Czemu Chińczyk cię dotyka

Anna Grudzka
Anna Grudzka
Anna Grudzka
Jedziesz zobaczyć egzotykę, a sam się nią stajesz. Europejczyk w Chinach to prawdziwy celebryta. Omiatane spojrzeniem, a nawet wytykane palcami są zwłaszcza osoby o typie aryjskim.

Chińczycy chcą z "białym" robić sobie zdjęcia i dotknąć go. Zwłaszcza włosy na rękach.
Idą "w kimono" na ławkach

Tam jest 9 milionów rowerów - tak o Pekinie śpiewała Katie Melua w jednym ze swoich przebojów. Beijing (to inna nazwa tego miasta) skupia: korki, historię cesarzy, smaki niezwykłej kuchni i zderzenia wielu kontrastów. Limuzyny, motorowery i riksze, nowoczesne wieżowce wrośnięte w historyczne hutongi. Pekin żarzy się, biegnie, chyba nigdy nie śpi, a raczej drzemie, pachnie kadzidłami i spalinami, smakuje słodko. Choć mieszka tam 20 mln ludzi, tłumów nie widać, można spokojnie przejść się ulicą.

Pierwsze, co rzuca się w oczy w Pekinie, to szarość. Spowijający miasto smog sprawia, że wszystko widać w jakimś innym, słabym, ale oślepiającym świetle. Nie jest ani straszno, ani smutno - raczej spokojnie. I monumentalnie. Wszystko tam jest ogromne: wieżowce, Zakazane Miasto, Tiananmen, drogi, tylko Chińczycy jacyś mali, ale piękni. Przybyszów z dalekiej Europy urzekają przede wszystkim radością, z jaką podchodzą do życia. W parkach pary tańczą tango, karaoke, aerobik, popisy z mieczem i badmintona. Całe grupy zbierają się i po prostu dobrze się bawią, nikim i niczym się nie przejmując. Takiego dystansu i radości życia z pewnością nam brakuje.

W Pekinie trzeba się przyzwyczaić do plucia na ulicach. Plują wszyscy i wszędzie, z chrząknięciem: elegancki biznesmen na chodniku i kierowca akurat prowadzący autobus, młodzieniec podrywający dziewczynę i kioskarze sprzedający gazetę. Podobnie ma się rzecz, jeśli chodzi o drzemki w miejscach publicznych. Chińczycy "idą w kimono" na ławkach w parku, na trawnikach, za kółkiem zaparkowanego samochodu. 15-minutowa drzemka i niczym nowo narodzeni dalej stawiają czoło trudom życia w wilgotnym klimacie.

Biały równa się sensacja
Wszystko to obserwujemy z wielkim zainteresowaniem, często nie zdając sobie sprawy z tego, że my jako Europejczycy jesteśmy atrakcją. Omiatane spojrzeniem są zwłaszcza osoby z włosami blond albo rudymi. Osoba o aryjskich rysach będzie wytykana palcami, wszyscy będą sobie chcieli z nią robić zdjęcia, dotknąć. Normalne jest także podszczypywanie włosów na rękach panów. Bo dotknąć znaczy uwierzyć.
Taxi de lux i horror w toalecie

Absolutne wyżyny Pekin osiągnął za to, jeśli chodzi o transport publiczny. Autobusy oraz metro są tanie i świetnie zorganizowane. Nie można się zgubić. Równie doskonale podróżuje się taksówkami. Są niedrogie i wygodne. Na taką przejażdżkę warto zaopatrzyć się w kurtkę zimową, bo klimatyzacja w taksówkach jest tak podkręcona, że człowiek czuje się, jakby podróżował w lodówce. W taxi dowiadujemy się, że podstawowymi narzędziami pracy kierowcy są kierunkowskaz oraz klakson. Chiński taksówkarz charakteryzuje się tym, że nie potrafi jechać jednym pasem. Ciągle skręca, zajeżdża innym drogę i trąbi. Cała reszta zachowuje się podobnie, więc na drodze panuje chaos. Dodając do tego kierowców różnej maści rowerów, motorowerów i riksz - mamy wrażenie, że poruszamy się w prawdziwej dżungli. Dżungli, w której pieszy nie ma żadnych szans ani praw, nawet prawa do przejścia na zielonym świetle. Mimo to na ulicach nie widać żadnych stłuczek ani powgniatanych samochodów. Na ulicach Pekinu poruszają bardzo dobrej klasy samochody - większość to audi i volkswageny, czasem bmw i hyundaie oraz pojazdy, które przeczą prawom fizyki. Jak? Na jednym skuterze potrafi jechać czteroosobowa rodzina, a wielką przyczepę załadowaną makulaturą ciągnie trójkołowy rower.

Przechadzając się wieczorem po Pekinie, można zauważyć jeszcze jedno: wygaszone światła w domach. Bo wszyscy wieczory spędzają na ulicy. Ludzie mają swoje miejsca, co dzień te same. Siadają na małych składanych krzesełkach i po prostu przyglądają się otaczającej rzeczywistości.

Sporym przeżyciem (przynajmniej na początku) dla Europejczyka jest wizyta w chińskiej toalecie. To dziura w ziemi. Na początek człowiekowi wydaje się, że zaraz zostanie zaatakowany przez nieznany szczep bakterii albo że go wciągnie. Kiedy zapanuje się nad obawami natury higienicznej, trzeba oswoić się z kolejną fobią. Bywa, że jedną "dziurę" od drugiej oddzielają tylko 60 centymetrowe ścianki. To ogromny stres. Potem pozostaje już tylko nauczyć się techniki.

Najdroższa herbata świata
Czytając przewodnik po Chinach, w zakładce "obyczaje" dowiadujemy się tego, że będąc w Chinach, można zostać "zaatakowanym" przez młodych Chińczyków żądnych konwersacji po angielsku. W zamian za taką latającą lekcję zostaniemy oprowadzeni po niedostępnych dla zwykłych turystów zakamarkach. Historia może potoczyć się jednak zupełnie inaczej. Podczas spaceru po Wangujing (pekiński odpowiednik Oxford Street w Londynie) poznałam młodego artystę, który chciał porozmawiać i koniecznie pokazać swoje prace. Twierdził, że mam szczęście, bo akurat w księgarni obok jest ostatni dzień jego autorskiej wystawy - to jakby trafić piątkę w totolotka. Na miejscu okazuje się, że wychwalane prace niczym nie różnią się od tandety sprzedawanej w komercyjnej części chińskiego muru. - Dla ciebie jedyne 200 yuanów - zachęca Tim (tak się przedstawił młody Chińczyk). - Come on! Wesprzyj młodego artystę. Kiedyś będę sławny, a moje prace bardzo cenne! - dodaje. Wyszłam. Tuż za rogiem czekała na mnie już kolejna nowa koleżanka - Jill. Też chciała poćwiczyć angielski. Zwierzyć z tego, że nie może znaleźć męża. Najlepiej przy herbacie, w knajpce kilka ulic dalej. Przy płaceniu rachunku okazuje się, że dzbanek herbaty kosztował około 400 yuanów (czyli 200 zł), a moja przyjaciółka Jill jest naganiaczką klientów zatrudnioną przez lokal. Lepiej było kupić obraz u Tima.

Cokolwiek by mówić, w Chinach ma się poczucie bezpieczeństwa. Na każdym rogu stoi policjant. Krąży, przechadza się, zerka i o dziwo bardzo chętnie pozuje do zdjęć (jak zresztą większość Chińczyków). Chiński policjant ma jeszcze jedną cechę - wie, że ktoś został okradziony, zanim sam poszkodowany się zorientuje. Taką przygodę przeżyła Marta, opolanka. Jechała miejskim autobusem do Zakazanego Miasta, gdy nagle z tłumu podróżnych wyłonił się policjant po cywilnemu, zamaszyście wyciągnął odznakę i stwierdził, że dziewczyna padła ofiarą złodzieja. Gdy zajrzała do torby - faktycznie okazało się, że portfela brak! W autobusie szum, gwar, podróżni na zewnątrz, zeznania. Portfel odzyskany, niestety bez pieniędzy.
Gut prajs, my frjent

Zakupy i targowanie to oddzielny temat. Bywa, że Europejczycy przyjeżdżają do Chin zupełnie bez bagażu, a dopiero na miejscu kupują walizkę łącznie z jej zawartością. W Pekinie jest kilka miejsc, w których robi się zakupy. Najsłynniejsze to SilkMarket i PearlMarket. Można tam kupić dosłownie wszystko: perły, wyroby z jedwabiu, rolexy, okulary RayBany czy torebki z najnowszej kolekcji Louis Vuitton. Trzeba się jednak targować. Nieważne, że się nie zna chińskiego. Sprzedawcy mówią po angielsku, niemiecku czy rosyjsku. Poza tym kupowanie polega na przekazywaniu sobie kalkulatora z ceną na wyświetlaczu. Normalnie cenę zbija się o 80 proc. Co najmniej. Trzeba rzecz jasna zastosować się do pewnych reguł. Po pierwsze: nigdy nie okazywać, że na zakupie nam zależy, po drugie: nie ubierać się na bogato (sprzedawca myśli: im lepiej klient wygląda, tym na więcej go stać). Nie można się też poddawać, nawet gdy sprzedawca zacznie nas wyzywać od wariatów, złodziei, bić kalkulatorem po plecach i popychać. To wszystko teatr, dlatego trzeba odegrać własną sztukę. Dobrze sprawdza się kupowanie na "męża i żonę". Kobieta pokazuje, że jej zależy, mężczyzna jest twardy i zbija cenę. Targowanie po pewnym czasie jednak męczy. Wtedy warto sobie odpuścić i na zakupy wrócić następnego dnia.

Słodko, czyli po chińsku
Chińszczyzna (jedzenie), jaką znamy, różni się od oryginału. Ta prawdziwa jest intensywniejsza i o wiele słodsza. We wszystkich potrawach (nawet w parówkach) można wyczuć charakterystyczną słodką nutę i bardzo intensywne przyprawy. Lista chińskiego dziedzictwa kulturalnego jest bardzo długa: przyrządzone z daktylami i ananasem krewetki, marynowany korzeń lotosu, kaczka po pekińsku... Jedzenie chińske jest wspaniałe, ale wcześniej czy później człowiekowi zamarzy się kromka razowego chleba z serem i pomidorem. To jednak fantazja niemożliwa do zrealizowania, bo trudno w Chinach znaleźć twaróg i w ogóle mleczne produkty. W piekarni można wprawdzie natrafić na bagietkę z czymś, co na biały ser wygląda... ale okazuje się bitą śmietaną. Generalnie, jadąc do Chin, warto zaopatrzyć się w zapas kawy, czekolady i żółtego sera. W Chinach liczy się nie tylko co jemy, ale i gdzie. Choć nasycić można się już za 1,5 zł (tyle kosztuje odpowiednik naszej tortilli w przydrożnym barze), to warto zainwestować i pójść do restauracji. To wyjątkowe przeżycie. Większość z tych lokali jest zwykle wielopiętrowa, przy czym parter z reguły nie wygląda zbyt reprezentacyjnie. Nie można się jednak takim widokiem zrażać, bo to, co najciekawsze, jest raczej ukryte i mieści się na wyższych piętrach. To korytarze, a raczej prawdziwe labirynty pojedynczych pokoi, gdzie w eleganckich wnętrzach i w atmosferze intymności można zjeść posiłek razem z rodziną czy przyjaciółmi. Oczywiście, żeby dostać się na "pięterko", trzeba zapłacić rachunek o określonej wysokości.
To, co warto zobaczyć przy okazji wizyty w restauracji, to poranna lub popołudniowa odprawa. Kelnerzy i kucharze wzorem żołnierzy ustawiają się przed wejściem do restauracji, a manager niczym generał w wojsku sprawdza czystość rąk, dopina guziki w koszulach. Potem wszyscy krzyczą coś (może "nie będziemy wkładać palców do zupy"?) i klaszczą, po czym w szeregu udają się do pracy.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska