Czyje spodnie, czyje?!!

Krzysztof Ogiolda [email protected]
Joanna (z 10-miesięcznym Kacperkiem na rękach) i Gerard Wilczkowie często znajdują czas na wspólną zabawę z dziećmi na miniplacu zabaw. W głębi na huśtawce Adaś (6 lat), Aleksander (9 lat), Ola (7 lat), Natalia (4 lata) i Patrycja (4 lata).
Joanna (z 10-miesięcznym Kacperkiem na rękach) i Gerard Wilczkowie często znajdują czas na wspólną zabawę z dziećmi na miniplacu zabaw. W głębi na huśtawce Adaś (6 lat), Aleksander (9 lat), Ola (7 lat), Natalia (4 lata) i Patrycja (4 lata).
Na kolację w domu państwa Wilczków rozkrawa się cały chleb, a na jego posmarowanie trzeba za każdym razem kostki masła. Do stołu siada bowiem dziesięcioro dzieci...

Joanna i Gerard Wilczkowie z Reńskiej Wsi, którzy mają czworo własnych dzieci, stali się z wyboru rodzicami dla kolejnej szóstki czekającej na adopcję. Posiłki rzadko jedzą przy wspólnym stole, bo tak dużego mebla nie mają.
- Myśleliśmy już o kupieniu wielkiego rodzinnego stołu, ale ciągle były pilniejsze potrzeby - łóżka dla dzieci, ubrania itp. - mówi Joanna Wilczek.
- Joasia już jako młoda dziewczyna miała świetny kontakt z dziećmi. Pomagała wychowywać młodsze rodzeństwo, lgnęły do niej maluchy z sąsiedztwa. Kiedy chodziliśmy ze sobą, planowaliśmy mieć dużo dzieci, choć dziesiątki oczywiście nie przewidywaliśmy - mówi, śmiejąc się, pan Gerard.

Na początku były ich biologiczne dzieci: Mikołaj, liczący dziś sobie 14 lat, trzynastoletnia Nicole, dziewięcioletni Aleksander i mający 7 lat Beniamin. Ponad dwa lata temu zdecydowali się otworzyć swój dom dla kolejnych dzieci.
- To wyszło spontanicznie, kiedy jeszcze pamiętaliśmy pieluchy naszych własnych dzieciaków i nie zdążyliśmy przywyknąć do roli rodziców, którzy mają więcej luzu, bo ich pociechy już wyrosły. Zaczęło się trochę od wrażliwości na potrzeby dzieci, a trochę z irytacji. Łatwo się wzruszać, oglądając w telewizji program "Kochaj mnie", ale jak za tym wzruszeniem nie idzie nic konkretnego, to tylko to człowieka denerwuje - mówi Gerard.
Z tego zdenerwowania Wilczkowie zadzwonili do Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Opolu i zgłosili chęć bycia rodziną zastępczą dla dzieci czekających na adopcję i wyjaśnienie swojej sytuacji prawnej. Po latach wynajmowania mieszkania kupili stary, ale dobrze utrzymany dwupiętrowy dom, więc dzieciom nie brakuje miejsca.
Jako pierwszy w ich domu pojawił się ponad dwa lata temu Jakub.
- Najtrudniej było go zaakceptować Aleksandrowi. Miał wtedy mniej niż siedem lat i nowego brata odebrał jako konkurencję. Ale kiedy po kilku miesiącach Kubuś odchodził do rodziny adopcyjnej, Aleksander najbardziej nie chciał go oddać. Powiedział nam, że sam wyremontuje pokój na poddaszu i będzie tam z nim mieszkał - wspomina ojciec.

Ludziom z zewnątrz najtrudniej zrozumieć, że można z dnia na dzień przyjąć obce dziecko do domu jako swoje, a za pół roku czy rok oddać je nowym rodzicom, którzy je adoptują.
- Naturalnie, że człowiek się uczuciowo przywiązuje do dziecka. Więc rozstanie nie jest łatwe dla obu stron - przyznaje pani Joanna. - Żeby dzieciom było łatwiej, zapraszamy do siebie, kiedy to tylko jest możliwe, ich przyszłych rodziców. Odwiedzają nas regularnie, nocują u nas. Na początku są zwykle trochę skrępowani, ale z czasem się zaprzyjaźniamy, stajemy się jedną rodziną i dzieci płynnie, bez lęku do nich przechodzą. A my? Najlepszym lekarstwem na tęsknotę po dziecku, które trafiło do adopcji, jest... przyjąć następne i pokochać.
Wilczkowie przekazali do adopcji już czworo dzieci. Obecnie w ich domu przebywają dwa rodzeństwa. Dwoje dzieciaków zna już swoich nowych rodziców i po zakończeniu procedury prawnej także one odejdą. Czwórka póki co ma swój dom w Reńskiej Wsi.

Jaka jest skala zjawiska?
W ciągu dziewięciu lat istnienia Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego do rodzin trafiło za jego pośrednictwem około 360 dzieci. Około połowy z nich czekało na unormowanie swojej sytuacji prawnej w rodzinach, które pełnią funkcję pogotowia rodzinnego. W tej roli z ośrodkiem współpracuje około 20 małżeństw.
Obecnie na adoptowanie dzieci czeka blisko 40 par, które zostały przygotowane w KOA. Okres oczekiwania trwa około półtora roku od momentu zgłoszenia się do ośrodka. Rodzice, którzy się zgłaszają, są poddawani diagnozie psychologiczno-pedagogicznej, gromadzą potrzebne w sądzie dokumenty, uczestniczą w warsztatach psychologicznych i pedagogicznych, a na koniec do adopcji kwalifikuje ich rada społeczna Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.

Rodziny takie jak Wilczków nazywa się czasem pogotowiem rodzinnym i to jest dobra nazwa, bo działają one trochę jak pogotowie ratunkowe. Informację o tym, że trzeba przyjąć dziecko lub rodzeństwo z zaniedbanego domu rodzinnego, z policyjnej izby dziecka czy z domu małego dziecka dostaje się zwykle nagle i trzeba decydować natychmiast, czy weźmie się je pod dach.
- Niedawno nasi przyjaciele wzięli dwoje dzieci znalezionych przez policję po prostu nocą w parku. Tej samej nocy maluchy znalazły się w ich domu - mówi pani Joanna. - Decyzję o tym, że przyjmiemy do domu czwórkę rodzeństwa, też podjęłam w pośpiechu praktycznie sama. Mężowi powiedziałam już po fakcie, bo wcześniej nie było czasu.
- Żona jest niezwykle dzielna i to głównie ona zajmuje się dziećmi. Skoro zadecydowała, że damy radę, to mogłem się tylko zgodzić - dodaje Gerard Wilczek.
Na pytanie, kiedy ma czas dla siebie, pani Joanna uśmiecha się tylko. Doba dzielona między dziesięcioro dzieci zawsze jest za krótka. Pralka nigdy nie jest w tym domu włączana rzadziej niż trzy razy, a bywa, że trzeba prać i pięć razy na dobę. Mama rozpoznaje bez błędu ubrania wszystkich dzieci. Tato przyznaje, że ma z tym kłopot.
- Jak wyciągam spodnie z szafy i nie wiem, czyje są, to pytam dzieci. One bezbłędnie rozpoznają rzeczy swoje i rodzeństwa - przyznaje Gerard.

Do dziesięciomiesięcznych Kacpra i Kubusia trzeba wstawać w nocy. W dzień zawsze jest coś do roboty. Czas na rozmowę z mężem, a czasem tylko na przekazanie najważniejszych informacji pani Joanna ma dopiero wieczorem. Ale opisywanego w podręcznikach dla rodziców problemu zbyt małej liczby kolan, by wziąć na nie wszystkie dzieci, Wilczkowie nie znają.
- One potrafią znaleźć i czas, i sposób, by się na kolana wdrapać, przytulić, pokochać. Regulują to same i żadne nie pozwoli się oszukać - śmieje się pani Joanna.
Ojciec rodziny jest z zawodu nauczycielem. Uczy religii w szkole w Komornie. Lekcje zaczyna o ósmej, ale wstaje o piątej.
- W nocy, niestety, nie słyszę płaczących małych dzieci, bo śpię twardo, więc wstaje do nich żona. Ja przejmuję je o piątej, żeby nad ranem mogła pospać - opowiada.
Praca w szkole przynosi rodzinie nie tylko pieniądze. Jest też elementem wychowania.
- Pamiętam, jak jedno z naszych przybranych dzieci zapytało mnie w trzecim dniu pobytu w domu, dlaczego chodzę do pracy. Nigdy nie widziało ojca, który pracuje. Chodził najwyżej do opieki społecznej po zasiłek raz w miesiącu - opowiada pan Gerard.

Pani Joasia nie pracuje w wyuczonym zawodzie krawcowej. Na utrzymanie dziesięciorga dzieci jedna pensja oczywiście nie wystarcza. Częściowo utrzymanie dzieci finansuje Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie.
- Kwoty od 600 do 900 złotych na dziecko mogą się komuś wydać ogromne, ale trzeba pamiętać, że te dzieci trafiają do nas zwykle w tym, co mają na sobie, bez mebli, pościeli, ubrań, zabawek - mówią Wilczkowie.
Bolą ich zarzuty, że przyjmują dzieci dla pieniędzy. Radzą każdemu, kto im zazdrości, by po prostu przyjął do domu choć jedno dziecko i wziął na nie te pieniądze.
- W ten sposób wszystkie potrzebujące tego dzieci znajdą domy i rodziców. Problem bezdomności i osamotnienia dzieci przestanie istnieć - mówią.
Na szczęście Wilczkom nie brak także życzliwego wsparcia. Pomagają sąsiedzi, miejscowa młodzież i mama pani Joanny. Mimo tej pomocy rodzice czasem są zwyczajnie zmęczeni.
- Nieraz mam dość wszystkiego i wtedy wydaje mi się przez chwilę, że kiedy Adaś, Kacper, Kubuś, Patrycja, Natalia i Ola trafią do nowych rodzin, damy sobie spokój z dzieciakami. Ale takie myśli na szczęście szybko mijają - mówi pani Joanna.
- Bywamy zmęczeni i zniechęceni, tak jak zmęczone sobą bywają czasem inne rodziny. Bo też my jesteśmy zwykłą rodziną. Nie zamykamy się na przyszłość. Nie deklarujemy, ile dzieci jeszcze przyjmiemy. Teraz jesteśmy rodziną dla tych, które u nas są - dodaje pan Gerard.

Rodzice nie ukrywają, że ważną motywację w wybranym przez nich stylu życia stanowi ich wiara. - Myśmy uwierzyli w słowa Pana Jezusa, że kto przyjmuje jedno z tych małych, Jego przyjmuje i traktujemy tę naszą rodzinę jako błogosławieństwo. Zachęcamy wszystkich, którzy myślą o adoptowaniu dzieci, ale się boją, żeby się zdecydowali - mówią.
Wilczkowie mają świadomość, że pobyt w ich domu jest dla dzieci trampoliną w przyszłe życie, właśnie w rodzinach adopcyjnych.
- Te dzieci, które do nas trafiają, zwykle mają za sobą bolesne doświadczenia z własnych domów rodzinnych, nierzadko tułaczkę po wielu miejscach, są poranione - mówią. - Chcemy więc, by u nas mogły doznać czegoś innego.
Dlatego dla dzieciaków pan Gerard zbudował we własnym obejściu miniplac zabaw i boisko do siatkówki. Z pomocą rodziny i przyjaciół zdobył dla wszystkich dzieci rowery i trzy hulajnogi.
Rodzice mają satysfakcję, gdy maluchy w ich domu się rozwijają, gdy sześciolatek, który nie umiał trzymać w ręku kredki, pięknie rysuje. Odkrywają, że dzieci mają słuch i piękne głosy.
- Zwykle z nami idą pierwszy raz do kina, wyjeżdżają w góry, uczą się pływać, jeździć na nartach, czyli robią to, co po prostu powinno się robić w dzieciństwie. Kiedy wychodzę wieczorem pobiegać czy pograć w siatkówkę, zabieram je ze sobą - mówi Gerard.
Nie precyzuje, czy mówi o swoich dzieciach biologicznych, czy o przyjętych do rodziny, bo nie robi takich rozróżnień.
- Kochamy je wszystkie i wszystkie wychowujemy. Tamte dzieci potrzebują serca, ale nasze też nie mogą się czuć gorsze ani odrzucone. Chyba nam się to udało, bo nasze najstarsze dzieci bardzo nam pomagają. Mikołaj i Nicole potrafią zrobić przy maluchach wszystko: nakarmią, przebiorą i zabawią. Bez tego nie dalibyśmy sobie rady.
- Po lekcjach zabieram Kacpra albo Kubusia na górę i bawię się z nim. Czasem uda mi się przy tym jeszcze pograć na komputerze. Najtrudniej jest ich przebierać, bo przy zakładaniu spodni i skarpetek strasznie się wiercą - opowiada Mikołaj.

Przybrane dzieci do Joanny i Gerarda czasem mówią ciociu i wujku, a czasem mamo i tato. W ten drugi sposób zwracają się przede wszystkim na podwórku, by nie wyróżniać się spośród innych dzieci.
- Nie namawiamy ich, by mówili do nas mamo i tato, bo oni zwykle pamiętają, że już kiedyś mamę i tatę mieli, a za chwilę trafią do nowej mamy i do nowego ojca, więc ilu w końcu mogą mieć rodziców? Zostawiamy im wolną rękę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska