Co trzeba zmienić, by Polacy zdobywali medale olimpijskie?

Archiwum
Bartłomiej Bonk, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Londynie.
Bartłomiej Bonk, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Londynie. Archiwum
Kibic nad Wisłą cieszył się naprawdę tylko pierwszą dobą igrzysk olimpijskich. Nasi sportowcy pięknie wyglądali na defiladzie, a kilka godzin później nieoczekiwany srebrny medal zdobyła Sylwia Bogacka.

Drugi raz serca zabiły żywiej, kiedy na początek zmagań lekkoatletów Tomasz Majewski zdobył złoty medal w pchnięciu kulą, ocierając się o rekord Polski, a tego samego wieczoru Adrian Zieliński dołożył kolejne złoto w podnoszeniu ciężarów.

Będzie lepiej niż w Pekinie - myśleli co bardziej optymistyczni, a może tylko naiwni kibice.

Przecież jeszcze nie wystartowali Dołęga, Fajdek, Małachowski, kajakarze sprinterzy, siatkarze...

Kto w tym momencie liczył na sześć złotych medali i powtórkę Sydney, musi być po zakończeniu igrzysk rozczarowany. I właśnie tak czuje się dziś większość kibiców w Polsce.

Klęski gwiazd

Dołujące były zwłaszcza klęski gwiazd. I sam już nie wiem, czy bardziej drażniła mnie bezradność Sylwii Gruchały na szermierczej planszy, spalone rzuty Pawła Fajdka, po jednym z nich młot doleciał przecież niemal do linii 80 metrów, czy słabość Marty Walczykiewicz, która została mistrzynią olimpijską półmetka kajakowego wyścigu na 200 metrów. Żal po zmarnowanej szansie Dołęgi osłodził opolski medal Bartłomieja Bonka.

Wygląda na to, że zdecydowana większość naszych tzw. żelaznych szans na medale i olimpijskie mistrzostwa była żelaznymi złudzeniami. Zapatrzeni w naszych mistrzów woleliśmy nie widzieć, że konkurenci nie klękną przed ich dokonaniami, tylko będą walczyć do upadłego.

A my swoje. Wioślarską czwórkę komentator telewizyjny uparcie nazywał dominatorami i terminatorami, także po tym, jak przypłynęli w finale ostatni. Chłodna głowa kazała zauważyć, że w tym sezonie nie dominowali oni w żadnych zawodach. Mają oczywiście wielkie zasługi i dawne sukcesy. Ale za to nikt medali nie daje.

Polska nie miała wcale na igrzyskach monopolu na rozczarowania. Po olimpijskim starcie kajał się choćby tenisowy gwiazdor Novak Djokovic. Słabo rozpoczęli starty w Londynie Niemcy, Rosjanie, a nawet Brytyjczycy. Ale oni szybko odrobili straty. Nasza lista wybitnych zawodników jest tak krótka, że porażka każdego z nich urasta od razu do klęski.

Bardziej przykre od oglądania ich startów było tylko słuchanie tłumaczeń naszych o mało co medalistów, którzy zgodnym chórem zapewniali, że nie wiedzą, dlaczego przegrali. Jeszcze na rozgrzewce wszystko było dobrze, mówiła dyskobolka Żaneta Glanc, która w konkursie eliminacyjnym nie dorzuciła do 60. metra, czyli granicy przyzwoitości, nie wiem, co się stało.

Trener siatkarzy, którym formy z Ligi Światowej wystarczyło tylko na pierwszy mecz z Włochami, tłumaczy, że opinia publiczna włożyła jego zawodnikom medale na szyje jeszcze, zanim zapłonął znicz, a oni nie unieśli presji.

Do terapii!

Oglądając naszych sportowców w Londynie, można było odnieść wrażenie, że ta reprezentacja w dużym procencie nadaje się do leczenia. Jedni pojechali kontuzjowani i przegrywali z hukiem (jak tyczkarze Anna Rogowska i Paweł Wojciechowski, siedmioboistka Karolina Tymińska czy ciężarowiec Arsen Kasabijew).

Innym w decydującym momencie brakowało psychicznej odporności. Mikst badmintonistów miał w ćwierćfinale lotki meczowe z faworyzowanymi Chińczykami i nie wykorzystał szansy. Siatkarze plażowi w decydującym secie z najlepszą - brazylijską - na świecie parą prowadzili 13:11.

I od tego momentu nie zbili mocno ani jednej piłki. Brazylijczycy okazali się lepsi w tym miękkim klepaniu i to oni weszli do strefy medalowej. Pokonali ich dopiero w finale Niemcy. Bez psychicznej odporności nawet pewniacy przegrywają i nie ma mowy o miłych niespodziankach. My zdobyliśmy w Londynie tylko jeden naprawdę niespodziewany medal - ten pierwszy, Sylwii Bogackiej w strzelaniu. Góra dwa, bo nasz Bartłomiej Bonk też nie był przecież faworytem.

Symbolem psychicznego rozmemłania naszej ekipy pozostanie dla mnie scena z ostatniego seta meczu siatkarskiego Polska - Rosja. Andrea Anastasi bierze przerwę na żądanie, po czym błagalnym głosem mówi do dwumetrowych chłopów: proszę was, zagrajcie dla samych siebie. Nie wierzyłem własnym uszom. Grałem w siatkówkę wyłącznie na poziomie sportu szkolnego prawie 30 lat temu.

Trenerowi zdarzało się na nas wrzasnąć, a jak nas piłka nie słuchała, to i rzucił grubym słowem. Nigdy nas nie prosił, żebyśmy grali.

Polska jak Azerbejdżan

Efektem takiego startu jest klasyfikacja medalowa, w której Polsce przypadło 30. miejsce ex aequo z inną sportową potęgą - Azerbejdżanem.

Starsi kibice, do których i siebie zaliczam, mają w tym momencie przed oczami podobną tabelę z igrzysk w Montrealu, 36 lat temu. Polska miała wtedy w dorobku 26 medali, w tym siedem złotych, a przed nami były tylko Związek Radziecki, Stany Zjednoczone, oba państwa niemieckie i Japonia.

Trzeba sobie powiedzieć jasno: do wyniku z Montrealu nie ma już chyba powrotu, a przynajmniej nie nastąpi on prędko. Powodów jest mnóstwo: nasze centralne ośrodki przygotowań olimpijskich w Zakopanem, Spale czy Cetniewie były wtedy unikatem na skalę światową.

Dziś są czymś powszechnym. Nikt w PRL-u nie żałował pieniędzy - bo ich też tak naprawdę na serio nie liczył - na przygotowania olimpijskie. Wydawaliśmy wtedy sumy porównywalne z najlepszymi na świecie. Także kosztem dodrukowywania ich na inne, mniej propagandowo nośne cele.

Dziś nas zwyczajnie na takie współzawodnictwo ze światem nie stać. Ogromnie wzrosła konkurencja na igrzyskach. Zwłaszcza ze strony Azji - myślę nie tylko o Chinach (87 medali i 813 punktów olimpijskich), ale także o Korei i Kazachstanie (7 złotych krążków i 12. miejsce w klasyfikacji).

W Montrealu nie wystartowały kraje afrykańskie, protestując przeciwko polityce rasowej RPA. Dziś są potęgą, szczególnie w biegach, ale także w sportach walki. Z rozpadu Związku Radzieckiego i Jugosławii wyrosły kolejne silne reprezentacje.

To jest nasze miejsce

Patrząc na tabele medalową i punktową, mam jako kibic uczucia mocno mieszane. Wśród medalistów przed nami nie tylko tradycyjne potęgi sportowe: Wielka Brytania, Niemcy, Francja, ale także Ukraina i Holandia (mające dokładnie dwa razy więcej medali niż my, a także Węgry (osiem złotych krążków, razem 17) i Czechy, wyprzedzające nas, na szczęście, tylko liczbą złotych medali.

I wtedy przypominam sobie niedawny przejazd przez Czechy i to, co tam zobaczyłem: lodowiska pod namiotami niemal w każdej wiosce, obok często boisko ze sztuczną trawą. I korty tenisowe, których jeszcze parę lat temu Czesi mieli więcej w Pradze niż my w całym kraju.

Ktoś powie, że przecież na letniej olimpiadzie nie jeździ się na łyżwach, a w tenisie reprezentanci Czech akurat nie zdobywali w Londynie medali. To prawda, ale poziom sportowego zaangażowania społeczeństwa, w tym młodzieży, jest tam kompletnie nieporównywalny z naszym.

Zresztą uważna lektura tabel poolimpijskich pokazuje, że nie zawsze wysoki poziom sportu masowego przekłada się na wynik w igrzyskach.

Finowie są jednym z najbardziej usportowionych społeczeństw w Europie, a w Londynie zdobyli raptem trzy medale, w tym żadnego złotego. Austria, wydająca na sport znacznie więcej niż Polska, wcale nie zdobyła medalu i ma w dorobku raptem 22 punkty. Z tej perspektywy Polska z 19. miejscem za 146,5 pkt odniosła prawdziwy sukces.

Wcale nie ironizuję. Pytam siebie: w ilu dziedzinach Polska mieści się dziś w pierwszej dwudziestce na świecie? Więc może to jest wynik na naszą miarę.

Zwłaszcza że do sukcesu olimpijskiego - jak do prowadzenia wojny w myśl recepty Napoleona - potrzeba dziś trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Polska nie wydała ich na ten cel wcale tak mało. W czteroleciu między igrzyskami w Pekinie i w Londynie 625 mln zł. Tylko w 2012 roku Ministerstwo Sportu na przygotowania olimpijskie wpłaciło 127 mln. Dużo, ale dla porównania Niemcy wydali w tym samym czasie ok. 150 mln euro.

A skoro już się porównujemy do zachodnich sąsiadów. W Polsce mamy 7 tysięcy klubów sportowych i pół miliona uprawiających wyczynowo sport. Nad Renem w 91 tys. klubów ćwiczy 27 mln osób. U nas pracuje 15 tys. trenerów i instruktorów, u naszych sąsiadów - 200 tys. Rzecz nie w tym, żeby się tymi liczbami dołować, tylko by o nich pamiętać, kiedy tęsknie spoglądamy na szpicę medalowej tabeli.

Za co płacić

Inna rzecz, że te pieniądze, które mamy, można wydawać inaczej. Już rozpoczęła się zresztą w Polsce dyskusja na ten temat. Warto w niej postawić choćby parę pytań: Czy nie stać nas na opłacenie najlepszych polskich trenerów, by chcieli pracować w kraju?

Na razie wygląda na to, że nie stać, więc polscy fechtmistrze uczą szermierki Amerykanów czy Norwegów - z sukcesami, a nasi szermierze pierwszy raz od Montrealu nie zdobyli medalu. Marek Makay, który przyczynił się do sukcesów naszych pięcioboistów nowoczesnych - Pyciaka czy Skrzypaszka, pracował ostatnio w takich pięciobojowych mocarstwach jak Egipt czy Irlandia.

I można by się z tego nawet śmiać, gdyby nie to, że pięcioboiści z tych krajów wyprzedzili w Londynie Polaków błąkających się gdzieś między 2. a 3. dziesiątką.

Na odzyskanie trenera pięcioboju nowoczesnego może być zresztą za późno, bo tej dyscyplinie grozi wypadnięcie z olimpijskiego programu. Połączeniu szermierki, pływania, jazdy konnej, strzelectwa i biegu nie pomoże pewnie nawet to, że uprawia się ją od pierwszych igrzysk nowożytnych 1896 roku. Pierre de Coubertin bardzo pięciobój cenił, ale w programie igrzysk zostanie to, co się dobrze pokazuje i ogląda w telewizji.

Zresztą zawody olimpijskie tak się rozrosły, że TV nawet na kilku kanałach nie jest w stanie pokazać ich w całości. Przed laty tylko z okazji igrzysk oglądałem skoki do wody, pływanie synchroniczne, a nawet hokej na trawie. Tym razem tych nieco egzotycznych dyscyplin niemal w transmisjach z Londynu nie było. Chyba że ktoś się wsparł Eurosportem.

Już po kilku dniach londyńskich zawodów uświadomiłem sobie, jak bardzo się one rozrosły. Zajrzałem do klasyfikacji medalowej i zobaczyłem, że w momencie, gdy my mieliśmy jeden lub dwa medale, Japończycy zdobyli ich już 11.

Zaraz potem przyszła refleksja, że jedyny japoński medal, jakiego zdobycie widziałem, dostał japoński judoka, który wygrał walkę o brąz z naszym Pawłem Zagrodnikiem. Wygląda więc na to, że każdy ma trochę swoją olimpiadę. Inną Polacy, inną Japończycy, Niemcy i inne nacje.

W poolimpijskich dyskusjach o polskiej olimpiadzie i polskich medalach pojawiają się - także w ministerialnych ustach - wnioski, które kibice wyciągali już podczas igrzysk z naszego marnego startu. Jeśli chcemy mieć sport masowy jako bazę przyszłych olimpijczyków, to nie wystarczy zadbać o "ptasie mleko" dla Klubu Londyn (należało do niego w pewnym momencie 48 zawodników, zdobyli na igrzyskach 8 medali). Trenerzy "na dole" pracujący z młodzieżą muszą być godziwie opłacani. Przekonanie, że ktoś znajdzie i wychowa medalistę olimpijskiego, pracując za 1200 zł miesięcznie, jest złudzeniem.

Skoro nie stać nas na równie silną kadrę we wszystkich dziedzinach sportu, może trzeba wybierać. Zwłaszcza te, w których mamy tradycję, myśl szkoleniową, obiekty i w których można zdobyć dużo medali.

Lista ciśnie się na usta sama: lekkoatletyka, boks, zapasy, kajakarstwo, wioślarstwo, kolarstwo torowe (najpiękniejszy w Europie tor kolarski w Pruszkowie stoi pusty). Tą drogą poszli Brytyjczycy. W Atlancie w 1996 zdobyli mniej medali niż Polska i tylko jeden złoty.

Po klęsce zbudowali spójny program i w Pekinie mieli tych medali już 47, a w Londynie 62. Dwie przesłanki w tym przykładzie nie są dla nas optymistyczne. Cały proces trwał 12-16 lat. W dodatku kosztował grube miliony funtów. Nie jestem pewien czy bardziej nam braknie pieniędzy czy cierpliwości, by pójść tą drogą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska