. I myślę, że dzięki takiej postawie ten program wygrałem. Ale najpierw był casting, rozmowy z psychologiem, ogromna liczba chętnych, wytypowano dwanaście osób, a potem już musiałem brać udział w tych wszystkich grach sprawnościowo-intelektualnych, na których opierał się ten program. Musiałem robić dziwne rzeczy: skakałem z wysokości, latałem balonem, jeździłem morderczo rowerem, a jednocześnie trzeba było złapać tego tytułowego agenta, co wiązało się z dużym wysiłkiem intelektualnym. Ale wie pan, ja wolę łapać agentów w programach telewizyjnych, niż jak niektórzy wypatrywać ich na salach sejmowych.
- To dlatego podpalił pan gmach IPN w stolicy? Co prawda nie dosłownie, tylko symbolicznie i nie ogniem żywym, lecz generowanym elektronicznie, ale zawsze...
- Tak, to był happening. Symbolicznie zrobiłem to dlatego, że to był taki męczący dla wszystkich okres walki politycznej przy użyciu materiałów wytworzonych przez SB. To wielkie nadużycie, materiały esbeckie nie mogą kreować naszej rzeczywistości, a IPN powinien być instytutem historycznym, a nie politycznym. Co nie znaczy, że nie powinniśmy poznawać prawdy.
- A co potem mamy z nią robić, jak ją już poznamy? Na przykład z prawdą o generale Jaruzelskim. Pytanie na czasie, właśnie zbliża się 13 grudnia.
- Dyskusja o generale Jaruzelskim nie pomoże w naprawie służby zdrowia w Polsce ani w tym, żeby nasze dzieciaki miały równy dostęp do szkół i przedszkoli.
- Zostawmy zatem agentów komuny i wróćmy do telewizyjnego. W tym programie musiał pan chyba wykazać się biegłą umiejętnością kłamstwa.
- Nie. Absolutnie nie. Tam raczej sprawdzano naszą zdolność do analizy i przewidywania zachowań ludzi.
- I po tym programie polityka odnalazła pana. Wykorzystała pana popularność, uczyniła z pana najpierw radnego, a potem posła występującego u Olejnik i Lisa. Czy nie jest to potwierdzeniem tezy, że to media, nawet te rozrywkowe, bardziej dziś kreują rzeczywistość niż autentyczne ludzkie cnoty? Z całym szacunkiem do pana umiejętności i intelektu...
- To nie było tak, że polityka mnie odnalazła, bo stałem się sławny. I nie jest tak do końca, że to media kreują osobowości, a nie, że osobowości trafiają do mediów, bo nimi są. Historia zna wiele przykładów, kiedy medialnie wykreowany bohater dość szybko stawał się wydmuszką. Popularność, owszem, może pomóc, ale nie wystarczy. Trzeba mieć to coś. Mnie do polityki zawiodła działalność społeczna, wraz z grupą przyjaciół pomagaliśmy dzieciom z nowotworami, organizowaliśmy im imprezy, zbieraliśmy pieniądze, urządzaliśmy hospicjum. I to było u podstaw - moja aktywność. A popularność tylko mi w tym pomogła.
- Czuł pan tę popularność mocno?
- Niesamowicie! Rozpoznawalność mojej osoby była niemal stuprocentowa. Niektórzy traktowali mnie jak członka rodziny, do którego mocno przywykli, oglądając program "Agent". Ta popularność bardzo mi pomogła w mojej aktywności lekarza społecznika.
- A gdyby teraz, u szczytu politycznej sławy, już po tym, jak wszedł pan do pierwszej ligi i dał się poznać jako dociekliwy członek komisji śledczej do spraw afery hazardowej, no więc czy teraz, gdyby padła intratna propozycja udziału w reality show, zdecydowałby się pan?
- Ten etap mam już za sobą.
- Dziękuję za rozmowę.
Czytaj e-wydanie »